Ogłoszenie

Zwiń
No announcement yet.

Prostitie, katoryj puc w Polszu?

Zwiń
X
 
  • Filtr
  • Czas
  • Pokaż
Wyczyść wszystko
new posts

    Prostitie, katoryj puc w Polszu?

    Zapraszam na relacje z mojego najbardziej przygodowego wyjazdu. Z góry przepraszam, będzie dużo tekstu a mało zdjęć - niestety - padła mi karta pamięci, więc poza tym co cudem przetrwało na innych nośnikach pewnie będę się posiłkował tym co znajdę w sieci. Zaczynam od przygotowań:

    Któregoś październikowego popołudnia poszedłem obejrzeć slajdowisko w Tawernie Korsarz. Po tym spotkaniu wniosek był jeden: pozycje pierwszą na liście moich marzeń-do-spełnienia-w-pierwszej-koleności zajmuje Kirgizja. Od początku wymyśliłem sobie to tak, żeby wrócić na kołach do Polski po zrobieniu małego kółka po Kirgistanie, więc do realizacji planu musiałem odhaczyć kilka punktów na liście:

    - transport dla motocykla w jedną stronę
    - bilet lotniczy Warszawa - Biszkek w cenie ultra-promocyjnej
    - garaż na zimę w celu nauki mechaniki nowego dla mnie motocykla
    - znalezienie projektu oraz wykonawcy wzmocnienia ramy mojej Super Tenere, po tym jak przeczytałem, iż dwóch kolegów z forum musiało w ekspresowym tempie szukać spawacza gdzieś na wschodzie
    - wizy

    Już pod koniec listopada miałem więcej niż połowę listy z główy

    - transport dogadałem z Kowalem z podrozemotocyklowe.com
    - bilet za niecałe 1000 PLN kupiłem z Lwowa do Biszekeku via Kijów (w którym nigdy nie byłem a czas przesiadki wynosił jakieś dwanaście godzin) poprzez pośrednika tripsta.pl
    - miejsce w garażu oraz swoją pomoc zaoferował mi Kamiltee
    - wykonawca, nazwijmy go X, przyjął zlecenie

    na załatwienie wiz zostało mi jakieś 7 miesięcy, więc mogłem spokojnie się zastanawiać którędy i gdzie pojadę

    Musicie mi uwierzyć - od tego momentu było tylko gorzej...
    Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
    Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

    #2
    Po kolejnej grudniowej "wigilijce", a może to było w trakcie styczniowego maratonu imprez urodzinowych dotarły do mnie dwie nieciekawe informacje. Linia Aerosvit, w której kupiłem bilet zbankrutowała. Początkowo korespondencja w czworokącie Aerosvit, Tripsta.pl, Ukrainian International Airlines i ja dawała jakieś nadzieje. Okazało się, że Aerosvit jedynie sprzedawał kilkanaście miejsc w samolocie, którego operatorem jest UIA i mój bilet będzie ważny. Uspokoiło mnie to na chwilę, którą mogłem przeznaczyć na znalezienie innego wykonawcy wzmocnienia ramy. Kolega X cały czas coś kręcił, nie potrafił nawet wycenić swojej roboty, a opinie, które docierały do mnie o jego terminowości nie napawały optymizmem. Całe szczęście na horyzoncie pojawił się Omles - wystarczyło mu dostarczyć ramę bez silnika.

    Mniej więcej w lutym rozpocząłem regularne wycieczki rowerowe do garażu Kamila, który był oddalony od mojego miejsca zamieszkania dwadzieścia kilka kilometrów. Z jego pomocą, krok po kroku, wyciągaliśmy kolejne części z motocykla a ja nabierałem doświadczenia w grzebaniu w bebechach Teresy. Finalnie rama wylądowała w warsztacie kolegi a do zamówienia dodałem montaż reflektorów Wessem na oddzielnej wiązce. Po odebraniu motocykla pozostało jedynie złożenie do kupy maszyny i odbycie jazdy próbnej.



    Nie było wizyty w garażu Kamila podczas, której czegoś byśmy nie znaleźli. To nieoryginalna cewka nie mieściła się między wzmocnieniem a ramą, to zniszczył się gwint w śrubce od zbiornika płynu hamulcowego, innym razem odkryliśmy wklejone na silikon filtry powietrza od malucha albo jakiś inny syf. Czasu było coraz mniej, a koniec końców motocykl musiałem przez cztery kilometry pchać do warsztatu Omlesia po tym jak walnęło coś w elektryce z czym nie potrafiłem sobie poradzić.

    Lista usuwanych usterek ciągle rosła. Pierwsza jazda próbna wydała wyrok na instalacji (teoretycznie nowej) bezpieczników. Puszka zamontowana na kierownicy produkcji przyjaciół z Chin nie wytrzymała próby czasy. Stało się to gdzieś na gierkówce, po zmroku, gdy jechałem do Łodzi. Po prostu, raz na jakiś czas motocykl tracił zasilania, tak jakby ktoś wyciągnął główny bezpiecznik. Super komfortowa sytuacja gdy jedzie za Tobą jakiś tir a Tobie nagle gaśnie silnik i wszystkie światła, prawda? Jakiś cudem, trzymając jedną ręką tą puszkę, żeby się nie rozpadła i żeby utrzymać kable we względnie tej samej pozycji doturlałem się do Żyrardowa gdzie na stacji benzynowej kupiłem taśmę izolacyjną, pożyczyłem nożyczki, puszka zaparkowała w śmietniku a połączenie "na króŧko" pozwoliło dokończyć wycieczkę.

    Omleś stanął na głowie i dopicował mój motocykl na wyjazd. Jeszcze w piątek, dwa dni przed ostatecznym terminem zapakowania Teresy na lawetę Kowala przywoziłem mu łożysko główki ramy. Lista poprawek zamknęła się w dwudziestu siedmiu punktach:

    Stan licznika ~38500. 1. Wzmocnienie ramy, projekt, wykonanie: Omles z RS Service.   2. Cewka od TDM (poprzedni właściciel wsadził coś dziwnego, co nie współpracowało gabarytowo ze wzmocnienie...


    Omles, Kamil, wielkie dzięki.

    Do ogarnięcia pozstały "tylko" sprawy papierkowe.....
    Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
    Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

    Komentarz


      #3
      Coś mnie tknęło i postanowiłem sprawdzić czy UIA faktycznie wpuści mnie na pokład z biletem Aerosvit, szczególnie, że mój numer rezerwacji nie chciał przejść w odprawie on-line. Treść odpowiedzi można pokazywać młodym pracownikom obsługi klienta na lekcji „Jak kulturalnie wyrazić frazę – chyba zgłupiałeś, baranie?! – nie obrażając klienta”


      Niestety linia Aerosvit już nie istnieje. Dokument wystawiony na stocku tej linii nie zostanie zaakceptowany przez linię Ukraine International Airlines. W sprawie jakichkolwiek roszczeń proszę zwracać się do biura Travelplanet24- wystawcy biletu.
      (pisownia oryginalna)

      Bezskutecznie próbowałem się powołać na wcześniejszą korespondencje, chyba tylko po to aby się przekonać jakim jestem naiwniakiem.


      Od końca stycznia 2013r. jesli chodzi o linię Aerosvit zmieniło się bardzo dużo. Linia od poczatku roku po woli przestawała latać na wszystkich kierunkach a linie parnerskie zrywały z nią umowy. Umowa pomiędzy linią Ukraine International Airlines a Aerosvit została wypowiedziana 27 lutego 2013r. Stąd wykupiony bilet na stocku Aerosvit w dniu 14 stycznia 2013r. nie zostanie zaakceptowany na linie UIA.
      (pisownia oryginalna)

      Skoro tak, zwróciłem się o zwrot kasy do Tripsta.pl skąd otrzymałem kolejny cios prosto w ryj:

      Uprzejmie informujemy, iż skierowaliśmy Pana sprawę do księgowości, żeby sprawdzić czy wszystkie zwroty związane z upadkiem Aerosvit doszły już do nas.
      (pisownia oryginalna)

      Poczytałem trochę w internecie co zrobić w takim przypadku:

      - bilet kupiłem przez pośrednika
      - zapłaciłem za bilet przelewem
      - procedura upadłościowa nie została zakończona

      To nie były dobre informacje – pozostało napić się czegoś mocnego i zapomnieć. Dla pewności powtórzyłem procedurę zapominania kilkukrotnie i wyszperałem połączenie za ~900 PLN, również z Lwowa, przez Stambuł, do Biszkeku realizowane za pomocą tureckich linii Pegasus.

      Dla poprawy humoru kupiłem sobie za kilkadziesiąt złotych bilet na PKS relacji Warszawa – Lwów. Sama myśl podróży klasycznym „przemytnikiem” sprawiała, że uśmiech pojawił się na mojej twarzy, pomyślałem sobie, że takie przetarcie będzie idealnym początkiem przygody.
      Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
      Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

      Komentarz


        #4
        Remont motocykla, który pochłonął znacznie więcej kasy niż się spodziewałem oraz utopienie 1100 PLN w bilecie Aerosvit sprawiły, że musiałem zacząć oszczędzać na wizach.

        Potrzebowałem rosyjskiej wizy tranzytowej oraz kazachskiej wizy turystycznej. Dowiedziałem się, że gdy ominę agencję i złożę wniosek osobiście w ambasadzie Kazachstanu to uda mi się uzyskać taką wizę bez kupowania vouchera. Po sprawdzeniu ceny wizy tadżyckiej już wiedziałem, że Pamir Highway sobie muszę podarować, uzbecka, trzydniowa wiza tranzytowa nie interesowała mnie wcale, a na turystyczną z zaproszeniem nie było mnie już stać.

        Postanowiłem skupić się na Kazachstanie i Kirgistanie. W tym pierwszym kraju miałem kontakt do motocyklistów poznanych rok wcześniej w Gruzji, więc stwierdziłem, że odwiedzę kolegów, zobaczę morze Aralskie, trochę stepu, jedwabny szlak i jakoś to będzie. Przeczytawszy co jest potrzebne do uzyskania wizy kazachskiej przygotowałem ksero wszystkich możliwych dokumentów, wydruki wszystkich potrzebnych wniosków oraz rezerwacji w hotelach w miastach Almaty, Astana i Karaganda. Ich wybór był nieprzypadkowy, rezerwacje są wymagane przy składaniu podania o wizę, a tylko w tych miastach można łatwo i tanio zarezerwować nocleg.

        Zadowolony z siebie pojechałem na ulice Marysieńki w Warszawie gdzie znajduje się ambasada. To willowy budynek, petenci czekają w kolejce przed furtką i raz na jakiś czas, przez domofon odzywa się głos:

        Zapraszam dwie kolejne osoby!
        Żadnego zadaszenia, ławki, niczego. Współczuje w zimę lub podczas opadów, bo czas spędzony w kolejce liczy się w godzinach a dla ułatwienia ambasada jest otwarta cztery razy w tygodniu od dziewiątej do dwunastej.

        O 12.15 przede mną była jeszcze jedna osoba i wtedy domofon zaszczekał po raz kolejny:

        Ostatnia osoba!
        O nie! Wbiłem się na cwaniaka nie zważając na protesty. Punkt przyjęcia interesantów znajduje się w podpiwniczeniu, przed wejściem do tego przybytku należy oddać dowód osobisty oraz telefon komórkowy. Konsul dziwnym trafem zgodził się jednak mnie przyjąć, niemniej, jak to podczas tej podróży, były to miłe złego początki. Pierwszą uwagę urzędnika przyjąłem ze spokojem, mianowicie kazał mi przepisać wniosek, ponieważ był niewyraźnie wypełniony. Kolejny krok to niedowierzanie, że jadę sam oraz, jakże celna uwaga:

        ta trasa jest bezsensu
        Bez sensu? Dwa najważniejsze miasta oraz piękno kazachskiego krajobrazu, znikające morze, step, kaspijskie morze – to jest bez sensu? Trzeci strzał był prosto w serce:

        a zaświadczenie o zatrudnieniu?
        Wypiąłem dumnie pierś i pochwaliłem się, że prowadzę jednoosobową działalność gospodarczą.

        zaświadczenie jest konieczne!
        Jak to? To ja, sam sobie mam wypisać? Dla pewności zapytałem się czy man wpisać swoje dane jako pracodawca a następnie napisać, że pracuje sam u siebie.

        Tak. I postawić pieczątkę!
        Pieczątki ze sobą nie zabrałem. Na dobicie pan konsul znalazł błąd w któreś z data i oświadczył, że jest już po 12.30 i czas iść do domu.

        Bogatszy o te doświadczenia następnym razem przeszedłem procedurę gładko, a stojąc po odbiór wizy kilka dni później zgrywałem starego wygę przed resztą petentów. Pozostała mi rosyjska wiza, która załatwiałem już przez agencję. Za pierwszym razem również wtopa. Pan konsul nie przyjął mojego wniosku ponieważ wskazana trasa przejazdu nie odpowiadała mu na pytanie dokąd jadę.

        Trasa przejazdu przed korektą:

        Kazachstan -> Astrakhan -> Elista -> Rostow nad Donem -> Nowoazotsk -> Donieck
        Trasa przejazdu po korekcie:

        Kazachstan -> Astrakhan -> Elista -> Rostow nad Donem -> Nowoazotsk -> Donieck (Ukraina)
        Koniec końców miałem w paszporcie wszystko to czego potrzebowałem. Wystarczyło zrywać kolejne kartki z kalendarza aż do wyjazdu.
        Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
        Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

        Komentarz


          #5
          Przejazd autobusem to Lwowa całkowicie mnie zawiódł. To już nie są te czasy kiedy rejsowy PKS to klasyczny przemytnik. Nikt nie wiózł terakoty, nie było konika na biegunach, „ruskich” toreb w kratę. Był za to zajęty komplet miejsc i kierowca odmawiający zabrania jakieś rodzinie wybierającej się na wczasy bagażu przekraczającego wymiary. Z tyłu jakaś banda baranów w sile dziewięciu głów robiąca sobie imprezę, z przodu ludzie jadący z pracy do domu plus jacyś zwykli turyści. Mimo wszystko, po raz pierwszy od bardzo dawna czułem niepokój przed podróżą. O szóstej rano zameldowaliśmy się we Lwowie i mogłem oddać się spacerowaniu. Euro 2012 sprawiło, że wiele fasad kamienic zostało odnowionych, niestety zniknęły budki z hotdogami z chrzanem, niektóre knajpy, ale Lwów to zdecydowanie dalej Lwów.

          Ostatnie chwile przed lotem spędziłem w barze Satelit przy samym lotnisku. Obejrzałem też mega klimatyczny stary terminal i bardzo żałowałem, że mój lot odbywa się z bardzo nowoczesnego portu lotniczego.

          Start ze Stambułu odbył się chwile przed zapadnięciem zmroku. Z okna samolotu było widać góry, wijące się wśród nich rzeki, morze Marmara, niesamowity tłok przy wejściu do portu oraz tysiące świateł samochodów stojących w gigantycznym korku, pewnie na autostradzie przecinającej miasto.

          W samolocie znaczna przewaga azjatyckich rysów twarzy. Powoli przyzwyczajałem się do tego, ze kobiety na wschód od Polski w pewnym wieku robią się strasznie zaniedbane, mimo, iż młode lata poświęcają próbę dostania się na główną stronę serwisu http://faszynfromraszyn.pl/. Mężczyźni natomiast chodzą w oldskulowych koszulach w kratę wypuszczonych na spodnie od garnituru. Do tego cwelki z frędzelkami, jak wisienka na torcie. To burackie spostrzeżenie typowe dla zadzierającego nosa przedstawiciela zachodniej europy nie przeszkadzało mi zauważyć, ze wszyscy byli bardzo mili, pomocni i uśmiechnięci.

          Jeszcze przed wylotem ustaliłem z dziewczyną jadącą z Kowalem na ten sam trip, że spotkamy się na lotnisku w Biszkeku. Nie powinno to być trudne, gdyby nie to, że mój roaming w stolicy Kirgistanu działał kiedy chciał. Większość prób wykonania połączenia była nieudana, smsy czasem dochodziły, a czasem nie. Niemniej spotkaliśmy się jakoś, po chwili pojawił się Kowal z Baśką, którzy wyjechali po nas zapakowanym po brzegi Iveco z przyczepą pełną motocykli. Do bazy zabraliśmy ze sobą Anglika, który przyleciał na podobną wycieczkę organizowaną przez Sambora oraz jakiegoś Polaka podróżującego z plecakiem. Była jakaś siódma rano gdy z browarem w ręku rozpoczęliśmy rozpakowywanie motocykli. Rozładunek, piwo, papierosy, pogawędki i tak do trzynastej kiedy to wszyscy udali się na sjestę.

          W Biszkeku nie planowałem spędzać dużo czasu. Znam kogoś kto lata tam dosyć często, więc zapytałem się kiedyś co ciekawego można tam zobaczyć.

          Nic
          Wieczorny rekonesans z Baśką, Megi i Kowalem potwierdził tę opinię.

          Cytat dnia, taksówkarz w Biszkeku udzielający odpowiedzi na pytanie o stosunki z Chińczykami:

          Ja ich w ogóle nie rozumiem. z Tobą to mogę pogadać o futbolu a z nimi nie ma jak!




          fot. panoramio.com

          fot. Kowal

          fot. Megi

          fot. panoramio.com

          trochę więcej zdjęc: http://moto.elban.net/2013/06/20/lot...eram-motocykl/
          Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
          Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

          Komentarz


            #6
            jedziemy dalej, dzień po dniu:

            Kiedy się obudziłem na miejscówkę Kowal przywiózł kolejną grupę Polaków z lotniska. Dla mnie zrobiło się zbyt swojsko i postanowiłem uciekać, szczególnie, że zobaczyłem flaszkę wódki na stole. Nie żebym miał coś przeciwko Polakom czy wódce – po prostu, miałem tylko cztery tygodnie na powrót do kraju i nie chciałem utknąć w Biszkeku. Przed wyjazdem musiałem jeszcze raz się spakować, wywalić filtr paliwa i przy okazji wymienić przewód paliwowy i wymyślić sobie trasę, bo natłoku przygotowań po prostu nie zdążyłem.

            W tym celu wybrałem się do naszych sąsiadów czyli trzech Niemców, którzy od dwóch tygodni jeździli po Kirgizji na motocyklach. Pod koniec wymyślania marszruty Niemiec, który już zdążył się dowiedzieć, że jadę sam, zapytał mnie o moje doświadczenia offroadowe. Szczerze odpowiedziałem mu, że to może 150 kilometrów, z czego połowę zrobiłem podczas jednego przejazdu rok wcześniej w Gruzji.

            - a wiesz, że w Kigizji 80 procent dróg to szutry?
            - wiem
            Spojrzał na mnie jak na kompletnego debila i wydusił z siebie:

            Nigdy nie jeździj po ciemku, zawsze miej chociaż trochę gazu otwartego!
            a następnie trochę zmienił trasę przejazdu i szybko się oddalił. Jeżeli był wierzący to podejrzewam, że poszedł się modlić.

            Po szybkim pożegnaniu ruszyłem na Osh z Biszkeku. Pierwsze siedemdziesiąt kilometrów to był klasyczny sowiecki pierdolinik. Przegląd Ład Samar ze wszystkich roczników, burdel na drodze, płoty ze ścianki kontenera cargo, taki sobie asfalt, szkaradne przystanki autobusowe oraz zerowe oznaczenia: brak tabliczek z nazwami miejscowości czy drogowskazami. Za to były te murowane „pomniki” przed niektórymi miastami. Nie był to wielki problem, tego dnia do ogarnięcia miałem jeden zakręt w lewo w miejscowości Kara-Bałty.

            A za tym zakrętem zaczęło eis to po co tu przyjechałem. Mega widoki i kręte drogi. po 80 km i pokonaniu jednej przełęczy moim oczom ukazała się jurta, nad która stał minibus i namiot. Pomyślałem sobie, że wycieczkę zacznę od kontaktu z miejscowymi i rozbiłem się obok. Konstrukcja mojego namiotu niesamowicie ciekawiła miejscową dzieciarnie, więc miałem siedmiu małych pomocników do budowy domu. Mieszkańcy jurty sprzedawali przy drodze kumus i bardzo słony, suszony ser biały. No i oczywiście mieli konie i owce. Wracając do namiotu poznałem Kubę i Lucjana. Myśląc, że to miejcowi zapytałem ich czy nie sprzedali by mi jakiegoś żarcia.

            I w ten sposób wkręciłem się na przepyszne szaszłyki w marynacie z kiwi, wódkę i sałatkę. Moi gospodarze okazali się być mieszkańcami Biszeku, których wynajął Rosjanin Żenia, turysta górki. Żenia biega po górach (nazywał to „sanatorium”) a Kuba z Lucjanem samochodem wożą mu dobytek oraz organizują jedzenie. Ponieważ na wschodzie najrozsądniejszą taktyką rozmawiania o polityce przy wódce z nowopoznanymi ludźmi jest stwierdzenie, iż wszyscy politycy to piździelce błysnąłem wypowiadając tę sentencje po wypiciu kolejnego kieliszka. I tu zostałem poprawiony – jeden jest rozsądny:

            - Putin
            Koło 22 poszedłem spać i okazało się, że wyspać będzie się ciężko. Mój śpiwór oraz bielizna termiczna nie dawały rady. Gdzieś po godzinie snu obudziło mnie uderzenie w namiot. Przestraszyłem się nielicho, niemniej dziarsko wyskoczyłem bronić dobytku. Okazało się, że w namiot uderzył przechodzący wraz z resztą stada koń. Noc była słaba, co chwilę budziło mnie takie dziwne poczucie niepokoju, mimo, iż do rana było już spokojnie. To chyba dlatego, że podczas kolacji położyłem chleb do góry nogami – Kuba od razu mnie pouczył, że tak chleb leżeć nie może, bo będzie chujowo. No i było.


            No to ruszam, fot. Megi


            fot. Nazyf Usmanov / Panoamio.


            fot. DXT-1/Panoramio


            fot. nihongarden / Panoramio


            fot. Alexander Naumov / Panoramio


            fot. Alexander Naumov / Panoramio







            Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
            Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

            Komentarz


              #7
              Ofca mała uwaga ,chleb nie ma nóg - czyli położyłeś go do góry dnem
              "Na dobry początek - jedź na koniec świata"

              Komentarz


                #8
                Powiedz to Kubie ��
                Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
                Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

                Komentarz


                  #9
                  Nie pisaną tradycją w twoich wyprawach jest kielich lub kilka z lokalsami . Której relacji bym nie czytał zawsze pewne jest że ofca123 łoi w niej preparat

                  Komentarz


                    #10
                    proste, flaszka z miejscowymi to podstawa, bo przeciez w podrozach chodzi przedewszystkim o ludzi.

                    niemniej, nie jestem ortodoksem. Moge pic nawet herbate

                    Kolejny dzien:

                    Wyobraź sobie: budzisz się, otwierasz namiot i masz taki widok:



                    Czy tak rozpoczęty dzień może być zły?

                    Faktycznie, był to jeden z lepszych podczas tej podróży. Ponieważ nie miałem żadnej przygody (w czasie tamtej wycieczki dzień bez podniesionej adrenaliny był dniem straconym) opiszę moje kontakty z miejscowymi.

                    Po pierwsze, miałem wyśmienity humor – co łatwo sobie wyobrazić – jechałem piękną drogą przez góry w świetną pogodę. Spod kasku co chwilę wydobywały się okrzyki zachwytu. Miejscowi kierowcy byli przewidywalni – styl lekko porywczy, ścinanie zakrętów, czasem jazda pod prąd, ale bez większych niespodzianek. Dla wizualizowania tego jak świetnie się czułem wrzucam małą galerię – to była moja rozgrzewka tamtego dnia:


                    fot: nihongarden /Panoramio

                    fot: Rudnev /Panoramio



                    Z uśmiechem od ucha do ucha mijałem jurty, małoletnich pasterzy, rozwalone samochody i stada koni. Wszechobecne stada koni, którzy pilnują maksymalnie kilkunastolatkowie. Tak jakby praca przy tych zwierzętach była obciachem w tym wieku gdy z Justina Biebera przerzucasz się na jakiś rockowy zespół. Bawiłem się tak znakomicie, że nawet kontrola na milicyjnym poście nie mogła mi popsuć nastroju. Po krótkiej wymianie uprzejmości mundurowy przeszedł do rzeczy

                    - A podarek kuda?

                    - U mienia jest podarek!
                    Z wielką radością obdarowałem milicjanta nalepką.



                    Do kompletu próbował wysępić długopis, ale powiedziałem mu, że mam tylko jeden i chwilę później pożegnaliśmy się. W Toktogul zatankowałem, co będzie bardzo istotne w świetle wydarzeń kolejnego dnia a kilkanaście kilometrów dalej, w Torkent obiłem na lewo w kierunku na Toluk.

                    Tu zaczęła się moja akademia enduro. Zgodnie wytycznymi od niemieckiego kolegi jechałem w dzień i nie odpuszczałem nigdy gazu. Początkowo tempo było żenujące – co najwyżej 50 kilometrów na godzinę po równym jak stół szutrze. Jechałem jednak bardzo pewnie, dopiero potem zauważyłem, że na pierwszych zajęciach w mojej akademii pokonałem przełęcz leżącą prawie 2000 metrów nad poziomem morza. Po drodze co chwilę ktoś mnie zatrzymywał, a to na herbatę, a to pogadać, zachęcając do kąpieli w rzece, proponując nocleg. No i wszędzie ten kumuz. Nienawidzę mleka, więc jako wymówkę wymyśliłem sobie problemy zdrowotne po spożyciu mlecznych przetworów. Moim rozmówcom robiło się tak przykro, że zaczynałem mieć wyrzuty sumienia. Kumuz zazwyczaj jest serwowany „z gwinta” bądź z jakiegoś kubka, miseczki, butelki po jakimś napoju. W internecie można znaleźć eleganckie zdjęcia kumuzu przechowywanego w drewnianych beczkach czy też miseczkach – bullshit – zapas specyfiku miejscowi przechowują w kanistrach.

                    Miejscowi prowadzą bardzo przyjemne, lekkie życie skutecznie pozbywając się meczących europejczyków problemów. Na przykład żaden z tych pięciu jegomości nie posiadał zegarka ani telefonu komórkowego. Na pytanie, która godzina wzruszali ramionami dziwiąc się, że zadaje im jakieś kompletnie nieistotne pytanie.



                    Inny przemiły pan specjalnie wybiegł na drogę aby mnie zaprosić do swojej jurty, w której mieszkał z trójką malutkich dzieci i żoną. Szczególnym uczuciem darzył synów, którym kazał mi pozować do zdjęć. Na moje pytanie jaka jest temperatura w nocy odpowiedział:

                    - nie zamarzniesz.

                    - to ile będzie tych stopni

                    - no, trzy będą

                    Przejazd motocykla przez wioski i jurty wzbudzał taka sensacje, jak w latach osiemdziesiątych, przelot samolotu nad blokami na warszawskiej Pradze. Wszyscy na chwile przerywali mecze, grę w klasy czy pikuty, wyciągali ręce do góry i machali do pilota.

                    Czułem się świetnie. Zatrzymywałem się co chwilę z kimś pogadać, widoki były jeszcze piękniejsze niż się spodziewałem, pozostało mi tylko znaleźć jakąś knajpeczkę na obiad lub chociaż sklep i miejsce na nocleg. W tym celu udałem się do jednego otwartego tego dnia sklepu w miejscowości Toluk. Rzuciłem okiem na półki z towarem i trochę się przestraszyłem. Asortyment:

                    - papierosy, również na sztuki
                    - wódka, również na szklanki
                    - piwo
                    - chemia gospodarcza
                    - trochę kosmetyków

                    - jest może chleb?

                    - jest.
                    był tak twardy, że mógłbym go użyć do wbijania śledzi od namiotu

                    - a jakiś świeży jest?

                    - nie. u nas chleb to każdy piecze sam
                    Na to nie byłem przygotowany, ale zaraz się poprawiłem. Okazało się, że obiad mogę kupić od pani sklepowej i jeszcze mogę u niej przenocować, bo w obejściu ma dwa domy – jeden z nich jest pusty, ponieważ jej dzieci wyprowadziły się kilka lat temu do miasta. Pani okazała się być przemiła, znała nawet kilka słów po angielsku, których się nauczyła powtarzając prace domowe z wnuczką. A do tego świetnie gotowała, tak więc trafiłem idealnie.


                    fot Sergey Ilykhin /Panoramio

                    fot Nuraxmed /Panoramio

                    fot Sergey Ilykhin /Panoramio


                    więcej zdjęć tutaj: http://moto.elban.net/2013/06/24/dzi...ie-jak-w-domu/
                    Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
                    Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

                    Komentarz


                      #11
                      spokojnie, jedziemy dalej.

                      Rano dostałem od mojej gospodyni na śniadanie wyśmienity domowy dżem. Pani było bardzo trudno zrozumieć jak mogę podróżować bez przerw na herbatę. W każdym kirgiskim domu, który odwiedziłem herbatę pije się hektolitrami. Mimo moich oporów na drogę dostałem miseczkę na napój oraz wrzątek do butelki. Postawiłem sobie za punkt honoru dowiezienie tego podarunku do Warszawy i od tego momentu dbałem o to szkło jak o jakiś amulet. Tak wyekwipowany wyruszyłem w dalszą stronę w kierunku jeziora Song-Kul. Zostałem też ostrzeżony, że droga będzie znacznie gorsza.

                      No i była, nigdy wcześniej nie jechałem górską drogą bez asfaltu, z kamieniami i półmetrowymi koleinami. Często musiałem się zatrzymywać aby ocenić którędy mam szansę przejechać, brać dwa – trzy głębokie wdechy, mówić na głos „uda się” i dopiero wtedy próbować przejechać. W pewnym momencie byłem gdzieś na wysokości 2500 metrów (przełęcz Tor-Jaloo). Nigdy też nie byłem w tak pięknym miejscu. W trzy godziny zrobiłem może 70 kilometrów mijając kilka jutr, pojedyncze samochody. W pewnym momencie wywaliłem się. Długo nie mogłem odpalić motocykla, dławił się jakby nie miał benzyny co było zaskakujące bo od ostatniego tankowania przejechałem może 150 kilometrów. Wreszcie się udało ale motocykl zachowywał się bardzo niestabilnie, miał bardzo niskie wolne obroty. Całe szczęście wydarzyło się to na skraju wsi tak więc postanowiłem poprosić mieszkańców pierwszej chałupy o możliwość sprowadzenia motocykla na ich podwórko i tam podjęcia próby reanimacji sprzętu.

                      Przy stole zastałem starsze małżeństwo podejmującego znajomego chlebem, herbatą i wódką. Przedstawienie mojej sytuacji zajęło mi dłuższą chwilę, bo przecież należało wypić herbatę oraz dwa kieliszki wódki. Odpiąłem kufry i na listonosza zjechałem do obejścia. Mimo to, wyłożyłem się jeszcze dwa razy. Diagnozę postawiliśmy wspólnie – dokupić paliwa, bo faktycznie w baku prawie nic nie zostało, zmienić świece, wyregulować wolne obroty.

                      Do roboty – w moim motocyklu wymiana świec to nie jest wielka filozofia, należy odkręcić kilka śrubek i jest dostęp do świec. Niestety, mój nowiutki, kupiony przed samym wyjazdem klucz do świec zaklinował się. Jego rozmiar był dobry, niestety średnica samego klucza była za dużo – można było go włożyć w otwór, niemniej nie dało się ani wykręcić świecy ani wyjąc klucza.

                      W tym momencie moi gospodarze przeszli przyśpieszony kurs polskich przekleństw. Wreszcie wpadłem na pomysł aby zdjąć pokrywę zaworów – zdążyłem sobie przygotować klucze, skonsultować sprawę z kolegą mechanikiem, który podróżuje na takim samym motocyklu podczas gdy na podwórko wpada czterech Kirgizów. Gdy zorientowali się, że mam jakiś problem postawili sobie za punkt honoru mi pomóc i faktycznie, jeden z nich, jakimś cudem wyjął ten nieszczęsny klucz. Motocykl zaczął też sam z siebie lepiej pracować, widocznie przestraszył się wizji dokonywania napraw moimi rękami. Gospodarze obiecali sprzedać mi dwa-trzy litry paliwa, co doprowadziło wspomnianych czterech gości do szału. Zaczęli krzyczeć na mojego gospodarza, że to strasznie mało, żeby mi koniecznie sprzedał więcej. Aby trochę załagodzić sytuację, za radą miejscowych, idę w dół wsi spróbować kupić paliwo sam. Znalazłem tylko kilku ludzi zajętych wyciąganiem Łady Niwy z rzeki – ktoś spadł dobre kilkanaście metrów w dół, samochód cały porozbijany, bez szyb – mimo to chłopaki są dobrej myśli, że w ośmiu, za pomocą dwóch koni wyciągną Ładę i na miejscu ją naprawią.

                      Gdy wróciłem z rekonesansu przed wjazdem na obejście stał ULAZ. Pomyślałem sobie, że jestem uratowany. Przywitałem się grzecznie i zapytałem najstarszego człowieka czy nie mogli by mi sprzedać trochę benzyny. Oprócz niego w samochodzie siedziało kilka kobiet, kierowca oraz kilku nastolatków. Jak się potem okazało, jechali na jakieś wesele. Po chwili rozmowy została mi okazana jakaś czerwona książeczka i zostało mi oświadczone, że mam przyjemność z naczelnikiem milicji. Niestety, nie dało się ukryć, że właściciel owej legitymacji wypił tego dnia dużo wódki – mówiąc krótko – będą kłopoty.

                      - a rejestracja pobytu gdzie?

                      - niepotrzebna

                      - to skąd mam wiedzieć, że jesteś turystą?!

                      I potem kolejne głupie pytania i próba „rewizji”. Moim błędem było pozwolenie mu na grzebanie w moich rzeczach. Podczas szukania narkotyków w moim bagażu naczelnik odkrył, iż nie mam papierów na kamerę Go Pro oraz brakowało mu też rachunków na ładowarkę do telefonu oraz dokumentów poświadczających, że kable USB należą do mnie.

                      Całość tej rozmowy tłumaczył mi jeden z nastolatków, bo naczelnik albo mówił po kirgisku albo tak bełkotał, że powstała pomiędzy nami bariera językowa, której nie potrafiliśmy przeskoczyć.

                      Jako „podarek” naczelnik wybrał aparat fotograficzny oraz scyzoryk. Młody tłumacz twierdził, że da się to wymienić na pieniądze. Zaproponowałem mu zawrotną sumę 200 sumów (jakieś 13 złotych). Podbiłem stawkę do 500 som, jednakże „w cenie” miałem dostać paliwo. Resztę gotówki miałem schowaną w innym miejscu, które czujne oko naczelnika pominęło, więc wiedziałem, że w negocjacjach nie przeskoczymy sumy 2000 somów.

                      Takie kwoty nie przekonały dziarskiego milicjanta. Powiesił sobie na szyi moje rzeczy i próbował pójść, jednak stanąłem mu na drodze mówiąc:

                      - to jest moje

                      - co?! ja jestem twój?!

                      Wróciliśmy więc jeszcze raz na miejsce negocjacji, które odbywały się za chałupą. Stanęło na tym, że mam dostać 10 litrów paliwa za 750 som czyli podatek naczelnika wynosi 250. Sytuacja wydawała się być opanowana, młody nawet poszedł przelewać paliwo, ale naczelnik widocznie przypomniał sobie swój „przelicznik” i zażądał więcej kasy. Wracamy do starej śpiewki. Że nie chce mu dawać kasy, bo nic złego nie robiłem. Że Kirgizów i Polaków łączy przyjaźń, więc dlaczego w ogóle w ten sposób rozmawiamy. Że w ramach tej przyjaźni mogę mu postawić flaszkę, ale więcej uważam za przesadę. Nic do uparciucha nie chciało trafić, minęły dwie godziny tej zabawy, poczułem się bardzo zmęczony, pomysły mi się skończyły, więc po prostu spróbowałem mu aparat zdjąć z szyi.

                      Spojrzeliśmy sobie w oczy, zacisnąłem pięść i przygotowałem się do wyprowadzenia jakieś ciosu, po którym mógłby wzbogacić swoją kolekcję złotych zębów. Po prostu, miałem już go serdecznie dosyć.

                      W tym momencie wrócił młody tłumacz i mówi, że wszystko jest przygotowane przy UAZie. Kirgizi wymienili pomiędzy sobą kilka zdań w swoim języku, z których nic nie rozumiem. Gdy doszliśmy do samochodu nastąpiła radykalna zmiana nastrojów. Nagle zaczynają się do mnie zwracać per „małodiec”, dostałem z powrotem aparat oraz szklankę z setką wódki, którą koniecznie muszę wypić do dna. Za chwilę dolewka.

                      - a pieniądze to gdzie masz?

                      Zamiast odpowiadać naczelnikowi wskazałem palcem jego kieszeń. Ten rozbawiony oddał mi na oczach wszystkich 250 som podatku i zaordynował wykonanie wspólnego, pamiątkowego zdjęcia. Awansowałem na „druga”, jeszcze dostałem z pięć papierosów oraz zapewnienie, że w razie kłopotów mam się na niego powoływać. Na sam koniec dostaje pokaz zachowań zniecierpliwionych kirgiskich dam. Żona naczelnik wraz z moją gospodynią tak na niego nakrzyczały, że impreza w moment została zakończona.

                      Niestety, zaczęło się ściemniać – motocykl w proszku, moje rzeczy wszędzie porozrzucane. Wieczór spędziłem z gospodarzami, pijemy hektolitry herbaty i wspominamy Karola z http://www.wyprawyrowerowe.pl, który gościł w tym samym domu rok wcześniej. Pamiętam, że byłem wściekle głodny i miałem wielką motywację aby następnego dnia wszystko naprawić. Dowiedziałem się też, że zgubiłem się: wylądowałem w Sarkamusz, w tej wsi droga się kończy i dalej i tak bym nigdzie nie dojechał.

                      fotek to nie ma wiele, ciężko coś znaleźć w sieci a mi zostały dwie. Był tam ktoś, ma fotki?



                      fot: Sergey Ilukhin, Panoramio



                      wyłaż kurwa mać!



                      ot, tritata, Panoramio



                      ja i Naczelnik, my uże druzja



                      fot: Sergey Ilukhin, Panoramio


                      fot. skatov roman, Panoramio


                      fot: Sergey Ilukhin, Panoramio

                      - - - Zaktualizowano - - -

                      spokojnie, jedziemy dalej.

                      Rano dostałem od mojej gospodyni na śniadanie wyśmienity domowy dżem. Pani było bardzo trudno zrozumieć jak mogę podróżować bez przerw na herbatę. W każdym kirgiskim domu, który odwiedziłem herbatę pije się hektolitrami. Mimo moich oporów na drogę dostałem miseczkę na napój oraz wrzątek do butelki. Postawiłem sobie za punkt honoru dowiezienie tego podarunku do Warszawy i od tego momentu dbałem o to szkło jak o jakiś amulet. Tak wyekwipowany wyruszyłem w dalszą stronę w kierunku jeziora Song-Kul. Zostałem też ostrzeżony, że droga będzie znacznie gorsza.

                      No i była, nigdy wcześniej nie jechałem górską drogą bez asfaltu, z kamieniami i półmetrowymi koleinami. Często musiałem się zatrzymywać aby ocenić którędy mam szansę przejechać, brać dwa – trzy głębokie wdechy, mówić na głos „uda się” i dopiero wtedy próbować przejechać. W pewnym momencie byłem gdzieś na wysokości 2500 metrów (przełęcz Tor-Jaloo). Nigdy też nie byłem w tak pięknym miejscu. W trzy godziny zrobiłem może 70 kilometrów mijając kilka jutr, pojedyncze samochody. W pewnym momencie wywaliłem się. Długo nie mogłem odpalić motocykla, dławił się jakby nie miał benzyny co było zaskakujące bo od ostatniego tankowania przejechałem może 150 kilometrów. Wreszcie się udało ale motocykl zachowywał się bardzo niestabilnie, miał bardzo niskie wolne obroty. Całe szczęście wydarzyło się to na skraju wsi tak więc postanowiłem poprosić mieszkańców pierwszej chałupy o możliwość sprowadzenia motocykla na ich podwórko i tam podjęcia próby reanimacji sprzętu.

                      Przy stole zastałem starsze małżeństwo podejmującego znajomego chlebem, herbatą i wódką. Przedstawienie mojej sytuacji zajęło mi dłuższą chwilę, bo przecież należało wypić herbatę oraz dwa kieliszki wódki. Odpiąłem kufry i na listonosza zjechałem do obejścia. Mimo to, wyłożyłem się jeszcze dwa razy. Diagnozę postawiliśmy wspólnie – dokupić paliwa, bo faktycznie w baku prawie nic nie zostało, zmienić świece, wyregulować wolne obroty.

                      Do roboty – w moim motocyklu wymiana świec to nie jest wielka filozofia, należy odkręcić kilka śrubek i jest dostęp do świec. Niestety, mój nowiutki, kupiony przed samym wyjazdem klucz do świec zaklinował się. Jego rozmiar był dobry, niestety średnica samego klucza była za dużo – można było go włożyć w otwór, niemniej nie dało się ani wykręcić świecy ani wyjąc klucza.

                      W tym momencie moi gospodarze przeszli przyśpieszony kurs polskich przekleństw. Wreszcie wpadłem na pomysł aby zdjąć pokrywę zaworów – zdążyłem sobie przygotować klucze, skonsultować sprawę z kolegą mechanikiem, który podróżuje na takim samym motocyklu podczas gdy na podwórko wpada czterech Kirgizów. Gdy zorientowali się, że mam jakiś problem postawili sobie za punkt honoru mi pomóc i faktycznie, jeden z nich, jakimś cudem wyjął ten nieszczęsny klucz. Motocykl zaczął też sam z siebie lepiej pracować, widocznie przestraszył się wizji dokonywania napraw moimi rękami. Gospodarze obiecali sprzedać mi dwa-trzy litry paliwa, co doprowadziło wspomnianych czterech gości do szału. Zaczęli krzyczeć na mojego gospodarza, że to strasznie mało, żeby mi koniecznie sprzedał więcej. Aby trochę załagodzić sytuację, za radą miejscowych, idę w dół wsi spróbować kupić paliwo sam. Znalazłem tylko kilku ludzi zajętych wyciąganiem Łady Niwy z rzeki – ktoś spadł dobre kilkanaście metrów w dół, samochód cały porozbijany, bez szyb – mimo to chłopaki są dobrej myśli, że w ośmiu, za pomocą dwóch koni wyciągną Ładę i na miejscu ją naprawią.

                      Gdy wróciłem z rekonesansu przed wjazdem na obejście stał ULAZ. Pomyślałem sobie, że jestem uratowany. Przywitałem się grzecznie i zapytałem najstarszego człowieka czy nie mogli by mi sprzedać trochę benzyny. Oprócz niego w samochodzie siedziało kilka kobiet, kierowca oraz kilku nastolatków. Jak się potem okazało, jechali na jakieś wesele. Po chwili rozmowy została mi okazana jakaś czerwona książeczka i zostało mi oświadczone, że mam przyjemność z naczelnikiem milicji. Niestety, nie dało się ukryć, że właściciel owej legitymacji wypił tego dnia dużo wódki – mówiąc krótko – będą kłopoty.

                      - a rejestracja pobytu gdzie?

                      - niepotrzebna

                      - to skąd mam wiedzieć, że jesteś turystą?!

                      I potem kolejne głupie pytania i próba „rewizji”. Moim błędem było pozwolenie mu na grzebanie w moich rzeczach. Podczas szukania narkotyków w moim bagażu naczelnik odkrył, iż nie mam papierów na kamerę Go Pro oraz brakowało mu też rachunków na ładowarkę do telefonu oraz dokumentów poświadczających, że kable USB należą do mnie.

                      Całość tej rozmowy tłumaczył mi jeden z nastolatków, bo naczelnik albo mówił po kirgisku albo tak bełkotał, że powstała pomiędzy nami bariera językowa, której nie potrafiliśmy przeskoczyć.

                      Jako „podarek” naczelnik wybrał aparat fotograficzny oraz scyzoryk. Młody tłumacz twierdził, że da się to wymienić na pieniądze. Zaproponowałem mu zawrotną sumę 200 sumów (jakieś 13 złotych). Podbiłem stawkę do 500 som, jednakże „w cenie” miałem dostać paliwo. Resztę gotówki miałem schowaną w innym miejscu, które czujne oko naczelnika pominęło, więc wiedziałem, że w negocjacjach nie przeskoczymy sumy 2000 somów.

                      Takie kwoty nie przekonały dziarskiego milicjanta. Powiesił sobie na szyi moje rzeczy i próbował pójść, jednak stanąłem mu na drodze mówiąc:

                      - to jest moje

                      - co?! ja jestem twój?!

                      Wróciliśmy więc jeszcze raz na miejsce negocjacji, które odbywały się za chałupą. Stanęło na tym, że mam dostać 10 litrów paliwa za 750 som czyli podatek naczelnika wynosi 250. Sytuacja wydawała się być opanowana, młody nawet poszedł przelewać paliwo, ale naczelnik widocznie przypomniał sobie swój „przelicznik” i zażądał więcej kasy. Wracamy do starej śpiewki. Że nie chce mu dawać kasy, bo nic złego nie robiłem. Że Kirgizów i Polaków łączy przyjaźń, więc dlaczego w ogóle w ten sposób rozmawiamy. Że w ramach tej przyjaźni mogę mu postawić flaszkę, ale więcej uważam za przesadę. Nic do uparciucha nie chciało trafić, minęły dwie godziny tej zabawy, poczułem się bardzo zmęczony, pomysły mi się skończyły, więc po prostu spróbowałem mu aparat zdjąć z szyi.

                      Spojrzeliśmy sobie w oczy, zacisnąłem pięść i przygotowałem się do wyprowadzenia jakieś ciosu, po którym mógłby wzbogacić swoją kolekcję złotych zębów. Po prostu, miałem już go serdecznie dosyć.

                      W tym momencie wrócił młody tłumacz i mówi, że wszystko jest przygotowane przy UAZie. Kirgizi wymienili pomiędzy sobą kilka zdań w swoim języku, z których nic nie rozumiem. Gdy doszliśmy do samochodu nastąpiła radykalna zmiana nastrojów. Nagle zaczynają się do mnie zwracać per „małodiec”, dostałem z powrotem aparat oraz szklankę z setką wódki, którą koniecznie muszę wypić do dna. Za chwilę dolewka.

                      - a pieniądze to gdzie masz?

                      Zamiast odpowiadać naczelnikowi wskazałem palcem jego kieszeń. Ten rozbawiony oddał mi na oczach wszystkich 250 som podatku i zaordynował wykonanie wspólnego, pamiątkowego zdjęcia. Awansowałem na „druga”, jeszcze dostałem z pięć papierosów oraz zapewnienie, że w razie kłopotów mam się na niego powoływać. Na sam koniec dostaje pokaz zachowań zniecierpliwionych kirgiskich dam. Żona naczelnik wraz z moją gospodynią tak na niego nakrzyczały, że impreza w moment została zakończona.

                      Niestety, zaczęło się ściemniać – motocykl w proszku, moje rzeczy wszędzie porozrzucane. Wieczór spędziłem z gospodarzami, pijemy hektolitry herbaty i wspominamy Karola z http://www.wyprawyrowerowe.pl, który gościł w tym samym domu rok wcześniej. Pamiętam, że byłem wściekle głodny i miałem wielką motywację aby następnego dnia wszystko naprawić. Dowiedziałem się też, że zgubiłem się: wylądowałem w Sarkamusz, w tej wsi droga się kończy i dalej i tak bym nigdzie nie dojechał.

                      fotek to nie ma wiele, ciężko coś znaleźć w sieci a mi zostały dwie. Był tam ktoś, ma fotki?



                      fot: Sergey Ilukhin, Panoramio



                      wyłaż kurwa mać!



                      ot, tritata, Panoramio



                      ja i Naczelnik, my uże druzja



                      fot: Sergey Ilukhin, Panoramio


                      fot. skatov roman, Panoramio


                      fot: Sergey Ilukhin, Panoramio
                      Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
                      Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

                      Komentarz


                        #12
                        Od samego rana zabrałem się do pracy. Sprawa była prosta – musiałem wymienić świece. Klucz ugrzązł mi drugi raz i tym razem nie udało się tak po prostu go wyciągnąć, musiałem zdjąć pokrywę zaworów – a żeby ją zdjąć to trzeba zdementować chłodnicę. A żeby zdemontować chłodnicę to trzeba zlać płyn z niej – a do tego jest potrzebna nasadka osiem minimetrów. I tę oto nasadkę zgubił mi dzień wcześniej „naczelnik” podczas rewizji. Wymyśliłem oczywiście jakiś patent, ale bez start się nie obyło. Niedobór płynu chłodniczego uzupełniłem wodą z potoku

                        Gospodarz poradził mi aby odwiedził jego kolegę – mechanika, który mieszkał kilka domów dalej. Gość faktycznie miał masę kluczy do Łady Niwy. Zresztą do Sakramusz dojeżdżają właśnie Niwy, UAZy i Kamazy. Niemniej, zaciekawił go mój przypadek i postanowił mi pomóc. Pierwsze podejście było słabe – facet ewidentnie znał się na ludziach i wyczuł, że mechanik ze mnie marny – pewny siebie wsadził klucz od świec w otwór i wiedziałem już jedno – procedura ściągania pokrywy zaworów zostania powtórzona. Jakąś godzinę później w ręku miałem znowu klucz, a w układzie chłodniczym wzrósł stosunek wody do płynu chłodniczego. Sąsiad zabrał mu klucz mówiąc, że coś wymyśli a ja postanowiłem kupić sobie jakieś fajki, flaszkę dla gospodarza i jedzenie, bo głupio mi było objadać gospodarzy.

                        Godzinę będziesz szedł do sklepu, bo to z górki, powrót pewnie Ci zajmie półtorej
                        Sklep miał się znajdować koło szkoły. Niestety, był zamknięty. Całe szczęście drogę powrotną przemierzyłem złapaną na stopa Ładą Niwą – miała wymontowaną tylną kanapę więc siedziałem na podłodze obok młodej Kirgizki trzymającej na rękach niemowlaka.

                        Gdy wróciłem czekał na mnie sąsiad ze spiłowanym kluczem. Wymieniłem świece, podregulowałem wolne obroty, we wszystkim pomagał mi trzyletni wnuk gospodarzy tak więc czasem musiałem dłużej szukać jakiegoś klucza, bo młody postanowił go gdzieś przełożyć albo się nim pobawić. Motocykl był gotowy – w baku miałem co prawda ledwo 10 litrów, ale dostałem namiar na brata sąsiada, który miał mi sprzedać co najmniej pięć kolejnych. Ponieważ padało postanowiłem zostać jeszcze jedną noc i poobserwować życie gospodarzy.

                        Jak się później okazało, większość rodzin u jakich byłem w domu żyje w ten sam sposób. Gości podejmuje się herbatą, mocna esencja z czajniczka rozrzedzana jest gorącą wodą trzymaną w termosie. Herbata czasem jest z cukrem, czasem z miodem, a czasem z mlekiem. Do tego obowiązkowo chleb, wypiekany na miejscu. W każdym kirgiskim domu w jakim byłem, choćby było nie wiem jak biednie zawsze był wielki termos na herbatę oraz elektryczny piekarnik. Dużo rozmawialiśmy o Polsce, Europie, o tym jak dobrze („normalnie”) miejscowym się żyje. W tle leciała kirgiska telewizja na czarno-białym telewizorze a w niej następujące szlagiery

                        * program instruktażowy „Jak malować paznokcie”
                        * relacja z zawodów siłaczy, które odbyły się w Biszkeku. Ścieżka dźwiękowa czołówki wiadomości sportowych to szlagier z filmu „Rocky”.
                        * poradniki jak uprawiać owoce czy warzywa
                        * audycje polityczne przypominające poziomem realizacji publicystykę kanału Polonia 1 z 1994.

                        Pomiędzy audycjami „teledyski”, nie pamiętam czy w ogóle leciały reklamy. Picie herbaty odbywało się na niskim stole wokół, którego siadaliśmy się po turecku na dywanie. Przez dwa dni, które tam spędziłem wypiliśmy hektolitry herbaty oraz masę wypiekanego na miejscu chleba oraz jedną porcję zupy – bulionu wołowego.

                        Niestety, z tego dnia zachowało się tylko jedno zdjęcie a w internecie nie mogę znaleźć nic z okolic Sarkamusz.



                        ej dobra, czyta to ktos w ogole?
                        Ostatnio edytowany przez ofca234; 2529.
                        Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
                        Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

                        Komentarz


                          #13
                          Czyta, czyta

                          Komentarz


                            #14
                            Czyta,czyta .... przy Twoim sposobie relacjonowania - za każdym razem od początku....

                            Komentarz


                              #15
                              Mam podobnie jak Czeczen, ale jak najbardziej czytam i czekam na CD

                              Komentarz

                              Pracuję...
                              X