W poprzednim sezonie na jednej z imprez zrodził się pomysł na wyprawę w Polskę.
Niby banalne przedsięwzięcie, bo to w końcu u nas i nie ma bariery językowej, za to pierwsze w moim wydaniu jako organizatora. Z burzą w głowie podjąłem się wyzwania.
Zwerbowałem ekipę, która potrafiła by zdzierżyć żółtodzioba za sterem.
I w ten oto sposób ofiarami mojego planu zostali: Arthurr, Karson i Jarczoq.
Warunkiem wzięcia udziału w tej eskapadzie była przede wszystkim klasa motocykla - Enduro.
Plan prosty, zdobyć punkty wytyczone wcześniej a potem pozwolić sobie na jakieś wygłupy.
Każdy z nas jechał z innej strony Polski, stąd też pomysł na zebranie nas w jednym miejscu.
Padło na Łódź, zajechałem jako pierwszy – wiadomo, kierownik musi wszystkiego doglądać i przygotować.
Siedziałem od 13.00 do 17.00 czekając na resztę ekipy. Już wtedy wiedziałem, że Jarek nie dotrze bo go zatrzymały sprawy rodzinne ale Artur z Piotrem jechali więc... siedzę, nic się nie dzieje, nuda, przerwa jakaś, siedzę nadal, znowu nuda, nic się nie dzieje...W końcu są !!!
Taaaa od razu są - gdzieś się pogubili, stoją po środku niczego i każą mi po siebie przyjechać.
No i jak ja mam ich znaleźć??
Ale powoli, od czego w końcu mamy technologię.
Znalazłem towarzystwo i pilotowałem na miejsce zbiórki, w tle oczywiście było słychać uwagi, że oni to nie będą po szutrach jeździć i mam ich asfaltami prowadzić.
Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to było tylko preludium w docieraniu świeżaka.
Pierwszy nocleg jakoś nam minął przy grillu, w zasadzie można powiedzieć – spokojnie.
Takie polaków nocne rozmowy, bardzo motywujące...
1 lodz.jpg
W tym miejscu rozpoczyna się nasza eskapada, puki co w składzie 3 osobowym, jarczoq dotrze do nas później.
1 poranek.jpg
Startujemy po śniadanku, po zwinięciu obozowiska, mamy dotrzeć w okolice Giżycka a dokładnie nad jezioro Krzywa Kuta więc kawałek drogi przed nami.
Męki podróżowania po asfaltach i wielkomiejskich aglomeracjach przebija tylko miejsce naszego kolejnego noclegu. Okazuje się że to małe pole namiotowe jest bardzo kameralne, paru wędkarzy i tylko my z namiotami a poza tym cisza, spokój, możliwość wyciszenia się na maksa.
1 noc.jpg
Tylko pies właścicielki był tym co burzył ten spokój, to pierwszy pies który przedkładał patyk nad kiełbasę z ogniska. Przynosił kijek i dawał do zrozumienia że należy mu go rzucać.
Rano pobudka o 6.00, cholerka to nie było normalne. Gdzieś w lesie łoś rozpoczynał swoje rykowisko i obudziło mnie to jego ryczenie, co za zwierz.
Zrobiłem kawę dla siebie i reszty ekipy, powoli budziliśmy się do życia.
Potem śniadanko i w drogę, przed nami* "Wolfchanze" w Gierłoży.
Nie ukrywam, że to było to co mnie pociągało.
Docieramy na miejsce a tam na parkingu podchodzi do nas parka i pyta czy będziemy brać przewodnika bo oni by w takim układzie przyłączyli się do nas - no czemu nie.
Trafia nam się sympatyczny przewodnik, łazi z nami i opowiada.
wsz2.jpg
Widzimy miejsce zamachu na Adolfa, a każdy kolejny bunkier robi na nas wrażenie.
wsz3.jpg
Mieli skurczybyki rozmach, nie da się ukryć. Technika budowania i te wszystkie przemyślenia naprawdę budzą podziw.
wsz1.jpg
Docieramy do bunkra samego Hitlera, fakt wszystko jest powysadzane i nie wszędzie można się dostać. Ale na wieść że w jego bunkrze było 400 m2 pomieszczeń robi wrażenie, do tego wysokość całości tworzy naprawdę gigantyczny klimat.
wsz4.jpg
Stałem obok miejsca gdzie Adolf miał kominek przy którym się ogrzewał, cholerka ciarki po plecach przelatywały. W zasadzie do wnętrza jego bunkra nie było wstępu z powodu przyjeżdżających Niemców.
Włazili tam gdzie nie wolno było i ostatnio 12 takich wywoziły karetki jedna za drugą. Wpadali w dziury i podziemia robiąc sobie krzywdę, chcieli poczuć ducha Führer-a to mieli.
Za to nasz przewodnik pozwalał nam łazikować wszędzie gdzie tylko dało się wleźć i gdzie było w miarę bezpiecznie. Dzięki temu mieliśmy możliwość wleźć na dach bunkra Goeringa i nie tylko.
wsz5.jpg
Czas szybko mijał, a przed nami jeszcze Mamerki i bunkry całego sztabu wojsk III Rzeszy.
Więc pożegnaliśmy Wilczy Szaniec i wyruszyliśmy w dalszą cześć trasy.
Docieramy do Mamerek, tu miało być stado bunkrów... i było ale nic poza tym.
mamer1.jpgmamer2.jpg
Mamerki to jakaś porażka, jakieś makiety U-bota, V-2, latającego spodka czy Die Glocke robione z kartonu.
Komercha szyta grubymi nićmi, wręcz przyprawiała mnie o złośliwy grymas twarzy.
Porzuciliśmy tą ekspozycję i skierowaliśmy się na śluzy.
Po drodze zajeżdżamy na jakiś posiłek. Knajpka klimatyczna, właściciel wesoły i rozgadany w tle lecą kawałki KSU. Jest dobrze, zostajemy na jedzenie.
Samych śluz miało być kilkanaście a raptem tylko jedna została ukończona w 100%.
Nie mniej te niedokończone robiły wrażenie swoją wielkością, na jednej z nich widoczny jest do tej pory ślad po niemieckiej wronie, jeszcze parę lat temu tam wisiała ale ktoś już się nią zajął.
sluz1.jpgsluz2.jpg
Za to śluza, którą ukończyli oszołomiła nas jakością wykonania. Beton po tylu latach jest w tak doskonałej kondycji, jakby dopiero co zakończono prace, sama zasuwa śluzy jest potężna.
Konstrukcja samych wrót jest też bardzo ciekawa, one są półokrągłe od strony spływu i sam napór wody dociska je do siebie.
Przekładnie, liny, koła zębate – wszystko stoi i jakby czeka na naciśnięcie guziczka by obudzić się do życia.
sluz8.jpgsluz5.jpgsluz3.jpgsluz6.jpgsluz7.jpg
Po takiej dawce emocji wracamy na naszą miejscówkę, cały czas polnymi drogami, szutrami, łąkami a nawet przebudowywanym mostem.
Jest niezły fan i wieczorem przy ognisku było o czym wspominać.
ognisko.jpg
Kolejny poranek budzi nas mgłą tak gęstą, że wydaje się jakby deszcz padał. To był jednak chwilowy kaprys pogody, puki co cały czas mamy smażalnię.
Znowu śniadanie mistrzowskie i jazda, dziś trójstyk granic i mosty w Stańczykach.
Plan taki jak poprzednio, po odbębnieniu zwiedzania będzie powrót offem.
Więc startujemy i zaczyna się mordęga.
Niby jedziemy tam gdzie chcemy ale nawigacja zaczyna nam żyć własnym życiem i próbuje ciągnąć nas sama nie wiedząc gdzie.
Po paru interwencjach Arthurra docieramy w końcu na trójstyk Polski, Litwy i Rosji.
3styk1.jpg
Słupek wyraźnie wykreśla jaki kawałek należy do jakiego państwa i w zasadzie można przejść na stronę Rosyjską bez wizy.
Tyle że kamera patrzy cały czas na to kto tam się kręci.
Parę fotek na pamiątkę i tyle, co tam można więcej robić.
Kolejny etap to akwedukty w Stańczykach, można by tam dojechać asfaltem, ale po co.
Jest pomysł na jazdę bezdrożami i w zasadzie to był strzał w dziesiątkę.
Docieramy do mostów poprzez szutry i lasy. Gość z kasy był w szoku, jeszcze od tej strony nikt do niego nie przyjechał.
stan1.jpgstan2.jpg
Karson podrzucił pomysł, że pojedziemy nad Jezioro Hańcza, a rozgadany inkasent chyba załapał w mig o co nam chodzi i pokierował nas tak abyśmy dotarli do niego bezdrożami.
To było coś, po prostu poezja i sama przyjemność. Dotarliśmy nad sam brzeg.
Głębokość jeziora to wedle danych 108,5 metra choć są też i pomiary podające 113m.
Przyszła pora, że nasze żołądki zaczęły się dopominać lekko o posiłek, więc stwierdziliśmy że poszukamy miejsca gdzie coś można by zjeść.
Jadąć wzdłuż brzegu coś musi się znaleźć.
W końcu trafiamy na domostwo, jakaś agroturystyka. Atruro poleciał na przeszpiegi podpytać czy w okolicy uda się coś skonsumować a tu pani mówi:
Poczekajcie 15min i dam wam odpowiedź.
No to już była heca, przychodzi po tym czasie i mówi: Będę miała dla was obiad interesuje was to?
Kolejna fajna osoba jaką spotykamy na naszej drodze.
Obiad dwa dania, rosołek z ręcznie robionym i krojonym makaronem a na drugie po naszemu pyzy z mięsem polane sosem z grzybów, kawałki kurczaka i surówka.
Ech to było po prostu bardzo dobre.
hancz1.jpghancz2.jpghancz3.jpghancz4.jpg
cdn...
Niby banalne przedsięwzięcie, bo to w końcu u nas i nie ma bariery językowej, za to pierwsze w moim wydaniu jako organizatora. Z burzą w głowie podjąłem się wyzwania.
Zwerbowałem ekipę, która potrafiła by zdzierżyć żółtodzioba za sterem.
I w ten oto sposób ofiarami mojego planu zostali: Arthurr, Karson i Jarczoq.
Warunkiem wzięcia udziału w tej eskapadzie była przede wszystkim klasa motocykla - Enduro.
Plan prosty, zdobyć punkty wytyczone wcześniej a potem pozwolić sobie na jakieś wygłupy.
Każdy z nas jechał z innej strony Polski, stąd też pomysł na zebranie nas w jednym miejscu.
Padło na Łódź, zajechałem jako pierwszy – wiadomo, kierownik musi wszystkiego doglądać i przygotować.
Siedziałem od 13.00 do 17.00 czekając na resztę ekipy. Już wtedy wiedziałem, że Jarek nie dotrze bo go zatrzymały sprawy rodzinne ale Artur z Piotrem jechali więc... siedzę, nic się nie dzieje, nuda, przerwa jakaś, siedzę nadal, znowu nuda, nic się nie dzieje...W końcu są !!!
Taaaa od razu są - gdzieś się pogubili, stoją po środku niczego i każą mi po siebie przyjechać.
No i jak ja mam ich znaleźć??
Ale powoli, od czego w końcu mamy technologię.
Znalazłem towarzystwo i pilotowałem na miejsce zbiórki, w tle oczywiście było słychać uwagi, że oni to nie będą po szutrach jeździć i mam ich asfaltami prowadzić.
Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to było tylko preludium w docieraniu świeżaka.
Pierwszy nocleg jakoś nam minął przy grillu, w zasadzie można powiedzieć – spokojnie.
Takie polaków nocne rozmowy, bardzo motywujące...
1 lodz.jpg
W tym miejscu rozpoczyna się nasza eskapada, puki co w składzie 3 osobowym, jarczoq dotrze do nas później.
1 poranek.jpg
Startujemy po śniadanku, po zwinięciu obozowiska, mamy dotrzeć w okolice Giżycka a dokładnie nad jezioro Krzywa Kuta więc kawałek drogi przed nami.
Męki podróżowania po asfaltach i wielkomiejskich aglomeracjach przebija tylko miejsce naszego kolejnego noclegu. Okazuje się że to małe pole namiotowe jest bardzo kameralne, paru wędkarzy i tylko my z namiotami a poza tym cisza, spokój, możliwość wyciszenia się na maksa.
1 noc.jpg
Tylko pies właścicielki był tym co burzył ten spokój, to pierwszy pies który przedkładał patyk nad kiełbasę z ogniska. Przynosił kijek i dawał do zrozumienia że należy mu go rzucać.
Rano pobudka o 6.00, cholerka to nie było normalne. Gdzieś w lesie łoś rozpoczynał swoje rykowisko i obudziło mnie to jego ryczenie, co za zwierz.
Zrobiłem kawę dla siebie i reszty ekipy, powoli budziliśmy się do życia.
Potem śniadanko i w drogę, przed nami* "Wolfchanze" w Gierłoży.
Nie ukrywam, że to było to co mnie pociągało.
Docieramy na miejsce a tam na parkingu podchodzi do nas parka i pyta czy będziemy brać przewodnika bo oni by w takim układzie przyłączyli się do nas - no czemu nie.
Trafia nam się sympatyczny przewodnik, łazi z nami i opowiada.
wsz2.jpg
Widzimy miejsce zamachu na Adolfa, a każdy kolejny bunkier robi na nas wrażenie.
wsz3.jpg
Mieli skurczybyki rozmach, nie da się ukryć. Technika budowania i te wszystkie przemyślenia naprawdę budzą podziw.
wsz1.jpg
Docieramy do bunkra samego Hitlera, fakt wszystko jest powysadzane i nie wszędzie można się dostać. Ale na wieść że w jego bunkrze było 400 m2 pomieszczeń robi wrażenie, do tego wysokość całości tworzy naprawdę gigantyczny klimat.
wsz4.jpg
Stałem obok miejsca gdzie Adolf miał kominek przy którym się ogrzewał, cholerka ciarki po plecach przelatywały. W zasadzie do wnętrza jego bunkra nie było wstępu z powodu przyjeżdżających Niemców.
Włazili tam gdzie nie wolno było i ostatnio 12 takich wywoziły karetki jedna za drugą. Wpadali w dziury i podziemia robiąc sobie krzywdę, chcieli poczuć ducha Führer-a to mieli.
Za to nasz przewodnik pozwalał nam łazikować wszędzie gdzie tylko dało się wleźć i gdzie było w miarę bezpiecznie. Dzięki temu mieliśmy możliwość wleźć na dach bunkra Goeringa i nie tylko.
wsz5.jpg
Czas szybko mijał, a przed nami jeszcze Mamerki i bunkry całego sztabu wojsk III Rzeszy.
Więc pożegnaliśmy Wilczy Szaniec i wyruszyliśmy w dalszą cześć trasy.
Docieramy do Mamerek, tu miało być stado bunkrów... i było ale nic poza tym.
mamer1.jpgmamer2.jpg
Mamerki to jakaś porażka, jakieś makiety U-bota, V-2, latającego spodka czy Die Glocke robione z kartonu.
Komercha szyta grubymi nićmi, wręcz przyprawiała mnie o złośliwy grymas twarzy.
Porzuciliśmy tą ekspozycję i skierowaliśmy się na śluzy.
Po drodze zajeżdżamy na jakiś posiłek. Knajpka klimatyczna, właściciel wesoły i rozgadany w tle lecą kawałki KSU. Jest dobrze, zostajemy na jedzenie.
Samych śluz miało być kilkanaście a raptem tylko jedna została ukończona w 100%.
Nie mniej te niedokończone robiły wrażenie swoją wielkością, na jednej z nich widoczny jest do tej pory ślad po niemieckiej wronie, jeszcze parę lat temu tam wisiała ale ktoś już się nią zajął.
sluz1.jpgsluz2.jpg
Za to śluza, którą ukończyli oszołomiła nas jakością wykonania. Beton po tylu latach jest w tak doskonałej kondycji, jakby dopiero co zakończono prace, sama zasuwa śluzy jest potężna.
Konstrukcja samych wrót jest też bardzo ciekawa, one są półokrągłe od strony spływu i sam napór wody dociska je do siebie.
Przekładnie, liny, koła zębate – wszystko stoi i jakby czeka na naciśnięcie guziczka by obudzić się do życia.
sluz8.jpgsluz5.jpgsluz3.jpgsluz6.jpgsluz7.jpg
Po takiej dawce emocji wracamy na naszą miejscówkę, cały czas polnymi drogami, szutrami, łąkami a nawet przebudowywanym mostem.
Jest niezły fan i wieczorem przy ognisku było o czym wspominać.
ognisko.jpg
Kolejny poranek budzi nas mgłą tak gęstą, że wydaje się jakby deszcz padał. To był jednak chwilowy kaprys pogody, puki co cały czas mamy smażalnię.
Znowu śniadanie mistrzowskie i jazda, dziś trójstyk granic i mosty w Stańczykach.
Plan taki jak poprzednio, po odbębnieniu zwiedzania będzie powrót offem.
Więc startujemy i zaczyna się mordęga.
Niby jedziemy tam gdzie chcemy ale nawigacja zaczyna nam żyć własnym życiem i próbuje ciągnąć nas sama nie wiedząc gdzie.
Po paru interwencjach Arthurra docieramy w końcu na trójstyk Polski, Litwy i Rosji.
3styk1.jpg
Słupek wyraźnie wykreśla jaki kawałek należy do jakiego państwa i w zasadzie można przejść na stronę Rosyjską bez wizy.
Tyle że kamera patrzy cały czas na to kto tam się kręci.
Parę fotek na pamiątkę i tyle, co tam można więcej robić.
Kolejny etap to akwedukty w Stańczykach, można by tam dojechać asfaltem, ale po co.
Jest pomysł na jazdę bezdrożami i w zasadzie to był strzał w dziesiątkę.
Docieramy do mostów poprzez szutry i lasy. Gość z kasy był w szoku, jeszcze od tej strony nikt do niego nie przyjechał.
stan1.jpgstan2.jpg
Karson podrzucił pomysł, że pojedziemy nad Jezioro Hańcza, a rozgadany inkasent chyba załapał w mig o co nam chodzi i pokierował nas tak abyśmy dotarli do niego bezdrożami.
To było coś, po prostu poezja i sama przyjemność. Dotarliśmy nad sam brzeg.
Głębokość jeziora to wedle danych 108,5 metra choć są też i pomiary podające 113m.
Przyszła pora, że nasze żołądki zaczęły się dopominać lekko o posiłek, więc stwierdziliśmy że poszukamy miejsca gdzie coś można by zjeść.
Jadąć wzdłuż brzegu coś musi się znaleźć.
W końcu trafiamy na domostwo, jakaś agroturystyka. Atruro poleciał na przeszpiegi podpytać czy w okolicy uda się coś skonsumować a tu pani mówi:
Poczekajcie 15min i dam wam odpowiedź.
No to już była heca, przychodzi po tym czasie i mówi: Będę miała dla was obiad interesuje was to?
Kolejna fajna osoba jaką spotykamy na naszej drodze.
Obiad dwa dania, rosołek z ręcznie robionym i krojonym makaronem a na drugie po naszemu pyzy z mięsem polane sosem z grzybów, kawałki kurczaka i surówka.
Ech to było po prostu bardzo dobre.
hancz1.jpghancz2.jpghancz3.jpghancz4.jpg
cdn...
Komentarz