Ogłoszenie

Zwiń
No announcement yet.

Rosja 2017

Zwiń
X
 
  • Filtr
  • Czas
  • Pokaż
Wyczyść wszystko
new posts

    #31
    Oj tam, po prostu chciało mi się spać

    O, to dawaj linka do ich relacji. Jak przejechali te góry na GSach to grubo. Aczkowlwiek i tak zakładam ewentualność, że to mi brak umiejętności.
    Dawaj linka, ciekawy jestem gdzie jechali.

    Dzień 10. ...

    Zatrzymuje się ta gazela i wychodzi mały ciapatek, Abdul.
    "Co się stało?"
    Znowu opowiadanie
    "Zgasła, czarny dym, złe paliwo, świeca, teraz mi potrzeba dobrego paliwa. Przywieziesz?"
    "Hm, hm. Wiesz co, teraz już późno i burza idzie, zabierzemy cię z tym wszystkim a jutro pojedziemy do Khunzakh, tam jest stacja Lukoil z dobrym paliwem."

    Cholera. W każdym razie gazela ma większą pakę niż łada, to fakt. Przekonał mnie.

    "Tylko ten motocykl bardzo ciężki, we dwóch nie damy rady"
    Abdul oczywiście nie wierzy, myśli że jak motocykl to waży tyle co chińskie popierdółki.

    Już nie pamiętam, czy to od Abdula zadzwoniłem po tego dziadka co jechał z mięsem, czy jeszcze od tego drugiego pijaczka z synem, zanim odjechali.
    W każdym razie trochę czekamy, przyjeżdża dziadek.
    A gazela nie ma paki na wysokości 30 cm jak sprinter, tylko na jakichś 100 cm!
    My we trzech zarzucamy przednie koło i za gmole próbujemy wtargać tenerę na pakę, a żona Abdula asekuruje z tyłu.
    Dajemy radę, dziękuję dziadkowi. Pakujemy resztę gratów, ubrań, kufer, na gazelę.
    Abdul wyciąga jakiś powróz z włosia końskiego i słomy, całe szczęście że mam pasy transportowe. Czterema pasami mocuję tenerę. Wszystko w pyle, kurzu i piasku.
    Mówię:
    "Pojadę z tyłu na pace, będę trzymał motocykl"
    "Nie nada, wsiadaj do środka"
    "Ok, ale jedź ostrożnie"
    "Tam wyżej już droga lepsza, nie będzie trzęsło"
    Zamykamy pakę, wsiadamy. Cholera, tenera jest na luzie. No już trudno, daleko nie odjedzie.

    Abdul rusza, a jego żona stoi na drodze. Ja mówię:
    "A wasza żena??"
    A Abdul macha ręką i coś tam mamrocze.
    Myślę sobie, może tutaj taki zwyczaj, że gość jest najważniejszy, a żona sobie wróci z buta w deszczu przez góry.
    No nie. Może nie chce, aby żona siedziała obok obcego faceta na jednym siedzeniu.
    "Abdul, ja pójdę na pakę, a żona niech wsiada tutaj"
    Ten znowu swoje, że wsio narmalna.
    Ale tylko nawrócił gazelą i się zatrzymuje, i żona wsiada.

    I tak sobie jedziemy, ja z arbuzem na kolanach. Abdul włącza ichniejsze disco polo, czyli połączenie bollywoodzkiej jazgotliwej "muzyki" i arabskich wokali.
    Pytam o czym ta babka śpiewa.
    "O tym, że pada deszcz i dobrze nam razem"
    Wypytuję Abdula kto on i skąd. Mieszka w wiosce Orota, jadą do rodziców żony w odwiedziny. Też jest narodowości awarskiej jak 99,5 % ludzi w tym regionie. A religijnie, kulturowo i etnicznie najbliżej im do Iranu.

    Oczywiście droga wcale nie jest łatwiejsza, wąskie serpentyny zasypane całymi tonami dużych, luźnych kamieni.
    A Abdul oczywiście ciśnie aż wszyscy podskakujemy. Czekam tylko aż z tyłu usłyszę łupnięcie.
    Jedziemy i jedziemy, kawał drogi! Nie dojechałbym do Khunzakh tego popołudnia.

    Na szczycie Abdul się zatrzymuje, stoi tam mały meczecik dla podróżnych, wchodzą z żoną każde do swojego pokoiku. A ja z latarką na pakę. Tenera stoi, tylko z jednej strony dwa pasy lekko się zluzowały. Poprawiam i jedziemy dalej.
    Dojeżdżamy do tej ich wioski Orota. Samochód zostawiamy na w miarę płaskim terenie. Biorę tylko ręcznik i przybory toaletowe i idziemy drogą pod górę. Nagle Abdul patrzy na żonę, na mnie
    "A arbuza nie wzięliście?"
    Cholera.
    "Ok, czekajcie tu, zaraz go przyniosę"

    Dochodzimy do domku na wzgórzu, z daleka widać zapalone światło. Impreza na całego. Siedzi kilka osób przy stole.
    Witam się z mężczyznami, dziewuszki zaciekawione co to za dziwadło przyszło.
    Ale bardzo luźny klimacik, oni tak-o spotykają się pogadać, z sąsiadami, przyjaciółmi, znajomymi, rodziną. A w domu już śpi masa dzieciaków ich, sąsiadów i jeszcze jakichś, bo się akurat razem bawiły.
    Śmieją się że dobrze że nie mam na imię Mohhamed, bo oprócz Abdula wszyscy faceci tak się nazywają.
    Dostaję zaraz herbaty, najstarsza kobieta przygotowuje mi miskę pysznej zupy (ale wszystko bez mięsa). Mój arbuz okazuje się hitem wieczoru.

    I tak sobie siedzimy, jemy, pijemy, oni ciekawi mnie, ja ich.
    Ale pytam Abdula o "miejsce gdzie można się umyć" bo o łazience nie marzę nawet.
    "Nu wot!" i pokazuje ręką na kranik z jakiegoś baniaka stojącego na środku podwórka. Kilka cegieł wokoło.
    Ok. Woda to woda. Ale pytam czy mogę zdjąć koszulkę, bo pamiętam, że gdy chłopy z mojej ekipy gdy paradowali w hotelu w Groznym z gołymi klatami, to dostali reprymendę od jakiegoś Czeczena, który wszedł z kobietą.
    'Da, wsio narmalna"
    Hm. No wszystko dobrze, ale już gaci nie zdejmę przecież.

    Wracam do stołu, dziewuszki atakują mnie swoimi smartfonami i zdjęciami swojej wioski na instagramie.
    A ja mówię:
    "A pokaż mi gdzie my jesteśmy na mapie"
    "Yyyy"
    "No włącz mapę np google maps i pokaż gdzie my teraz jesteśmy"
    "Yyyyyy"

    Biorę telefon od niej, wpisuję "google maps" i.. nie ma takiej strony. WTF?
    Dziewuszki mają bardziej zróżnicowane i piękniej brzmiące imiona niż mężczyźni.
    Asiya mówi, że mają blokady. Pokazuje mi co ona ma w tym smartfonie.
    Yandex, instagram, jakiś komunikator, gra i to wszystko.

    Zaraz Abdul też zaczyna mnie atakować pięknymi filmikami z widokami gór, wodospadów.....a w tle jakiś muezin jęczy coś po arabsku.
    "To są wersety z Koranu mówiące o braterstwie"
    Uhm.....super... Pewnie obowiązkiem dobrego muzułmanina jest pomóc obcemu i go ugościć, ale jeśli obcy jest niewierny, to trzeba go nawrócić...

    W sumie jakbym dostał taką Asiyę na żonę, domek w górach i jakiegoś liścia do jeżdżenia po górskich serpentynach, to mógłbym od czasu do czasu coś tam pojęczeć w meczecie!

    Tak na serio - dziewuszki się krzątają w tych swoich habito-fartuchach, a Abdul mówi:
    "No, u nas dziewuszki tak chodzą ubrane. A u was?"
    Już mam na końcu języka, aby powiedzieć, że u nas dziewuszuki chodzą tak jak im wygodnie i jak się z tym dobrze czują, i nikt im nie narzuca. Ale gryzę się w język.
    "Krasiwo, krasiwo, w Polszy też czasem takie sukienki noszą"
    Już widzę, jakby te laski to usłyszały, a następnego dnia wszystkie z dekoltami i w krótkich kieckach!

    Asiya już nawet niby przypadkiem zsunęła chustkę z części głowy. Pokazuje mi na smartfonie jakieś jezioro.
    "Gdzie to jest?"
    "A tu niedaleko, jezioro Maczoch"
    "Niedaleko? To jutro jadę!"
    Zakochuję się w jeziorze bardziej niż w Asiyi.
    Abdul obiecuje pokazać mi drogę.

    No i co, już jest po pierwszej w nocy, Mohamedy rozeszły się do domów. Nie wiem, może to gość decyduje kiedy koniec imprezy??
    Abdul dyskretnie pyta:
    "To co, idziemy spać?"
    "Jasne, już późno"
    Dziękuję tym niedobitkom, które jeszcze zostały, za gościnę i jedzonko.
    I idziemy z Abdulem do starego domu (bo siostra jego żony wraz z mężem właśnie budują nowy) i tam spać.
    To był długi dzień.

    Komentarz


      #32
      Fajnie się czyta
      "ja to ja, więc jako ja chcę być znany"
      =>
      Motocyklowy Klub Podróżników STRANGERS.PL

      Komentarz


        #33
        Relacja na 6+. Podziwiam ciebie i twojego rumaka. Wielki szacun !

        Komentarz


          #34
          Dzięki.
          Przesadnie skromny nie jestem ale po prawdzie...ja tylko wsiadłem i pojechałem.
          A tenerze, to prawda, należą się wyrazy uznania.

          Dzień 11.

          Pobudka o 5-ej, i dobrze, nie ma co spać.
          Myślałem, że od razu idziemy ściągać motocykl. Bo postanowiłem, że tenera zostaje tutaj, a my jedziemy po paliwo i wracamy.
          Rozsiadamy się w przedsionku czy raczej ogromnym przedpokoju starego domu, Abdul parzy herbatę.
          Przychodzi dwóch kumpli czy raczej członków rodziny Abdula, którzy robią dach na budowanym obok nowym domu. A przychodza tak wcześnie, bo później gorąco.
          Stoją już ściany i żerdzie dachu. Stoi też kibel, oczywiście budowany na zewnątrz i oczywiście skocznia. I oczywiście już obsrany i oszczany, mimo, że jeszcze nie ma drzwi tylko zasłona na sznurku.
          Idę się odlać i myślę sobie o porannej dwójce, ale przecież mam sportowe spodnie, w których kieszeni nie ma żelaznej racji papieru toaletowego, jak w spodniach motocyklowych.
          W kiblu oczywiście stoi dzbanek z wodą do podmywania, ten sam model dzbanek od Kisłowodska po Machaczkałę, nie wiem, może prorok takiego używał.
          Ale widzę ten dzbanek, żadnego papieru w okolicy, nawet gazety. I przekonuję się, że silna wola potrafi przeciwstawić się siłom natury.

          Wracam do herbaciarni, ten przedsionek tak właśnie wygląda, przeszklony na całej długości.
          A goście od dachu rozsiadają się na krzesłach, noga na nogę (w ogóle wszyscy faceci cały czas siadają tam jak panienki w mini, z nogą na nogę) i popijając herbatę leniwie gadają o głupotach.
          Abdul stawia jakieś słodkie paluszki z pieczywa i dolewa herbaty.
          Siedzimy i siedzimy a czas leci. W końcu powoli idziemy do samochodu. Tych dwóch mówi, że dzisiaj już chyba nie ma co iść na dach, bo zaraz będzie gorąco. Ot, robota po arabsku.

          Abdul cofa przy jakimś podjeździe, aby było łatwiej ściągnąć tenerę.
          Schodzą się sąsiedzi i ciekawscy i bez wysiłku ściągamy moto z paki. Abdul zlewa sobie paliwo, ja odstawiam tenerę na podwórko sąsiada, bo na podwórko Abdula są tylko schody.
          Wsiadamy i jedziemy. Niekończące się serpentyny, niby fajnie, ale obserwując drogę oceniam, że w kilku miejscach miałbym niezły problem.
          Po drodze Abdul pokazuje odnogę na jezioro Maczoch, potem pojedziemy. Póki co jedziemy i jedziemy, niby na mapie niedaleko, ale droga się nie kończy.
          Dopiero gdzieś tam na szczycie zaczyna się kawałek asfaltu.
          Abdul mówi, że specjalnie w górach nie leją asfaltu, bo zimą nie dałoby się wyhamować.
          Dojeżdżamy do Khunzakh, miasteczko jak na Dzikim Zachodzie, główna droga przez środek, po bokach przy ulicy sklepy i punkty usługowe, ale wszystko jak z Mad Maxa - zakurzone witryny, pobocza bez chodnika, bank zakratowany. Wchodzimy do jakiegoś sklepu po coś do picia, gość siedzi z kapeluszu z nogami na stole, wokół niego kilka półek z towarami i worków z czymś tam, a dalej ściany i dach jak w jakiejś stodole.
          No i policjanci oparci o balustrady budynków i leniwie lustrujący ruch na ulicy. Ale z wyglądu modelowe moczymordy, już widzę jak im by się oczy zaświeciły na widok samotnego motocyklisty z Zachodu.

          W ogóle w Khunzakh jest jakaś baza wojskowa czy coś takiego, pełno tam Rosjan, stąd też Lukoil, punkty usługowe i sklepy z asortymentem przeróżnym.
          Podjeżdżamy na Lukoil, nie ma 98-ki no ale nic to, 95-ka z Lukoila to chyba najlepsze na co mogę liczyć w promieniu 70 albo i więcej km.
          Zalewamy zbiornik do pełna. Zalewamy też zbiornik gazeli do pełna gazem. W jakiś sposób chcę się odwdzięczyć Abdulowi, bo nawrócić mnie pewnie chciał tylko dla mojego dobra, ale fakt faktem że uratował mnie z czarnej dupy i ugościł.
          O, jest kibel na Lukoilu, i jest papier!
          (...)

          Podjeżdżamy jeszcze do sklepu motoryzacyjnego, funduję też dwa filtry paliwa, bo na benzynie Abdulowi coś gazela słabo chodzi.
          No ale jedziemy jeszcze obejrzeć tę ogromną dziurę w ziemi.
          Przez strumyk i pastwisko podjeżdżamy na samą krawędź.
          Naprawdę robi wrażenie, widok niesamowity, i te wodospady naokoło.

          [Group 1]-CIMG3550_CIMG3555-6 images.jpg

          CIMG3560.jpg

          Na krawędzi kładę się i tylko wychylam się krawędzią twarzy, aby popatrzeć pionowo w dół, a i tak mam wrażenie, że nos mnie przeważy.

          CIMG3566.jpg

          CIMG3569.jpg

          Abdul zagląda pod maskę gazeli. Nie ma paliwa w filtrze. Próbuje zassać, ale słyszę, jak do przewodu idącego na samo dno zbiornika zasysa powietrze. Jeden filtr jest rozszczelniony na obudowie, benzyna pewnie siurała z niego jak z wiadra. No i całkiem opróżniło mu zbiornik.
          Wyciąga jeden filtr i...odrzuca go kilka metrów od samochodu. Kurde no. Drepczę po ten filtr, przynoszę go i tłumaczę jak dziecku:
          "Abdul, nie można tu wyrzucać śmieci, pomyśl że potem przyjdą tutaj też inni turyści i tez będą chcieli zrobić zdjęcia, a tu wszędzie będzie pełno śmieci"
          "A, masz rację" - po czym bierze zamach i wyrzuca filtr w przepaść -_-

          Ok, gazela pali, jedziemy znowu na Lukoil zatankować benzynę i do domu.
          Abdul znowu włącza swoje irańskie przeboje, widzę, że przy drzwiach zamontował głośniki jak ze starego telewizora, trzeszczą, piszczą i skrzeczą mi nad uchem.
          Abdul sobie podśpiewuje, czuje rytm. A ja nie.
          Ciekawy jestem jak by zareagował na norweski black metal albo niemiecki elektropunk.

          Ale zjeżdżamy na jezioro! tzn wjeżdżamy, bo odbitka na prawo jest pod górę. A potem jeszcze kawałek.
          Jezioro piękne!
          Na żywo wygląda o niebo lepiej niż na zdjęciach.

          [Group 1]-CIMG3577_CIMG3581-5 images.jpg

          Jest tu:


          Maleńkie, położone pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi, o lazurowej wodzie.
          Chyba mam farta, bo tam dojazd był jeszcze bardziej wydziwiony i trudny, może ktoś by dojechał i VTXem 1800 ale ja tenerą bym się napocił i obalił z 18 razy.
          A tymczasem dojechałem sobie jako pasażer wygodnie w samochodku.

          Nad jeziorem jest też Mohamed, szwagier Abdula, którego poznałem wczoraj na imprezie na ganku.
          Idziemy się wszyscy kąpać.
          Wokół jeziora już stoi kilka samochodów, dwóch grubasów już się pluska, ale na jednej wielkiej dętce od traktora. No ale się nie śmieję, bo gdzie oni mają się nauczyć pływać.
          Woda wyśmienita! Chcę cofnąć się w ewolucji i zostać w tym jeziorze na zawsze.
          Czyściutka, przejrzysta, chłodna. Dno bardzo strome, za drugim krokiem mam do pasa, za trzecim po szyję, a kawałek dalej nawet nurkując nie widzę już dna.

          Wszystko fajnie, ale trzeba w końcu wyjść.
          Mohamed mówi że zaraz spotkamy się na dole, po czym wsiada do swojej samary i rusza oczywiście na pełnym gazie.
          My powoli spływamy do wioski.
          Dojeżdżamy i biorę się za składanie tenery, bak swoją drogą ale te miliony śrubek plastików już mnie wkurzają. Dobrze że da radę wszystko zrobić bez demontażu gmoli.
          Sąsiad tak się przejął, aby dzieci nie wywaliły motocykla, że klamki obwiązał reklamówkami a i cały moto przywiązał sznurkami do słupa.
          Powoli gromadzi się wokół mnie towarzystwo.

          Idę do starego domu po jakąś torbę, a tam do kuchni drzwi otwarte i wszystkie panienki bez chustek na głowach. No no ale ze mnie podglądacz, u nich to pewnie równoznaczne z wejściem do damskiej szatni.
          Ale laski nic nie dają po sobie poznać, mówią że zaraz będzie obiad.
          Przychodzę na obiad jak śnieżna kula, otoczony sąsiadami, dzieciakami, kuzynami Abdula którzy mnie eskortują niczym VIPa.

          Wszyscy rozsiadają się na ganku, jemy obiad z Abdulem i mężczyznami, babki siadają sobie kawałek dalej no i jedząc opowiadam setny raz to samo bo ciągle przychodzi ktoś nowy.
          Ale wbrew pozorom jest bardzo miło. Zdaję sobie sprawę, że nie codzień przyjeżdża do nich gość na motocyklu z kraju, o którym nawet nie słyszeli, a nawet jak by przyjechał to pewnie nie mieli okazji tak blisko się z nim zapoznać.
          Obiad pyszny, zupa z mięsem i na drugie też jakieś kotlety, surówka i ziemniaki. No ale gorąca herbata, a dzień upalny.
          Asiya mnie pyta:
          "A po nacjonalnosti wy kto? Angliczanin?"
          "No nie, ja z Polszy, przecież mówiłem"
          "A gdzie to?"
          No i tłumaczę, gdzie Rossija, potem Ukraina i Białoruś, to jeszcze kojarzą, i mówię, że tam jeszcze za Białorusią i Ukrainą o dziwo nie ma końca świata i przepaści, tylko Polsza.
          "A kto w Polszy żywie?"
          "No, Polacy"

          I taka rozmowa. W sumie nie ma co się dziwić, dziewczyna i tak zrobiła 8 klas szkoły. I po prawdzie jej rola w tej społeczności to dzieci, kuchnia i prowadzenie domu.

          Chcę wziąć bagaże, ale każdy dzieciak chce mi pomóc, każdy coś niesie, choćby kurtkę, kask czy jedną rękawicę. Dziewuszki to samo, łapią się za torby, tankbaga, reklamówki i taką armią wracamy do yamahy.
          Hm, dałem ciała, na starym domu wisiała czaszka górskiej kozicy, z zawiniętymi ogromnymi rogami. Już pokryta zielonym nalotem. Jak zbudują nowy dom, stary pójdzie do wyburzenia, pewnie koza trafi na śmietnik albo na drogę razem z gruzem. A było zapytać, pewnie z radością by mi ją oddali, jakoś bym ją przewiózł zawiniętą w śpiwór. No trudno, może następnym razem.

          Pakujemy tenerę, przychodzi "głowa rejona", taki ich sołtys, młody i niegłupi chłop. Cieszy się, że mogli mnie gościć, zaprasza jeszcze kiedyś. Jakiś stary sąsiad daje mi koszulę, w jakich tu wszyscy chodzą. Chyba najlepszy prezent, jaki mogłem dostać!
          Koszula oczywiście Made in Uzbekistan bodajże, i za duża na mnie, ale strasznie się ucieszyłem. Mam w planie ją zwęzić i nosić.
          NIE MA MOJEGO RENIFERKA. Został na krzaku przy drodze, po ciemku go nie zauważyłem i nie zabrałem na gazelę. Mam nadzieję, że go jeszcze znajdę.

          Dziewuszki i dzieciaki ładują się na tenerę, już żonę prawie sobie przywiozłem do Polski

          CIMG3596.jpg

          Robimy zdjęcia, nie mam nic przeciwko i pozuję bo wiem, że pewnie będą mnie wspominać przez najbliższe kilka miesięcy albo i dłużej.
          Prości ale naprawdę dobrzy ludzie, to czuć i widać.
          Idę do jakiejś szopy ubrać się w spodnie moto, i zostawiam tam motylkowe zakrętki na deflektor. Potem trzeba będzie się ratować oczywiście power tapem.
          Siedzę już na moto, dziękuję wszystkim po awarsku "Barka-la". Cieszą się, no co mają się nie cieszyć.
          Tłumaczą mi jeszcze jak wrócić do Tlokh, bo odpuszczam te góry, Khunzakh i tak zobaczyłem to objeżdżam je i dalej.
          Wyjeżdżam z podwórza sąsiada i tak jest stromo, że mało nie łapię gleby, ale tenera gaśnie. Już jestem spocony.
          Pa pa, do zobaczenia i znowu jedziemy sobie razem z tenerą.

          CDN
          Ostatnio edytowany przez zz44; 3558.

          Komentarz


            #35
            Dzień 11. Ciąg dalszy

            Jadę przez wioskę, wcale nie taka mała. I nagle rozwidlenie na cztery drogi. Niby jest nawet jakiś znak, ale nie na Tlokh, a poza tym ktoś mówił, żeby nie jechać według drogowskazu, bo tam gorsza droga. Zatrzymuję się, obok w cieniu siedzi jakiś pasterz, chyba już tez o mnie słyszał albo domyśla się, dokąd jadę. Milcząco pokazuje mi drogę na prawo. Jadę, ale zaraz znowu rozwidlenie. Na chybił trafił wybieram drogę pod górę. Wdrapuję się na jedynce, cały czas rozjazdy, ale nie zatrzymuję się, mam tylko nadzieję, że fart mnie nie opuścił i dobrze wyjadę.
            W końcu na wierchu, już na w miarę płaskim terenie, pytam dwóch gości siedzących przed domem
            "Którędy na Tlokh?"
            "To nie tędy. Tutaj też się dojedzie, ale trzeba znać drogę, ty się zgubisz. Musisz zawrócić, w dół i na prawo. A tak w ogóle to zaraz będziemy kroić arbuza. Chodź, siadaj"
            Kurcze, zjadłbym i pogadał, ale czasu coraz mniej a chcę jechać. Dziękuję, zawrotka i o Jezu, znowu po tych kamolach.
            Jadę jadę i chyba dobrze, więc naprzód. Mijam meczecik, to tera będzie z góry.
            Ale jednak nie padało, widocznie burza poszła bokiem.
            Przy stromym zboczu znowu pomniczek z zielonymi flagami, to tak jak u nas zastawiają krzyżami drogi, u nich zielonymi flagami.
            Wcześniej mijałem taki z Abdulem, pytam co to. A on poetycko odpowiedział
            "Im już tylko pamięć"
            A, a jak przejeżdżaliśmy obok cmentarza, dwa razy, Abdul zatrzymywał auto, rozkładał ręce i mruczał jakieś modlitwy.

            Jadę powoli bo widoki ładne, a poza tym szukam miejsca, gdzie rozkładałem moto. O, to tutaj. Zatrzymuję, no i jest. Witaj ponownie reniferku.
            Potem już spokojnie w dół, znowu po tych wydziwionych serpentynach pomiędzy budynkami.
            Przed posterunkiem sam się zatrzymuję i bez pytania opowiadam urzekającą historię: chciałem do Khunzakh, złe paliwo, dobry człowiek pomógł, dzisiaj nowe paliwo, ale wracam bo w górach ciężko motocyklem"
            Nawet nie sprawdza dokumentów, tylko pyta czy już wszystko w porządku, i jadę dalej.

            Nie padało ale cały czas po tej stronie gór chmury wiszą nad samą głową. Czuję że zaraz lunie. Ale póki co jadę. I już asfalt mokry, czyli padało.
            Aha, króćce czekają na założenie, wolę to zrobić pod dachem i na betonie a nie w krzakach, błocie i deszczu.
            Zjeżdżam na stację, z zadaszeniem. Kilku gości siedzi przy stoliku. U nich chyba w tych wioskach stacja benzynowa to centrum życia towarzyskiego.
            Witam się, standardowe pytania z ich strony. Pytam czy mogę się rozłożyć. Jasne nie ma sprawy.
            Zastanawiam się, czy zaraz mnie obsiądą, ale nic takiego. Siedzą sobie przy stoliku, czasem któryś podejdzie pogadać, ale z kulturą, grzecznie. I wraca.
            Zaraz mnie wołają, bo moja herbata już na mnie czeka!
            No to siadam. Nie lubię tego słowa, ale fajni ludzie. Prości, ciekawi, życiowi. Dagestańcy ale chyba nie wszyscy Awarcy, niektórzy wyglądają jak modelowi Ruscy.
            Herbata przepyszna. Pytam z czego to.
            "Czabrez, to rośnie tu na zboczach górskich"
            Do herbaty dodajemy jeszcze jakiś konfituro-sok z jerzyn czy czegoś takiego, z pestkami. Ale też bardzo dobry.

            I nagle dosłownie z sekundy na sekundę, zaczyna się ulewa jak z wiadra, widać jak opad się przemieszcza, bo dalej wzdłuż drogi widzę jak jeszcze sucha nawierzchnia robi się ciemniejsza. No ale siedzimy pod dachem. Dolewam sobie jeszcze herbaty.
            I zaraz jeden przynosi mi w worku sporą kępkę tych górskich roślinek, a drugi daruje słoiczek z konfiturą, mówiąc że u nich tego jeszcze mnogo.
            Pytają, czy potrzebuję pomocy. W sumie czemu nie, jeden młody chłopaczek pomaga mi z drugiej strony odkręcać plastiki.
            Pytam czy mają wąski długi śrubokręt, i zaraz dostaję całą skrzynkę.
            Porządni, poczciwi ludzie. Sam chcę sobie z nimi zrobić zdjęcie, bo naprawdę miło ich wspominam.

            CIMG3600.jpg

            Pytają, czy nie chcę u nich zostać na nocleg. Dziękuję, ale szkoda mi dnia, bo jeszcze stówkę machnę zanim gdzieś wyląduję.
            I w sumie też nie chciałem się narzucać, choć pewnie dla nich jak i dla Abdula i jego rodzinki to by była sama przyjemność i nobilitacja.
            Więc ruszam.
            A trzeba było zostać.
            Jadę, chmury ciągle wiszą. Myślałem, że opad przeszedł to jest szansa na jazdę bez deszczu. Ale zaczyna delikatnie kropić.
            O nie, nie zamierzam zakładać gumiaka, i tak mimo deszczu jest cholernie gorąco.
            A nie ma co jechać w deszczu w nieznane.

            Nieskromnie mogę stwierdzić, że jestem mistrzem wyszukiwania pustostanów.
            Jadę i się rozglądam, no i jest - kamienna chatka pasterska, dach cały, drzwi całe, jedno okno wybite, podłoga utwardzona i nawet leża jakieś płyty z boazerii, pierwsza zakurzona, reszta w miarę czyste. Karimata, śpiwór i będę spał jak książę.
            Moto stawiam obok i pod pokrowiec. Już słyszę te śmiechy, ale zawsze woziłem i będę woził, bo po co ma moknąc jak nie musi.
            Zaraz obok rwąca rzeka, gdy wychodzę aby się wykąpać, w samych gaciach i z ręcznikiem, już leje.
            Mankament taki, że chatka stoi przy samej drodze. Motocykl widać.
            Może być tak, że policjanci z jednego postu dali znać tym na kolejnym, że u nich był motocyklista. A tamci powiedzą, że do nich nie dojechał, więc mogą się przejechać wzdłuż trasy. Więc byłem przygotowany na nocne odwiedziny.
            W nocy i tak jeździły obok wojskowe ciężarówki i radiowóz na kogutach, ale to nie do mnie.

            Komentarz


              #36
              zazdrość.
              "ja to ja, więc jako ja chcę być znany"
              =>
              Motocyklowy Klub Podróżników STRANGERS.PL

              Komentarz


                #37
                Ja się tak nie bawię, przy tej relacji to ja nawet o swojej Albanii nie będę pisał.
                Relacja pierwsza klasa, czytam i mam problem aby się od niej oderwać.
                Kolega w pracy mnie opierdziela bo robota stoi a ja wlepiony w ekran.

                Komentarz


                  #38
                  Zazdrość jest dobra wtedy gdy staje się czynnikiem motywującym.
                  Dziunek, pisz pisz, Albania też u mnie na celowniku.

                  Dzień 12.

                  Rano piękna pogoda, ostre słońce, rzeka zasilona opadami płynie jak szalona.

                  CIMG3605.jpg

                  Jedzie się dobrze, spokojnie, nic nadzwyczajnego się nie dzieje.

                  U nas na billboardach po ile filet z łososia w Auchan, a tam trochę inna tematyka

                  CIMG3606.jpg

                  "My przeciwko terroryzmowi i ekstremizmowi".

                  Chyba ze dwa posty po drodze, na jednym policjant, chyba miejscowy, wypytuje dokąd jadę.
                  "Gunib"
                  "A co po co tam?"
                  "Widoki i stara twierdza na górze"
                  "A potem?"
                  "Salta"
                  "A tam co?"
                  "Ponoć jaskinia z wodospadem i rzeką w środku, tak?"
                  "No ja nie znaju"

                  I tak mnie wypytuje ale bardziej z obowiązku. Ale rozmawia normalnie.
                  Stoi w pełnym rynsztunku. To pytam go jeszcze
                  "Ja wiem że to Dagestan ale czy naprawdę tutaj jest jakieś zagrożenie?"
                  "No nie widzicie jak ja ubrany stoję? Tutaj najbardziej niebezpieczny rejon Dagestanu!"

                  Może i tak ale ja jadę jakby w mydlanej bańce, ponad tym wszystkim.
                  Później w górach będę pytał o drogę potencjalnych podejrzanych do skontrolowania na takim właśnie posterunku, to też będą ze mną życzliwie gadać i zapraszać na kawę.

                  Jadę niespiesznie przez góry, zaraz mam to duże jezioro po prawej. Ładnie. Zatrzymuję się na stacji, okazuje się że w środku dagestańskich gór też może być stacja jak u nas na A1. Z marketem w pełni wyposażonym w asortyment wszelaki, czysto, klimatyzowana, kawka, coś do jedzenia. Gość za kasą ogarnięty, inteligenty człowiek, zagaduje, zaprasza do swojego stołu za kasą. Nie wiem czy to właściciel albo jakiś udziałowiec stacji, ale zachowywał się jak u siebie. Dziękuję, kupuję tylko kawę i płaski wypiekany miejscowy placek chlebowy i zajadam z tą pyszną konfiturą ze słoika. Kupuję też skarpetki z napisem "RUSSIA" ale potem jedna się zgubi w praniu w Astrachaniu. W kinie w Lublinie. Hm.

                  Do motorka podchodzi dwóch pracowników stacji, starszy około 60-ki, rozmawia, pyta, normalny człowiek.
                  A drugi, około 30-ki wygląda jak terrorysta i to cofnięty w rozwoju. Ogląda tenerę z każdej strony jak jednorożca, dotyka palcem przełączniki z nabożnym lękiem, jak małe dziecko plastikowego dinozaura.

                  O, nawet ta stacja jest na google, zaznaczona jako meczet, bo tam na każdej stacji jest pomieszczenie do modlitwy. Bo jak tłumaczył mi Abdul, oni muszą pięć razy w ciągu dnia się modlić, i jak komu wypadnie, tak się modli w przydrożnych meczecikach lub pokoikach modlitwy.



                  I zaraz niedługo jest posterunek Krasnyj Most.



                  Blokady ustawione już sporo wcześniej, trzeba zwolnić i je wymijać. Sam się zatrzymuję na poboczu, podchodzi rosyjski policjant ale o azjatyckiej aparycji.
                  Sprawdza dokumenty, moje i motocykla, pyta skąd, dokąd, gdzie śpię w podróży. Chce żebym mu pokazał bagaż, otwieram tankbag, kufer, zasobniki na tyle gdzie mam olej i gaśnicę, ale wszystko z kulturą. Gość ma poczucie odpowiedzialności, sam chamsko nie wkłada łap do bagażu żeby znaleźć sobie jakąś pamiątkę, sprawdza tylko czy nie wiozę jakiegoś kałacha albo panzerfausta.
                  Zabiera paszport i mówi:
                  "Chodźcie za mną. Sprawdzimy wasze dokumenty i wtedy pojedziecie dalej"
                  Ok, idę. Przed budą stoi już kilku Dagestańców a ich łady obok. Jeden ciekawy zagaduje, to ja jego pytam którędy na Saltę. Chłop nie bardzo wie, coś tam mu świta ale widzę że żadnych konkretów. Słabo. Mam tylko kserówkę mapy Kaukazu od Przemka, takich wioseczek i dróg do nich już nie ma na tej mapie.
                  Po pięciu minutach policjant oddaje dokumenty życząc szczęśliwej drogi.

                  Pakuję moto i pytam jeszcze innego policjanta stojącego obok o tę Saltę. O jaskini nie słyszał, ale każe jechać na prawo.
                  Jadę, ale zastanawiam się, czy to nie jakiś fake z tą jaskinią. W internecie ledwie jakieś śladowe informacje, tutaj ludzie za bardzo nie wiedzą o co chodzi.
                  Ale jadę, będę się dopytywał po drodze.

                  No i własnie, bez dokładnej mapy i już nie wiem gdzie wtedy dokładnie jechałem.
                  W każdym razie jechałem na pałę przed siebie, co chwila pytając o drogę na Saltę, a jak nie wiedzieli to chociaż na Gunib.
                  Właśnie tam w jakiejś wiosce przed domem siedziało dwóch gości, znowu powiedzieli coś innego że nie tędy czy z drugiej strony gór lepsza droga, już nie pamiętam
                  Ale zaraz jeden dodaje:
                  "Chodź, usiądź. Wypijesz z nami kawę."
                  Tak jak tamci z Oroty od krojenia arbuza.
                  Kurcze.

                  Przez Kaukaz czy choćby tylko Dagestan można by sobie jechać właśnie tylko w takim trybie "gościnnym".
                  Czyli nie na dystans, na czas czy na zaliczanie punktów widokowych, tylko własnie na poznawanie miejscowych ludzi.
                  Kawkowanie z nimi, wysiadywanie przed ich domami, słuchanie jak im się żyje, co słychać w ich wiosce i w regionie.
                  W ogromnej większości to są ludzie ciekawi przybyszów, tak rzadkich w tej części świata. Gdy się już jakiś pojawia, cieszą się, że ktoś w końcu przestał kojarzyć Dagestan z wojną i terroryzmem i pomimo wszechobecnych zniechęcających opinii, możliwe że faktycznie istniejącego zagrożenia (Kaukaz jest jednym z miejsc, gdzie emisariusze Państwa Islamskiego zakładają swoje komórki), tysiąca posterunków kontrolnych, słabej jakości dróg, przyjechał do nich zobaczyć na własne oczy ich kraj.

                  Bardzo chętnie na tę kawkę, ale jeśli tak będę się zatrzymywał to za bardzo mi się wydłuży.

                  No nic, jadę, co ma być to będzie.
                  Nie jest łatwo, dojeżdżam do sporej wioski rozlanej na zboczu góry. Dwóch dziadków na ławce nie wie gdzie Salta, to którędy na Gunib?
                  "Przez górę, potem prosto przez las i w dół, kilometrów 12"

                  Cholera, wiem czym to pachnie. Ale człowiek ma takie głupie myślenie, że nie cofa się, zwłaszcza tą samą drogą.
                  12 km to niby niedużo ale przecież wiem że po górskich drogach to niekończąca się opowieść.
                  No i oczywiście ruszam pod górę. Jedynka piłuje, tenera daje radę, co ma nie dawać, dla niej to normalka, kamienie strzelają spod kół, tylko kierownik po pierwszych 500 m już mokry od potu i cały spięty jak przed spodziewanym przyjęciem ciosu na treningu.
                  Co chwila myślę sobie "Trzeba było zawrócić tam na dole, no ale już tyle przejechałem to już będzie lepiej"
                  Oczywiście jest coraz gorzej. No ale już się cofnę, przecież tyle mam przejechane, zaraz będzie z góry.
                  I tak w kółko.

                  Właśnie. Każdy metr wspinaczki boli, bo wjazd to bułka z masłem w porównaniu do stromego zjazdu po kamieniach.
                  I oczami wyobraźni widzę, że na zjeździe to dopiero się napocę.
                  Faktycznie wjeżdżam w las, spore drzewa, nie jakieś krzaki. Potem się kończy i znowu mam bajeczne widoki na góry, chociaż w tamtym momencie najmniej mnie to obchodzi.
                  Droga bielutka, takie białe skały, kamienie i piasek i pył. Zjeżdżam dozując tylny hamulec, nawet nie sprawdzam jaka gorąca tarcza bo i tak zjechać muszę.
                  No jest, jest, z daleka widzę drogę po której szybko jeżdżą samochody. Pewnie asfalt.

                  Ładną drogą wzdłuż jeziora, przez dwa tunele dojeżdżam do jakiegoś miasteczka, teraz widzę, że to Gergebil.
                  Ciekawie się robi, ruch na ulicy jak na targu w jakimś bliskowschodnim mieście. Każdy coś niesie, ładuje na samochód, kupuje, sprzedaje, rozmawia.
                  Zatrzymuję się przed skrzyżowaniem. Podchodzi miejscowy redneck. Pytam o Saltę, nie wie, o Gunib coś tam kojarzy ale nie wie jak daleko, a pytam jeszcze o jakieś miasto z mojej mikro mapki, w sumie niedaleko tego Gergebil, to redneck też nie ma o nim pojęcia.
                  Pyta skąd ja.
                  "Z Polszy"
                  "Hmm a to nie znaju gdie to"

                  Odnoszę wrażenie, że chłopek nigdy nie wyjechał poza swoją dolinę i nie zna świata dalej niż 2-3 wioski w każdą stronę.

                  W ogóle kilka razy gdy mnie zagadywali, pytali czy ja z Moskwy.
                  Pewnie nawet nie zakładali że jakiś Polak może do nich przyjechać, tylko pewnie ruski. A jak ruski to z Moskwy, no bo skąd.

                  O, zaraz kawiarnia, w starym domku. Coś dla mnie, pora na odpoczynek.
                  Gapię się w tę moją malutką mapkę, za wiele mi to nie mówi. Gość przy stoliku, chyba właściciel coś mi tam objaśnia.
                  Że Gunib w drugą stronę, Salta nie wie gdzie, a do Derbentu to tu i tu na Levashi.
                  Dupa. No ale trudno. Żyjemy.
                  Żona właściciela przynosi mi kawę. Przepyszna. Cholera, odtąd zawsze pijąc kawę przypomina mi się ta kawiarenka w Gergebil.
                  Miło się siedzi, chłodno.
                  Pytam ile zapłacić, właściciele z uśmiechem mówią, że nic, że dla gościa za darmo.
                  Kurde no. Wspaniali ludzie tam.

                  Wyjeżdżam na drogę na Chadżalmaki i Levashi, i zjeżdżam na nieczynną stację poprawić bagaż.
                  Na schodach siedzi kilku młodych gości, wstają, podchodzą do mnie. W różnych innych rejonach mogłoby to być niebezpieczne, ale znowu życzliwie, jak się podoba, co widział, szczęśliwej drogi.

                  Przyjemnie się jedzie.
                  No szkoda, ale już spływam w kierunku Derbentu.

                  I teraz nie wiem jak dokładnie jechałem, w każdym razie przez Levashi i Sergokala.
                  Już zaczynają się piaszczyste, spalone równiny, a jeśli wzgórza to piaszczyste, wyglądające jak hałdy piachu przy kopalni.
                  Gdzieś tam zatrzymuję się w przydrożnym barze, jestem jedynym klientem. W jednym budyneczku kobiety coś gotują, w drugim budyneczku wysuszony dziadek ma kawiarnię.
                  Tym razem herbata, za śmieszne pieniądze, dosłownie grosze, daję mu jakiś banknot, mówi że nie będzie miał wydać ale herbatę i tak zrobi.
                  Widzę że bieda aż piszczy, zostawiam mu jakiś mniejszy banknot i nie chcę reszty.

                  Siadam sobie na zewnątrz, patrzę na tenerę i na ruch na drodze i zajadam znowu ten płaski chleb z dżemem.

                  Im dalej jadę, tym bardziej przygnębiająco. Nie mieści mi się w głowie że można całe życie spędzić w takim miejscu.
                  Mimowolnie w głowie pojawiają się słowa piosenki Maanam
                  "...To nie hołd pomyśl tylko
                  Zaklęcia na papierze nic nie pomogą
                  To kurz, to pył, to piasek"

                  I ten kurz, pył i piasek mam w głowie do końca dnia.
                  Wokół smutek, spalona ziemia, dziwię się jak tam utrzymuje się życie.
                  Hałdy śmieci i złomu, brudne samochody, pordzewiałe beczki, zakurzone domy a raczej lepianki z gliny i błota....
                  Kolejna odsłona Kaukazu.

                  Nieśmiało myślę o odbiciu na Urkarakh i te wszystkie punkty wokół niego, no ale nie, dzisiaj już Derbent.

                  Jeszcze gdzieś po drodze robię przystanek, widzę jakiś większy sklep. Chcę kupić ręcznik, bo mój zgubiłem gdzieś jadąc przez góry.
                  Duży sklep zamknięty, ale obok spożywczak, biorę coś do picia. Prosty chłopak za kasą nie może uwierzyć, że ja z Polski. Mówi do kumpla
                  "Patrz, on z Polszy jechał taki kawał i przyjechał do mojego sklepu!"
                  Wychodzi i zafascynowany ogląda motocykl i zagaduje mnie.

                  Czy ja mówiłem, że w Osetii i Czeczenii jeździli jak wariaci?
                  Dojeżdżam do trasy Machaczkała-Derbent. I tam dopiero jest cyrk. Wyprzedzają nawet gdy widać że gość z naprzeciwka jedzie na czołówkę, a potem wciskają się gwałtownie przede mnie. Siedzą na zderzaku dosłownie na metr. Żadnych świateł, kierunków.
                  Po drodze widzę dwie kolizje, w jednej trzy samochody, które najechały na siebie bo pierwszy przyhamował, w drugiej dwa auta.
                  Dzicz. I nie da się jechać po chamsku jak oni, bo tam motocykl się nie liczy, chcę wyprzedzać gościa, już daję gazu, a ten bez kierunku zaczyna sam wyprzedzać.

                  Cała ta droga to chyba plan zdjęciowy do filmu z pościgiem, nie mogę pojąć, że tutaj każdy przejazd samochodem to walka o życie.

                  Ciągle mi szkoda, postanawiam nie myśleć tylko działać. Szybka odbitka w Velikent na prawo, jest asfalt to od tej strony dojadę do Urkarakh i do wieczora wrócę do Derbentu. Ogień, ogień. Na horyzoncie ciemna chmura. Ale to dopiero na horyzoncie. Ogień. Ale na horyzoncie przede mną, więc się do siebie zbliżamy. Przecież ciepło jest, nawet jak zmoknę to wyschnę. Góry się zbliżają, chmura też. Zjeżdżam na pobocze.
                  Może nawet by nie padało, tak jak wtedy w Tlokh. Ale myślę co to będzie jeśli popada, w deszczu po górach, potem pewnie będą gruntowki, błoto, kamienie, zjazdy, jadę sam.
                  Dzisiaj z perspektywy fotela i ciepłych kapci dziwię się, czemu nie pojechałem, ale wtedy najzwyczajniej stchórzyłem.
                  Cóż za idiotycznie deprymujące uczucie zawracać na szosie i jechać z powrotem, z podkulonym ogonem, po własnych śladach, które zostawiłem kilka minut temu hardo mierząc wzrokiem góry i deszczową chmurę.

                  Dojeżdżam do Derbentu, jadę przed siebie, przecież zaraz będzie centrum. Ale wpadam na obwodnicę, więc zjazd i znowu przed siebie. W dół i jest centrum. Jak jest centrum to są i taksówkarze. Pytam jednego o tani nocleg dla jednej osoby. Mówi że tu w centrum drogo, nawet około 1000 rubli (60 zł), poleca jechać na obrzeża tą i tą ulicą, albo za tory, bo tak stoją tanie gastinnice.
                  Jadę jak powiedział kilka ulic od centrum, patrzę, jest. No to już taki duży hotel ale standard średni. Dobrze, może będzie tanio.
                  Nie jest. 1500 RUB. Jadę za tory.
                  Jest pierwsza, na piętrze, a na dole sklep. Babka ze sklepu przy mnie dzwoni bo właściciela nie ma. Gość mówi że 1500 rubli. Chyba mu upał zaszkodził.
                  Jadę dalej.
                  Kawałek dalej na tej samej ulicy Takho-Godi kolejna.

                  CIMG3607.jpg

                  Tak samo, na dole sklep na górze pokoje.

                  CIMG3624.jpg

                  Znowu babka dzwoni. Właściciel przychodzi, mówię że chcę tanio, dla jednej osoby.
                  600 RUB, tenera na podwórko, mieści się bo kiedyś było tu dwóch Bułgarów i dwa motocykle weszły.

                  CIMG3620.jpg

                  Pokoik skromny ale czysty. Prysznic, normalny kibel. Czysta pościel. Telewizor i "wsio szto nada":

                  CIMG3619.jpg

                  Czajnik, szklanka, dwa kieliszki i nóż

                  Blisko do morza, niecałe 100 m! Na plaży są miejsca czyste, ale są też hałdy śmieci. Piasek taki dziwny, rudo-brązowy.

                  CIMG3621.jpg

                  Wskakuję do chłodnej wody, fale ogromne, podskakuję nad nimi, nurkuję pod nimi, daję się im ponosić. Bawię się jak dzieciak.
                  Wychodzę i w planie Twierdza Derbent. Idę sobie brzegiem do centrum, schnę, bo ciepło, chociaż niebo przychmurzone. Plaża słabo zagospodarowana, co tu dużo mówić. Taki kurort a co chwila śmieci, złom, przy plaży jakieś niszczejące opuszczone zakłady. Można znaleźć sobie czysty kawałek, ale trochę trzeba się naszukać.
                  Poza tym ludzi strasznie mało, pojedyncze osoby tu i ówdzie.

                  Dopytuję jak dojechać, i marszrutką bodajże na Wierchni Rynok i stamtąd do twierdzy.
                  No ludzi mnogo, jakieś wesela, modne dziewuszki, całe rodziny.
                  Twierdza jak twierdza. Bardzo stara, tak jak i miasto, które w jednym rzędzie z Jerozolimą można postawić. Ale specjalnego wrażenia nie robi. Ot, ogrodzony murem kawał terenu, baszty. Wszystko odnowione, pod turystów. Obłażę wszystko naokoło, ok starczy.

                  CDN

                  - - - Zaktualizowano - - -

                  CIMG3616.jpg

                  CIMG3618.jpg

                  Pod twierdzą mała restauracyjka, przed nią siedzą goście przy stolikach i grają w domino, a w środku stołów brak. Nikt nic nie je. Wchodzę i pytam o jedzenie. Jasne, da radę, mamy to i to.
                  Już nie pamiętam co wziąłem, okazało się że z tyłu jest wyjście na ogród, tam też nikogo nie ma. Niby się nie je tam gdzie ludzi nie ma, ale mi ten klimat odpowiada. O, przychodzi kot.
                  Chłopak z ręką w gipsie przynosi mi zupę. Dobra? Pyszna? Smaczna? Nie ma odpowiedniego słowa. Coś tam z baranem i warzywami ale dosłownie niebo w gębie. Do tego żywe piwo, tam już można.
                  Na drugie już nie pamiętam co ale też pycha. Pamiętam że dobre, bo jak mi chłopak z ręką w gipsie przyniósł rachunek to najpierw się zgarbiłem, bo tanio nie było, ale stwierdziłem że i tak było warto.

                  Powoli się ściemnia, szybko w ogóle się tam robi ciemno. Widzę, że starówka ładna ale zostawiam ją na jutro. Niespiesznie, piechotą wracam przez miasto do hostelu.
                  O, takie obrazki - sklepy to nie zamknięte budynki jak u nas, ale garaże przy chodniku, z których to garaży sprzedawcy rano wywalają wszystkie graty dosłownie na chodnik, że człowiek się o nie potyka. I to tak cały dzień leży.
                  Oczywiście zdjęcia nie zrobiłem.
                  Ostatnio edytowany przez zz44; 3558.

                  Komentarz


                    #39
                    Dzień 13.

                    Aha, śpię sam bo Przemki napisali mi wcześniej, że jadą do Machaczkały i tam zaczekają, więc na spokojnie pojechałem zwiedzać Derbent. Później napisali , że przygarnęła ich ekipa lokalnych motocyklistów z Machaczkały, więc wiedziałem, że po takiej integracji nie muszę się spieszyć
                    Więc rano skoro świt wstaję sobie i w klapeczkach piechotką nad morze.
                    Wracam boso. Do produkcji asfaltu używają piasku plażowego z muszelkami:

                    CIMG3638.jpg

                    Pakuję się i spokojny wyjazd na kierunek Stare Miasto, ale przedtem pamiątkowe zdjęcie tenery nad morzem

                    CIMG3627.jpg

                    Starówka jest naprawdę stara, i ludzie tam normalnie mieszkają, nie ma czegoś takiego, że ktoś to przerobił na kwartał zakupowo-rozrywkowy pod turystów. Tutaj ten brak gospodarności okazał się zaletą.
                    Niedaleko Starówki natrafiam na stary kościół, dziadek przy wejściu opowiada mi o nim ale już zapomniałem skąd on i z którego wieku. W każdym razie w 1918 bolszewicy podziurawili go jak sito.

                    [Group 1]-CIMG3632_CIMG3635-4 images.jpg

                    CIMG3631.jpg

                    Ciekawie się jeździ, labirynt wąskich krętych uliczek, czasem niespodziewanie zablokowanych. Ale odpuszczam sobie szukanie już starych meczetów, chociaż Kaspijskie Wrota bym sobie zobaczył.
                    Potem odwiedzam jeszcze fotografa a tam taka kniżka:

                    CIMG3636.jpg

                    "Derbent - wyjątkowe miejsce dla [historii rozwoju] ludzkiej cywilizacji". Jakoś tak.

                    Wyjeżdżam z miasta na trasę i... Tenera znowu strzela z tłumika... Zjeżdżam na stację, staję sobie w cieniu, pytam czy mogę się tu rozłożyć. Spokojnie przebieram się w klapki i lekkie spodnie.
                    I znowu wszystko rozkręcać i skręcać.
                    (...)
                    Jadę dalej, gorąco. Nic nowego.
                    Jakiś poważny post z kontrolą, na mnie jak zwykle ledwo spojrzeli. Ale zaraz za postem zimny kwas! I to z żółtej beczki na kołach, a nie takiej beczułki jak mają piwo w pubach. Klasyka

                    CIMG3641.jpg

                    Opijam się jak bąk i zabieram jeszcze butlę na drogę. Rozmawiam sobie z tym starszym panem, całkiem rubaszny, ale w pewnym momencie mówię że jechałem przez góry, na co on:
                    "Uważaj, tam żyją Awarcy, to dzicy ludzie!"
                    Bez komentarza.

                    Ostatnie spojrzenie się za siebie i definitywnie żegnam się z Kaukazem.

                    Przemek pogania mnie smsem, bo na 15.30 umówili się na wspólny objazd z lokalesami.
                    Mam jeszcze trochę czasu w zanadrzu, jadę spokojnie, ale bez zbędnych przestojów.
                    Skręcam na Kaspijsk, bo mam w planie znaleźć ekranoplan, czy rakietowy wodosamolot, zwał jak zwał. Nie będę się rozpisywał ale chodzi o to:



                    No ale zanim ekranoplan, to patrzę, przy drodze lokal z obiadem. W końcu to już ta pora.
                    No i co? Polecam z czystym sumieniem, przepyszna baranina, w środku klimatyzacja, ale ja i tak wolałem na podwórku. Kulturka i uprzejmość. Zaraz po mnie zjechały się tabuny klientów. Widać lokal ma renomę.



                    Trochę błądzę zanim dojeżdżam do centrum Kaspijska. A okolice tego miasta to krajobraz bo wojnie nuklearnej, czyli to co wcześniej widziałem za Levashi i Sergokala.
                    Kurz, pył i piasek.
                    W Kaspijsku szary obywatel nie ma pojęcia o czym mówię, gdy pytam o ekranoplan.
                    "Samolot? to przed wjazdem na lotnisko!" - bo jest tam jakiś pomnik samolotu.
                    I znowu taksówkarz okazuje się skarbnicą wiedzy na temat regionu.
                    Samolot znajduje się na terenie jednostki wojskowej i nie ma szansy, aby tam wjechać i go zobaczyć.
                    Znowu niewykorzystany potencjał. Ten ekranoplan mógłby być jedną z największych atrakcji w regionie, gdyby ktoś odważył się pomyśleć.
                    Trudno.

                    Machaczkałę wyobrażałem sobie jako średniej wielkości miasto. Wjeżdżam i końca nie widać, a raczej centrum. Jeden wielki korek, ale to akurat mnie nie zatrzymuje. Spakowany na wąsko przeciskam się wszędzie bez problemu.
                    Jadę przez rejony, gdzie budują się dosłownie całe dzielnice wieżowców. Robi to wrażenie.

                    O, taka wulkanizacja w muzułmańskiej Machaczkale:

                    CIMG3642.jpg

                    Już coraz bliżej 15.30, Przemek podał adres hotelu i klubu, skąd wyjazd, ale miejscowi wcale tak dobrze nie wiedzą gdzie to jest.
                    Krążę więc w obrębie kilku ulic, jednokierunkowych i zakorkowanych, więc każdy błąd kosztuje mnie czas i objazd.
                    Nagle patrzę - jedzie motocykl. O tyle rzadki widok, że w Machaczkale był to pierwszy motocykl, jaki zobaczyłem. Więc odruchowo trzymam się gościa na czoperku z panną na siodełku. No i dojeżdżamy razem pod hotel. Znowu cała rodzina w komplecie. Ekipa czeka ubrana na lekko, bez bagaży. Poznaję...cholera jak on miał, no nieważne. W każdym razie jakiś bokserski czempion mira w jakiejś tam wadze z 2003 roku, pokazuje swoje zdjęcie z pasem i podbitym okiem po walce. Drugi to .....Salim? Nie mam pamięci, ale gdzieś to mam zapisane. Na Virago 1000. W porządku chłopy.

                    No dobra, to jedziemy. Przez miasto oczywiście jak u siebie, wciskamy się i wyprzedzamy, ale nikt nie ma za złe, ludzie często pozdrawiają klaksonem i machają. Jesteśmy sensacją tego wieczoru w Machaczkale.
                    Policja za nami na kogutach!
                    Pewnie im się nie spodobało nasze kozaczenie na ulicach. No to teraz jak zaczną nas kontrolować, zjedzie się kilka radiowozów na taką ekipę albo jacyś naczalnicy, to już ich nie przegadamy. I do tego stracone popołudnie albo i dłużej, że o kasie nie wspomnę.
                    Jadę ostatni, kierunek w prawo, no ale jadę, niech prowadzący zatrzyma.
                    A prowadzący jada jakby nigdy nic. Policja za nami w tym UAZem pszczółką. Nosz kurde co jest. Ale policja nas wyprzedza i jedzie sobie dalej!

                    No to my dalej, miejscowi wyprowadzają nas na niedaleki wzgórze, skąd całkiem niezły widok na miasto, coś jak w amerykańskich filmach.

                    CIMG3644.jpg

                    CIMG3645.jpg

                    No i stąd widać, jakim molochem jest Machaczkała. Pamiątkowa sweet focia i jedziemy nad jezioro.

                    CIMG3648.jpg

                    Znowu przeciskanie się w korkach, co akurat lubię, czuję się pewniej, gdy samochody stoją i mogę je bezkarnie omijać.
                    Na terenie Machaczkały są dwa jeziora, zaraz przy morzu.
                    Nad jednym z nich kupujemy lody i odpoczywamy chwilę.
                    Moja ekipa wzięła od razu nocleg na dwie noce w hotelu, nie wiedzieli czy dojadę więc musiałbym sobie dobukować pokój, ewentualnie przygarną mnie do jakiegoś pokoju. Tylko szkoda mi iść do hotelu, bo niedaleko Machaczkały jest wydma Sarykum - ot taki kawałek Sahary, i chciałem w końcu spędzić noc na pustyni. Nawet jeśli jest taka trochę oszukana Jeszcze siłą rozpędu po jeździe solo dogaduję się z ekipą, że ja jadę na wydmę, a rano spotkamy się na trasie na Astrachań na jakiejś stacji.

                    To ok, wracamy pod hotel, Salim mówi, że mnie poprowadzi. Jestem przekonany, że wystarczyło by mi, gdyby wskazał mi tylko kierunek.
                    Ale on chce mnie zaprowadzić. No ok.
                    Ale zaraz robi się późno, Salim zaraz musi jechać do pracy, i dzwoni po brata. I znowu czekamy.
                    Potem jedziemy do domu, gdzie mieszkają, aby było szybciej.
                    Nie mam im za złe, chcieli potraktować gościa najlepiej jak mogli, ale czułem, że tak będzie i będziemy jechać po nocy.
                    Brat Salima bierze swoją rudą pannę na siodło i ruszamy.
                    Szkoda, że tego nie nagrałem, ale chyba już nie miałem prądu w kamerze, poza tym nie miałem wtedy głowy do tego.
                    Ale przeciskanie się w popołudniowych godzinach szczytu przez zakorkowaną Machaczkałę - bezcenne.
                    Brat Salima nie brał jeńców, wciskał się brawurowo tam gdzie rowerzysta by się zawahał, ciął przez chodniki, trawniki i pod prąd. Zamiast kierunków używał klaksonu, i nie powiem, odnosiło to efekt, bo często ludzi mu zjeżdżali.
                    A ja za nim!
                    I przyznaję, że droga wyjazdowa z miasta wcale nie była taka prosta!
                    Może bym wyjechał sam szybciej, a może bym się zgubił i kręcił.
                    W każdym razie już w całkowitych ciemnościach wyjechaliśmy z miasta w okolice dróg dochodzących do wydmy.
                    Brat Salima zjechał tylko na pobocze i wskazał mi drogę, bo sam swoim czoperkiem nie ujedzie tam 50 m.
                    Dziękuję mu, żegnamy się i ruszam w ciemność.

                    No tak, zaraz znak, że to jakiś tam park narodowy czy krajobrazowy i zakaz wjazdu.
                    Nie cierpię piachu, ale w mojej naiwności sądziłem, że przez jakiś czas będzie utwardzona droga, tylko od samą wydmą będzie piasek.
                    Ale piasek jest już od początku. Po kilku podparciach nogą mam dość, zwłaszcza że to noc.
                    Po wygaszeniu świateł motocykla widzę w oddali odznaczający się na linii horyzontu masyw.
                    Ale to już jutro.


                    Mapa do dnia poprzedniego obrazująca moje kręcenie się po górach i dojazd do Derbentu.

                    map dagest.jpg
                    Ostatnio edytowany przez zz44; 3558.

                    Komentarz


                      #40
                      Dzień 14.

                      Śpi się całkiem dobrze, w nocy ciepło ale kilka komarów mnie obudziło. A kilka metrów ode mnie łaził po krzakach jakiś mały zwierz, w nocy od latarki świeciły mu się oczy.
                      Budzę się i no, no. Ładna wydma.
                      Coś tam przegryzam, pakuję mandżur i oglądam sobie poranny film przyrodniczy, tylko na żywo.

                      CIMG3653.jpg

                      CIMG3655.jpg

                      CIMG3656.jpg

                      CIMG3657.jpg

                      Brakowało tylko głosu Krystyny Czubówny
                      "Zakur....ście wielka mrówa ze skrzydłami zabiła konika polnego. W porannym stepowym słońcu ciągnie swoją zdobycz do jamy w ziemi. Najpierw wchodzi sama, następnie wychyla się i wciąga truchło konika do jamy."

                      Chociaż nie wiem czy to konik polny, mam nadzieję, że to szarańcza, bo tak chciałem zobaczyć. No ale szarańcza żyje chyba w ogromnych stadach.

                      Ruszam piaskową drogą, ale po 30 metrach zawracam. Jadę na przełaj, sądzę, że rachityczne roślinki zapewnią lepszą przyczepność. Usypia to tylko moją czujność bo nie zauważam kilku piaskowych hopek, a i tutaj podłoże też grząskie. Ok, nie zamierzam wytarzać się w pustynnym piasku, a na to się zanosi jeśli będę dalej jechał. Veni, vidi, sweetfocia i nazad, żebym zdążył na umówiony punkt spotkania.

                      CIMG3658.jpg

                      Dojeżdżam do jakiejś stacji na wylotówce na Astrachań, tankuję. Zawsze pilnowałem pistoletu i nie blokowałem go, bo tam często odbijanie pistoletu nie działa, paliwo się przelewa a zapłacić trzeba. Teraz włączam blokadę, szukam karty czy coś. I słyszę jak cieknie. Fuck. Kałuża benzyny pod moto, oblany bak, silnik.
                      Zły podchodzę do okienka i pytam dlaczego pistolet nie odbija? Czy po to aby zarobić kilka rubli więcej?
                      Ale za kasą siedzi kobiecina ok 50-ki, to raczej nie jej wymysł, przeprasza mnie i proponuje kawę. No dobrze, co poradzimy. Daje mi szmatkę, wycieram tenerę. Piję sobie z nią kawę, ciekawa wypytuje mnie o podróż, jak długo, skąd itp.

                      Na buta wskakuje mi owad. Może w końcu szarańcza??

                      CIMG3661.JPG

                      CIMG3663.jpg

                      Okazało się, że zatrzymałem się na nie tej stacji, Przemki musieli mnie minąć jak byłem w toalecie i piszą, że czekali ale ruszają bo szkoda czasu. I bardzo dobrze, ja ich dogonię w moment. Ruszam!
                      Ktoś na forum AT pisał, że jest tam taki długi odcinek bez stacji benzynowych. Ale butnie sobie myślę "haha, tenera z 26-litrowym zbiornikiem da radę!"
                      Poza tym zatankowałem jeszcze 5-litrowy plastikowy baniak po wodzie mineralnej. Myślałem czy przymocować go na zewnątrz, ale jednak schowałem do kufra. I jazda.
                      Dojeżdżam do ekipy akurat w momencie, gdy zjeżdżają na pobocze. Przemkowi przepaliła się żarówka, potem okazuje się że to nie żarówka tylko kostka mu się topi. W każdym razie to była jedyna awaria w BMW w całej podróży. Przez jakiś czas jest jeszcze kilka miejscowości, nawet jakieś stacje. No ale dopiero co tankowałem, poza tym mam bańkę w bagażniku. Phi!

                      Potem zaczyna nas otaczać groźna pustka i monotonia.
                      Groźna bo czuję, że życia tutaj nie ma. Płasko po horyzont. W pewnym momencie zauważamy na horyzoncie jakąś czarną linię. Jedziemy dobre kilka minut, zanim udaje się rozpoznać, że to pociąg towarowy. Kolejne kilka minut, aby stwierdzić, że stoi, bo cały czas myślałem , że jedzie!
                      I cały czas na niego jedziemy jak na fatamorganę. Myślę że z pół godziny minęło od kiedy go zauważyliśmy do momentu minięcia go.

                      Później jest jeszcze gorzej. Nasza główna trasa, która, jak mieliśmy nadzieję, zaprowadzi nas prościutko pod hotel w Astrachaniu, przekształca się w piaszczystą gruntowkę i rozprasza po stepie. Zawracamy i Przemek pyta TIRowca. Okazuje się, że nie ma jednej prostej drogi do Astrachania. Tirowcy jeżdżą gdzieś tam niby krócej, ale na motocykle polecają jakąś inną. Ruch znikomy, pewnie każdy kto ma cztery koła, jedzie tam gdzie ciężarówki. Strasznie pusto i przygnębiająco. Mijamy jakiś pomniczek przy drodze, taki jak po wypadkach. Obłożony nie kwiatami a butelkami z wodą.... Nie chcę wiedzieć co tu się stało.

                      Mamy tak postanowione, że prowadzący zawsze co jakiś czas robi przerwy, nie gonimy nigdy na rekord bo nie o to chodzi. Prowadził bodajże Maciek, chciał się zatrzymać na jakiejś stacji, ale że stacji nie ma i nie ma, to w końcu zjeżdżamy na przystanek autobusowy. Woda, focie i na koń. Po ruszeniu tenera zaczyna kaszleć i szarpać... Odkręcam rezerwę.
                      Na rezerwie każdy kilometr bez stacji się dłuży.
                      W końcu dobijamy do Łagania, na stacji wlewam 23 l. A mój pomysłowy kanister, czyli bańka po wodzie z Biedronki przetarł się w kufrze i jakąś nakrętkę (mimo, że były zakręcone okrągłe łebki). I do kufra wyciekły mi 3 z 5 litrów benzyny.

                      To Łagań, no i znowu buddyjska Kałmucja, więc w sierpniu trwa tutaj festiwal lotosów. Kwitną one całymi hektarami w delcie Wołgi, można pływać między tymi polami lotosów łódką przez cały dzień, jak po czarodziejskim ogrodzie.
                      Ktoś ze stacji daje namiary na jakąś wioskę, gdzie można je obejrzeć.
                      Dojeżdżamy, jest tam niewielki pomost, sklepik, kilkanaście osób, ktoś wędkuje, ludzie sobie siedzą i patrzą w lotosy.

                      CIMG3675.jpg

                      CIMG3676.jpg

                      Okazuje się, że pola lotosów są gdzieś głęboko w delcie Wołgi, a tutaj tylko taka pokazówka dla turystów. I skoro już widzimy lotosy tutaj to jedziemy dalej. I dobrze, bo ile można by gapić się w lotosy, a moje wcześniejsze plany pływania i nurkowania pomiędzy lotosami szybko zostają zrewidowane po zobaczeniu, z kim miałbym się kąpać.

                      CIMG3674.jpg

                      Pytamy kilku osób o drogę. Wszyscy zgodnie potwierdzają, że stąd są jedynie lipne drogi. Piasek z kamieniami. Opinie miejscowych różnią się tylko ilością kilometrów drogi piaskowej i określeniem wielkości kamieni.
                      No co, jedziemy, jakoś damy radę.

                      Pierwsze kilka kilometrów dobrej drogi szybko się kończy i zaczyna piaskownica. Każdy ma swój sposób.
                      Ja, jak stary dakarowiec, pouczam innych:
                      "Tutaj czasem trzeba tak z chlebkiem, żeby rozpędem przelecieć przez ten piach!"
                      I zaraz daję chlebka i oczywiście się obalam.
                      Edyta jedzie zatrzymanym samochodem do momentu gdzie zacznie się asfalt, a my jak ostatnie łamagi pełzamy do końca piachu.

                      CIMG3679.jpg

                      CIMG3680.jpg

                      Dopiero co ruszamy, już zatrzymuje nas policja. No tak, Kałmucja.
                      Młody policjant w nienagannie wyprasowanej koszuli pyta o dokumenty. Mamy, mamy!
                      Sprawdza najpierw Przemka. Chce "pierewod".
                      Wiem co to, i wiem że tego nie mamy, ale gramy na czas. Pierewod to tłumaczenie prawa jazdy na język rosyjski, kilka lat temu ponoć było wymagane.
                      Przy kontaktach z takimi burakami udajemy, że po rusku nie gadamy. I pytamy:
                      "Jaki pierewod?"
                      "No taka kartoczka na ruskom izykie"
                      Przemo coś mu pokazuje, nie wiem czy nie wriemienny wwoz.
                      "Niet, nie to! Maleńka kartoczka! Nie macie!"
                      W końcu ja mówię:
                      "Mamy wszyscy, da, da, jest pierewod, chodź, proszę, wot pierewod!"
                      Gość podchodzi, ja mu z paszportu wyciągam karteczkę migracyjną wypisywaną na granicy
                      "Nieeet! Nie to!" ale już widać że mu psycha klęka przy nas.
                      W końcu jakoś tłumaczy, że prawo jazdy przetłumaczone na ruski.
                      Na co Przemek:
                      "W Rossiji nie nada!"
                      "Nada!"
                      "Nie nada! Zadzwońcie do ambasady i zapytajcie!" - i wyciąga do niego rękę z telefonem.
                      Gość skonfundowany idzie do radiowozu, gdzie siedzi pewnie jakiś starszina, i po chwili wraca zrezygnowany. Ale znowu przyczepia się do Maćka tablicy - trzymają ją dwie trytki, i zasłaniają po 3 mm liter. Nooo poważne przestępstwo. Maciek się z nim kłóci, że w górach odpadła to jak miał przymocować? W końcu Maciek rozsuwa nieco trytki ale nie daje ani grosza. Młody policjant obrażony coś bąka pod nosem, że chciał nam pomóc a my tak go traktujemy.
                      Przemek coś jeszcze gada z gościem w radiowozie, a młody już zatrzymuje w tym czasie dwa samochody.

                      [Group 1]-CIMG3681_CIMG3682-2 images.jpg

                      Do Astrachania jeszcze kawał drogi. No ale jakoś dobijamy. Astrachań bardzo ciekawy, takie ruskie miasto ale ze wschodnim klimatem. Znajdujemy tani hotelik. Motki zostawiamy na zewnątrz... Tyle że spinamy blokadami.
                      Ja oczywiście odprawiam mój rytuał poprawiania króćców, z tym, że teraz oklejam je power tapem, bo już popękały....
                      Podchodzi trzech lokalesów idących właśnie na bilard. Życzliwe ludzie. Dopytują się skąd i gdzie my byli. I zapraszają na bilard! No super, jeśli najpierw skręcicie mi moto do kupy.

                      Po sąsiedzku stoi nowe Subaru, nie wiem co to za model ale chyba postanowili zdobyć szturmem rynek aut kompaktowych

                      CIMG3683.jpg

                      Kończę już i tak po ciemku. Coraz szybciej robi się ciemniej.
                      Załączone pliki
                      Ostatnio edytowany przez zz44; 3558.

                      Komentarz


                        #41
                        Czyta się

                        Komentarz


                          #42
                          Wincyj!

                          Komentarz


                            #43
                            Za tą drogę przez góry... nie wiem jak to ująć - zdumienie.

                            Komentarz


                              #44
                              Super wyprawa, super relacja!

                              BTW: Cześć dziun

                              Komentarz


                                #45
                                Zaspamuję, ale dzięki temu relacja ruszy dalej.

                                Lisie - czemu nie było Cię z nami?!

                                Komentarz

                                Pracuję...
                                X