Ogłoszenie

Zwiń
No announcement yet.

Stara Japonia znowu w Dakarze

Zwiń
X
 
  • Filtr
  • Czas
  • Pokaż
Wyczyść wszystko
new posts

    #31
    Paweł ostrzegał również przed tym odcinkiem.
    Z ulgą stwierdzamy, że nawierzchnia jest twarda. To stary asfalt. Bardzo stary. Wylany pewnie bezpośrednio na nieutwardzony piach.
    Dzisiaj rozjeżdżony jak plastelina, mnóstwo dziur, kolein, pęknięć, to wszystko podsypane piachem. Ale jedziemy.

    dojazd asfalt.jpg

    GPS pokazuje 40 km do granicy…
    I faktycznie, telepiemy się po tych dziurach. Ciągłe kluczenie, omijasz jedną dziurę, wjeżdżasz w kolejną. Może i stary asfalt jest wciąż twardy, ale jest dziurawy nie do wyobrażenia.
    Jedynka, dwójka i koniec. 30, 35 to już luksus, zaraz hamulec i znowu jedynka i półsprzęgło.

    diuurrr.jpg

    Męka. Ruch tutaj znikomy, trafiamy jakiegoś lokalsa na skuterku, ciśnie drugą drogą poniżej.

    lokals.jpg

    Też tam zjeżdżamy, chwilę jest lepiej, ale po chwili zaczyna się piach i wracamy na górę.

    dojazd diama.jpg

    Nie widać znaku „uwaga krokodyle”, przy którym chcieliśmy zrobić zdjęcie, ale teraz mamy to gdzieś.
    Za to tu i ówdzie pałętają się guźce, te afrykańskie świnie.

    guziec.jpg

    guziecc.jpg

    Mijamy kilka wiosek rybackich. Chociaż to nazwa bardzo na wyrost, raptem kilka szałasów i mat rozłożonych na ziemi.

    dojazd wiosdka ryb.jpg

    Jedziemy teraz przez jakiś park narodowy (Diawling), ptaki, bagna, ryby. Ale ludziom zezwolono dalej łowić na tych wodach. Nie wiem czy tam mieszkają czy tylko koczują. Generalnie smród zgniłych ryb, śmieci, ubabrani w błocie ludzie obrabiający ryby, inni leżący na matach w łachmanach machający nam.
    Nooo, cześć cześć, ładny kraj, ludzie przyjaźni ale wolimy jechać dalej!

    Ciężarówka lekko zboczyła z drogi i już zapadła się w błoto.

    doj diama ciezarówka.jpg

    Mijamy budynek siedziby władz parku. Stoi niemiecki kamper na MANie. Niemiec na krzesełku pozdrawia nas ale na coś czeka. My jedziemy. Jest tam jakiś szlaban, przejeżdżamy. Potem Michał mówił, że jakiś żołnierzyk biegł za nami i machał, ale dobrze że się nie zatrzymaliśmy, pewnie chciał opłatę.

    Opłatę i tak uiszczamy ok. 5 km przed granicą. Zatrzymuje nas ubrany w wyświechtany mundur i klapki, kulawy żołdak.

    mandat oplata.jpg

    Czytałem, że wyłudzają mandat za wjazd do parku.
    Ale nie ma udawanego oburzenia, żołdak wyciąga oficjalny blankiecik z logo parku i pieczątką, kulturalnie tłumaczy że opłata za przejazd przez park wynosi 2000 oguya. Niemało, ale nawet na druczku jest wydrukowane 2000.

    park opłata.jpg

    Nic nie poradzimy, płacimy, pan życzy nam bon route i jedziemy dalej.
    I gwoli wyjaśnienia, tylko u nas słowo „mandat” jest synonimem kary.
    Jest przecież też mandat poselski, i po francusku „mandat” to właśnie „upoważnienie”. Więc nie należy tego mylić z karą za wjazd, a raczej uznawać jako obligatoryjną opłatę, jak za autostradę.

    bydło rogate.jpg

    drzewa.jpg

    Granica pracuje do 16.00.
    GPS pokazuje, że o ile dojedziemy, to będziemy NA STYK.
    Chociaż i tak uważam, że wiedząc, że jadą dwa bankomaty, pogranicznicy będą siedzieć do wieczora i na nas czekać.
    Ostatnie metry. Wtedy upragniony widok, dzisiaj wiem, że już nigdy nie chciałbym ujrzeć przejścia granicznego Diama.
    Jesteśmy za pięć szesnasta.
    Nic nowego, kilka ogrodzonych szop i baraków, szlaban z patyka, wokół bagna.

    8granica.jpg

    gran2.JPG

    8szlaban.jpg

    Podchodzi Bebea. Pierwsze wrażenie – bezwzględny cwaniak, ale nikogo lepszego tu nie znajdziemy.
    No to zaczyna się. Paszporty i Bebea bez ogródek mówi ile ojro mamy szykować.
    Na teraz:
    - 35 za przejazd przez granicę / anulowanie wizy – zwał jak zwał, trzeba zapłacić
    - 10 za opłaty celne
    - 10 za przejazd przez most
    - 20 za ubezpieczenie na Senegal
    - 10 opłata dla Bebea, „comission”
    W sumie: tadaaam 85 euro

    To jeszcze nic.
    Bebea mówi od razu, ile wybulimy na powrocie.
    Otóż:
    - znowu 35 za przejazd przez granicę
    - 10 za most
    - 10 dla Bebea
    - i….znowu 55 za wizę!

    - Hola hola, look, mamy wizę na 30 dni.
    - tak, ale ona jest na jednorazowy wjazd. Patrz:
    „Nombre d’entrees: UNIQUE” (to ta czerwona strzałka na wizie).
    A jeszcze naciskaliśmy Hamidę, aby na pewno wyrobił nam wizę na 30 dni, a nie np na 7.

    Szlag. 110 euro.
    Możemy wracać, ale Bebea dobrze wie, że nie mamy dokąd, bo ostatnim bezpiecznym miejscem był Nawakszut, i przecież nie mamy paliwa, bo nigdzie nie było stacji z benzyną.

    No to szukam giftów.
    Wyciągamy jakieś błyskotki, ale Bebea nie bierze byle czego.
    Poza tym broni się, że on coś może zejść z „commision”, ale tamci w okienkach są nieprzekupni (no oczywiście) i im trzeba zapłacić tyle ile wynosi oficjalna opłata.
    Całe szczęście chińskie noże, scyzoryki, latarki, pamiątkowe monety z mistrzostw w piłce nożnej załatwiają sprawę i płacimy JEDYNE 70 euro od głowy zamiast 85. Dobre i to.
    Mam nadzieję że na powrocie też nam się uda coś mu wcisnąć i zmniejszyć wysokość opłat.

    Dokumenty robią się błyskawicznie, strażnik otwiera szlaban z patyków i Bebea przez most przeprowadza nas na senegalską stronę.

    granica jedziemy.jpg

    granica smieci.jpg

    szlaban sen.jpg

    Tam również wchodzi do biur jak do siebie.
    Pobierają odciski palców (podobnie jak w Mauretanii), ale gruby Murzyn ze złotymi sygnetami na palcach i zegarku na grubej złotej bransolecie nie bardzo ogarnia co się dzieje wokół niego, i ode mnie ściąga odciski dwa razy, a od Michała ani razu. Może dla nich wszystkie białasy wyglądają tak samo?

    granica sen.jpg

    granica sene.jpg

    Czekamy jeszcze chwilę, przychodzi jakiś szczerbaty natręt w okularach.
    - Mister, zapraszam do mnie na stoisko z pamiątkami!
    - Nie dzięki, no money.
    - Mister, ale chociaż chodź i zobacz!
    - Nie, dzięki, no money i musimy zaraz jechać.
    - Mister, to zapraszam do obejrzenia jak będziecie wracać, ok? obiecujesz?
    - Tak, tak.

    Kręcą się jakieś dziewczyny. Niosą jakieś baniaczki, coś załatwiają.
    Niby w Senegalu dominuje islam, ale kobiety chodzą ubrane bardziej luźno, kolorowe sukienki z odkrytymi ramionami, czasem nawet z dekoltem. Jest na czym zawiesić oko, chociaż i niby w tak restrykcyjnie przestrzegającej zasad islamu Mauretanii, zdarzały się kobiety z odkrytymi włosami i w luźniejszych sukienkach.

    Podchodzi dziewczyna w kurtce.
    - Hey, chcecie wymienić pieniądze? – pyta czystym angielskim.
    - Nie, dzięki.
    - Ok.
    I odchodzi. Nie jest nachalna. Siada w grupie podobnych naganiaczy.
    Widać po niej, że to nie jej świat, nie jest głupia, ale miała pecha urodzić się w akurat tutaj i na tej zafajdanej granicy spędzi resztę życia.

    Jedźmy, jedźmy.
    No i jest.
    Dokumenty zrobione, Bebea mówi aby dzwonić za nim, jak będziemy wracać. Jasne. Żegna się z nami na misia.
    Kurde ile tam jest obłudy i fałszu.

    Ruszamy.
    Syf, brud, smród, tony śmieci w rowach, ooogromne progi zwalniające, jak zapory przeciwczołgowe w Berlinie, wręcz ulane asfaltowe wzgórza, na których wybija nas w niebo. Oczywiście przeszorowane podwoziami tysięcy samochodów, ale są wszędzie, w miastach, na trasie.
    To pierwsze wrażenie.
    Jedziemy do St. Louis, zamarzyło nam się zobaczyć postkolonialne zabudowania i kolorowe łodzie.
    No ale też nie ma bardziej rozsądnej alternatywy na nocleg w drodze do Dakaru.
    Zbliżamy się do miasta i ruch gęstnieje, wręcz wlecze się jak smoła. Do tego niespodziewane progi zwalniające i spaliny….

    st luois.jpg

    Mnóstwo, mnóstwo ludzi. Chyba Senegal poszedł śladem Polski i postanowił wprowadzić w szkołach nauczanie wieczorne, bo już po 18ej, słońce zachodzi, a masy dzieciaków wychodzą ze szkół i z plecakami maszerują po chodnikach.
    Każda szkoła ma swój wzór mundurka, chociaż to umowne określenie, bo widziałem grupkę dzieci ubranych w jednakowe brązowe dresy adidasa z czarnymi paskami.

    St. Louis to ląd, most, wyspa, most i końcówka półwyspu.

    Zrzut ekranu (137).jpg

    Musimy przedostać się na ten półwysep, przez dwa mosty i zatłoczone miasto.
    GPS coś znalazł, ale nagle ulica jest zablokowana blaszanym płotem i koniec. Szukamy objazdu, ale zjazd w boczną uliczkę oznacza koniec asfaltu, kopny piach i powitanie slumsów.
    Zawrotka. Jakimś cudem, pod prąd, po chodniku, udaje nam się przedostać na półwysep.
    Zakręt w lewo i jedziemy wzdłuż wybrzeża, gdzie stoją owe kolorowe łodzie rybackie. Akurat wrócili z połowu i na ulicy gwarno jak w ulu.
    Ludzie coś noszą, samochody nagle wjeżdżają albo zjeżdżają, ładują się, wozy zaprzężone w konie i osły, dzieciaki biegające z prętem i metalowym kółkiem, kozy.
    I do tego smród.
    Jest kolorowo, owszem, głównie za sprawą hałd śmieci wokół łodzi.
    Znajdujemy naszą Auberge Pelican, przed budynkiem oczywiście piach. Negocjujemy wprowadzenie motocykli do środka, ale zgadzają się jedynie na postawienie jednego bliżej drzwi, a drugiego pod palmą, też bliżej okna.

    zst louis.jpg

    Niby strażnik pilnuje cała noc, ale i tak zapinamy blokady.

    Przyjmuje nas Aziz i to z nim wszystko ustalamy. Ale Aziz ma tez swojego Big Chefa, który siedzi wypachniony w środku a jakaś murzynka zaplata mu waroczyki.
    W oberży i wokół kręcą się biali, pewnie Francuzi, ale ani Hey, ani Bonjour, ani kij ci w oko.
    Słaby klimat.

    Mamy jakąś komórkę z moskitierą, bo komarów sporo. Kibel bez drzwi, z przewieszoną szmatą. Ale jest woda i prysznic.
    Tam już walutą jest frank zachodnioafrykański, CHF, będący w obiegu kilku krajów Zachodniej Afryki.
    Bierzemy do razu dwa noclegi, bo na jutro plan jest taki, aby jechać na lekko do Dakaru i nad jezioro Lac Rose, gdzie kończyły się ostatnie odcinki rajdów, i wrócić znowu do St. Louis.
    A, mają zimne afrykańskie piwo!!!

    z powo.jpg

    Ze spraw serwisowych: regulacja linki sprzęgła, po dojeździe do granicy nie chciał mi wysprzęglać.

    Komentarz


      #32
      Ten opis ruchu kołowego powalił mnie na kolana - tak, jestem owcą stosującą się do zasad...
      Gdzie fotki tych luźno poubieranych muzułmanek?

      Komentarz


        #33
        Gdyby wyszło nagranie z Nawakszut, byłoby jakieś widać.
        A poza tym na pustyni, przy namiotach też chodziły na luźno. No ale zdjęć ni ma.

        15.01

        Śniadanie na górze, znowu cieniutkie, bagietka i masło, nawet bez dżemu.
        Zabieramy kilka bułek na potem i ruszamy.
        Kolorowe łodzie ruszają jak co rano na połów.

        taras rano.jpg

        rano lodzie.jpg

        rano.jpg

        Cel nr 1 – bankomat.
        Najbliższy jest na głównym skrzyżowaniu przy wjeździe na wyspę. To dobre kilka km.
        Nie wiem czy się uda, ale mam trzy karty, będę próbował.
        Stajemy, Michał zostaje przy motorkach. Bankomat to taki domek, w którym zamykasz za sobą drzwi.

        bankomat.jpg

        Karta, klik i płyną do mnie kolorowe franki.
        Wychodzę, Michał już oblepiony żebrzącymi dzieciakami, jakiś gość chce uchodzić za życzliwego
        - Udało się w bankomacie?
        - Nie, karta nie działa. W Dakarze wybierzemy.
        - Aaa.

        banko2.jpg

        Podchodzi inny, bez dłoni, na przywitanie ściska jedyną dłonią ten kikut i kłania się. Też czeka na kasę.
        Szukam kluczyków po kieszeniach. Dzieciarnia nic nie otrzymawszy od Michała podlatuje do mnie jak stado much do świeżego mięsa, bo myślą że szukam dla nich kasy.

        bako dzi.jpg

        Ledwo stamtąd wyjeżdżamy.
        Chory kraj.

        No i jedziemy przez ten chory kraj.
        Najpierw tankowanie.
        NAWET BENZYNA ŚMIERDZI. I to na Shellu!
        Lubię zapach benzyny, już tak mam, ale tutaj czuć różnicę, po prostu benzyna śmierdzi jak połączenie gnojówki i domestosa.
        To nie może być dobre dla tenery.

        Samochody:
        W Senegalu brylują stare peugeoty 505. Jak merce w Mauretanii, tak peugeoty tutaj są eksploatowane nawet w stanie agonalnym, nawet po śmierci.

        peug.jpg

        Jeżdżą ich tu tysiące, przeróżnych wersji nadwozia.
        A drugim symbolem senegalskich dróg są mercedesy kaczki – busy robiące tutaj za komunikację miejską.
        Również dobite, dziurawe, pomalowane na kolorowo, z zawieszkami itp. Z tyłu zawsze mają otwarte drzwi oraz podest, na którym stoi kilku chłopaczków, którzy zsiadają w czasie jazdy, albo do nich dosiadają się kolejni, bez zatrzymywania samochodu.

        bus.jpg

        bus2.jpg

        Ale jak to wszystko kopci…..oni chyba idą w normy spalin euro-5, euro -6……
        Na kominiarce zostaje czarny osad.
        Czasem w korku dosłownie nie ma czym oddychać, pewnie przywiozłem sobie raka na pamiątkę z Senegalu.
        Tam nawracam się na ekologię, serio. Tzn cieszę się, że nie ma tego w polskich miastach, ale nadal uważam, że zakładanie samemu sobie kagańca (jak Holendrzy, którzy ostatnio postanowili, że na autostradach będą jeździć max 100 aby ograniczyć emisję spalin. Na to mój biznesowy nos, który nigdy się nie myli, mówi mi, że niedługo Holandia będzie największym odbiorcą bryczek, furmanek oraz zwierząt pociągowych) nie ma większego sensu bez równoległych działań w Afryce czy Azji.

        Jest też trzeci symbol – stojący na poboczu samochód ciężarowy bądź dalekobieżny autokar, z wybuchniętą oponą.
        Oni tam chyba nie mają świadomości, że opona w pewnym momencie już się nie nadaje, jeżdżą do upadłego i to dosłownie, a potem zmiana w upale na poboczu, bardzo częsty widok.

        Właśnie, tu już jest upał, skwar jak cholera. Pył z drogi, smród spalin, chcieliśmy Dakar no to mamy. Do tego wszechobecne, monstrualne progi zwalniające.

        Dalej? Kozy włażące na ulicę, nie jedna czy dwie, całe stada marzą, aby zostać rozjechane przez japoński motocykl i przez cały dzień wyskakują nam pod koła.
        Kolorowa Afryka, cały czas, kobiece stroje naprawdę są ładne i czyste, ciekawe te charakterystyczne senegalskie chusty.
        Ale dla mnie kolory Senegalu to przede wszystkim hałdy śmieci na poboczach, w miastach tak samo, ludzie po tym chodzą, siedzą na tym, jedzą, sprzedają.
        Hitem wycieczki okazuje się płonące śmietnisko, znowu nowe zapachy, nowe doznania…
        Wiatr turla śmieci przez ulicę, w dymie jakieś postacie grzebią w tych stertach i coś wybierają i wrzucają do worków zawieszonych na plecach. Fuck!!!

        Toczymy się do główniejszej trasy na Dakar. Porażka. Idzie jak krew z nosa. Zbliżamy się do miasta Thies. Zatrzymuje nas policjant.
        - Za szybko jechaliście! (cóż za bystre oko, bez radaru takie rzeczy) Pokaż prawo jazdy!
        - A, sorry mister, nie widzieliśmy znaku. Jest prawo jazdy.
        - Jest tam znak! Za szybko jedziecie, dzisiaj taki sam motocykl, z takimi torbami, zabił dziecko w tym miejscu!
        - Really sorry, mister.
        - Musicie zapłacić mandat. (To już wiadomo o co chodzi) Musicie jechać do biura, o tam do miasta, zapłacić i wrócić to wam oddam prawo jazdy. (Niby że on nie bierze w łapę, sprytnie)
        - Gdzie ten office?
        - Tam w mieście.
        Jasne.
        - To proszę jechać z nami i nam pokazać.
        - Hey, je jestem Big Chef, ok? (wyraźnie obruszony obrazą swojego majestatu)
        - A tu możemy zapłacić?
        - Możecie. 5000 CHF!

        Ech.
        Pewnie to był nawet jakiś przebieraniec, bo policja nosi tam odblaskowe kamizelki, a on miał tylko mundur z flagami.
        Ale nie wiemy do końca, czy nie ma kumpli w policji i zaraz telefonem im nie da znać. Poza tym miał nasze prawa jazdy. Trudno. Taka przygoda.
        Skierował nas na obwodnicę Thies, i w sumie pomógł, bo nawigacja pchała nas w miasto.
        Jest późno, nie damy rady wrócić dzisiaj do St. Louis.

        Wbijamy na kawałek autostrady, jest płatna dwa razy, na wjeździe i na zjeździe (!!!) ale jedzie się szybciej. Jednak nam tylko kawałeczek pomaga. Nawigacja ma jako cel nr 2 - jezioro, każe nam zjechać gdzieś tam, i wbijamy się w korki w slumsach Keur Massar.

        korek.jpg

        Moto się grzeje, niby dwa pasy ale jeden jest zasypany piachem (nawet w mieście!). Zjeżdżamy na stację.

        korek stacja.jpg

        Wszystko stoi i trąbi. Nie, to nie ma sensu. Zawrotka.

        Cel nr 3 – sklepy motocyklowe, których wg mapy jest w Dakarze bez liku. Zgubiłem namiar na sklep Madou, ale jedziemy do miejsca, gdzie według mapy są trzy w bliskim sąsiedztwie.
        Muszę dokupić oleju, a nie chcę dolewać byle czego.

        Przedostajemy się całkiem szybko, zjazd, mały korek i jesteśmy.
        Zjazd na stację benzynową, Michał zostaje z motorkami bo nie ma sensu błądzić dwoma krowami w ciasnych uliczkach, a ja ruszam na poszukiwania.

        stacja.jpg

        Powinny być gdzieś tutaj, w promieniu 100 m…
        Pytam pana parkingowego. Tu nie, dalej wzdłuż ulicy.
        Nic nie ma. Pytam gościa w garniturze i okularach, płynnym angielskim mówi aby szukać po drugiej stronie ulicy.
        Tam znowu ktoś rozkłada ręce, ktoś wskazuje stragan z warzywami.
        Mam tego dość.
        Kupię na stacji co będzie.
        Wracam do Michała. I okazuje się że na stacji mają kilka litrowych pojemników motocyklowego full syntetyka!
        Biorę od razu trzy.

        Cel nr 4 – ambasada.
        Najpierw chcieliśmy odwiedzić ją aby się przywitać i może wypić herbatkę, ale teraz jedziemy żebrać o kasę. Mauretańska granica ładnie nas ogoliła, i chociaż mamy zaskórniaki pochowane w różnych zakątkach i po kilka kart, wolimy nie ruszać tamtej gotówki, a z kart korzystać tylko awaryjnie.
        Dzielnica ambasad to inny świat, czysto, nowe auta, kobiece perfumy czuć nawet w kasku.

        Nie widzimy polskiej ambasady, ale idziemy do pierwszej lepszej, akurat Libia. Tylko podjeżdżamy pod bramę i już wychodzi dwóch agentów w marynarkach i ciemnych okularach, którzy wcześniej pewnie robili w ochronie Kadaffiego. Grzecznie pytamy a ci grzecznie nam wskazują drogę, ale czujemy że mają skaner rentgena w tych okularkach i zaraz na kamerach będą nas analizować.
        Amerykańska ambasada to jak zwykle hacjenda Pablo Escobara, posiadłość na pół dzielnicy, pewnie z ośmioma basenami, czternastoma siłowniami, własnym Burger Kingiem i kanałem Alabama News. Polska ambasada mieści się w bloku zbiorczym, dla kraików takich troszkę biedniejszych. Ale flaga z okna powiewa.
        Wita nas czarnoskóry jegomość z wpinką flagi polskiej i senegalskiej i prowadzi na górę.

        Przy drzwiach stoi rosły żandarm, wychodzi pani sekretarz. Niesteeeeety pani ambasador (o nota bene swojsko brzmiącym nazwisku Margareta Kassangana) ma was gdzieś, już wyszła i nie wróci. Trzeba się umawiać na wizytę ileś dni wprzód, telefonicznie.
        Nie ma to jak dobry dowcip przed obiadem.
        Napisaliśmy maila kilka dni wcześniej, mail doszedł ale komu by się chciało odpowiadać.
        Ale pani ambasador może was przyjąć tutaj jutro o 14.30!
        No teraz to turlamy się ze śmiechu po marmurowej posadzce.

        Ambasada nie udziela pożyczek, spoko na to byliśmy przygotowani, ale pani sekretarz naprawdę pomaga nam jak może, szuka jakieś noclegi na mieście, drukuje mapki, uzgadnia z panem z wpinką jaka jest najlepsza trasa nad jezioro, wskazuje bankomat i za to jej chwała. Naprawdę miła pani, siedzi tam już 20 lat.
        Daje numer do siebie gdybyśmy potrzebowali jeszcze potem pomocy. Widać że zrobiła tyle, na ile jej kompetencje pozwalały, więc miło ją wspominamy.
        Kraik może biedny, ale pod tym zbiorczym blokiem też jest basen, a co!

        No trudno, trzeba będzie odwiedzać bankomaty.
        Odwiedzamy i już z plikiem forsy jedziemy na Przylądek Zielony.
        Najbardziej wysunięty na zachód kawałek Afryki.
        Teraz to wszystko jest ogrodzone bo trwa tam jakaś budowa wielkiego hotelu.

        inwes.jpg

        inwest.jpg

        Pan z ochrony chętnie nas prowadzi, cykamy zdjęcia. Szkoda że nie można tam wjechać motorkiem, ciekawsze to niż jezioro.
        Ktoś do słupa wskazującego Paryż, Sydney czy Kapsztad przybił strzałkę z nazwą jakiejś czeskiej wioski.

        przylądek.jpg

        Oczywiście pan z ochrony terenu napiwek musi dostać, ale jest solidarny, pamięta też o trzech towarzyszach.

        No to znowu, cel: Jezioro Lac Rose.
        Musimy wyjechać z miasta, a nad jeziorem na pewno są jakieś noclegi.
        Wyjeżdżając z dzielnicy ambasad mijamy największy pomnik Afryki, African Renaissance Monument, kawał rzeźby.

        pomnik.jpg

        Wbijamy na autostradę, nowiuśką, nad samym oceanem, gogle jeszcze nie uwzględnia jej w planowaniu trasy..
        Wspaniały widok.
        Kawałeczek trzeba się przecisnąć objazdem przez miasto, znowu kawałek autostrady i jesteśmy już stosunkowo niedaleko jeziora, w linii prostej 4 km.

        autrsot koniec.jpg

        Jest droga gruntowa, ale….to piasek plażowy, na widok którego włos nam się jeży na karku. No way.
        No to jedziemy asfaltem. Mamy do objechania kawał slumsów.
        Jest asfalt w lewo, ok., odbitka. Jedziemy, ruch gęstnieje. Asfalt się kończy!
        Slums + piach = wkurw.
        Ulica niesamowicie zatłoczona, do tego korek, brak szans na asfalt. Zawracamy!
        Tylko jak?
        Pocimy się nawracając na kilka razy.
        Mały chłopaczek tak manewruje osłem z wózkiem, aby mi zrobić miejsce, podjeżdżam do pickupa żandarmerii, wskazują drogę hen tam gdzieś naokoło. Ale teraz nie mam jak wycofać, nogi mi się kopią, Michał czeka na mnie kawałek dalej. I czuję jak moto idzie do tyłu, jakiś student z plecakiem ciągnie za kufer i pomaga mi się wydostać. Dzięki! Uśmiecha się i odchodzi, nie czeka na kasę ani na podarek.

        Wracamy na asfalt.
        Szlag by trafił takie przygody!

        Objeżdżamy szerokim łukiem, pytam spoconego biegacza, mówi że potem asfalt „Se termine” (czyli chyba skończy się). Ale właśnie asfaltem dojeżdżamy prościutko do jeziora. Ludzie widząc nas rozglądających się na skrzyżowaniach sami pokazują drogę. Wiadomo, kolejne głupie białasy z Europy szukają jeziora.
        Ledwo podjeżdżamy i podchodzi naganiacz.
        - Szukacie spania?
        Pewnie że szukamy ale na razie ciiii.
        - A ile za pokój?.
        - Mister, przyjdźcie najpierw zobaczyć.
        - Ok, czekaj chwilę, zrobimy zdjęcia, zaraz wrócimy i pojedziemy zobaczyć pokoje.

        Jedziemy do brzegu jeziora, a naganiacz leci za nami, abyśmy mu nie uciekli. Cykamy fotki ale nie ma tu jakiegoś uczucia ulgi, poczucia satysfakcji czy zwycięstwa. Ot, po prostu, fajnie że jesteśmy, ale trzeba zająć się sprawami bardziej prozaicznymi, nocleg, żarcie, Michała pobolewa brzuch.

        jezioro.jpg

        No jedziemy zobaczyć.
        Nie mam wałka z tyłu (część bagaży została w St. Louis), więc naganiacz pakuje mi się na kanapę i tak jedziemy.
        Hotelik jest całkiem niedaleko, i nawet niezły.
        Domki z klimą, WIFI, śniadaniem, normalną łazienką za 28000 CHF.
        Do tego basen, no i znowu mają piwo w barze!
        No ale jednocześnie leci nam doba w St. Loius…

        basem.jpg

        piwo.jpg

        Szefuje stary Francuz w długich włosach, wyraźnie wali od niego alkoholem, opieprza naganiacza, bo ten trochę przekłamał z reklamą oferując kolację w pakiecie. Okazuje się, że Francuz też jest tu tylko wyrobnikiem.
        Michał woli się położyć i odpocząć.
        Ja też mam dość, ale idę jeszcze na piwo, chłopak (pewnie mający nocną zmianę w recepcji) siedzący przy stoliku obok z barmanką pyta jak mi się podoba Senegal.
        Nie mam ochoty na rozmowę, chciałem wypić piwo i popisać na Whats Apie, ale mówię
        - No fajnie ciepło, słońce, u nas zima. Kolorowo tutaj (He He). Dziewczyny ładne, uśmiechnięte.
        - Podobają ci się dziewczyny??
        (czuję podstęp)
        - No tak, są bardzo naturalne.
        - To zaczekaj!
        Idzie do jakiejś komórki, wyciąga dwie dziewuchy i mi je przedstawia. Noooooo tooo supeeeer…….
        Kurtuazyjnie oświadczam że mimo iż ta niewiasta jest cudna niczym okręt pod pełnymi żaglami, to mam swoją żonę w Polsce i dziękuję, niestety nie skorzystam.

        bar.jpg
        Ostatnio edytowany przez zz44; 3558.

        Komentarz


          #34



          Wysłane z iPhone za pomocą Tapatalk

          Komentarz


            #35
            Nooo, ładne te dziewczyny, też bym nie skorzystał ale nie można im niczego zabrać. .

            Komentarz


              #36
              Śpimy do późna, dzisiaj tylko powrót do St. Louis.
              Ogrodnik podlewa trawniczki, sprzątaczka sprząta domki.

              rano dom.jpg

              rano bas.jpg

              rano moto.jpg

              Myślę, że mimo przygód barowych mogę polecić to miejsce, gdyby ktoś bardzo chciał się tu zjawić, można odpocząć, a basen i piwo definitywnie mnie przekonały.
              Śniadanie…..hmm, czyżby pożywna bagietka z masłem i dżemem?
              Nie, tym razem znowu bez dżemu.
              No dobra, śniadanie tu mają do kitu.
              Pożegnalna fotka na jeziorze, jest najbardziej różowe właśnie w styczniu i najbardziej w porannym słońcu. Wśród pamiątek cepelia, zapomnij o naklejkach Dakar, które obiecałem kumplom.

              rano osrodek.jpg

              rano jezio.jpg

              rano łodz.jpg

              rano pam.jpg

              rano pami.jpg

              Wyjazd i męcząca droga z powrotem. To naprawdę męczy.
              Są takie trasy, które robi się z przyjemnością, nawet po tysiąc razy. A tutaj myślę tylko, aby się wydostać z tego szamba jak najszybciej.
              Policyjne kontrole na pół gwizdka, turyści, więc szerokiej drogi.

              Za obwodnicą Thies wypatrujemy naszego policjanta, ale dzisiaj stoi tam prawdziwa policja.
              Kozy, kozy, wszędzie kozy. Wiecznie coś żrą, albo stoją na dwóch nogach i obgryzają drzewa, albo grzebią w stercie śmieci, albo przeżuwają jakąś szmatę gapiąc się na nas.
              Widocznie wszystkim pasuje taki model łańcucha pokarmowego, ludzie wyrzucają śmieci gdzie popadnie, kozy żrą te śmieci, a potem ludzie jedzą kozy.
              Wyłażą na ulicę albo leżą już rozjechane w rowie.
              Tutaj pierwszy raz w życiu widzę sępa jak coś tam sobie skubie na poboczu.

              Stajemy na tankowanie na trasie, zakładamy, że nie będzie tu małych talibów. Błąd, dzieciaki z wiaderkami i miseczkami pojawiają się znikąd, spod ziemi, z powietrza, jak ninja.

              w trasi.jpg

              w trasie.jpg

              Dojeżdżamy w miarę wcześnie. Michał idzie odpoczywać bo coś mu wciąż na żołądku leży, ja idę na plażę. Oczywiście zaśmiecona że hej. Ale bardzo szeroka. Ocean to ocean.
              Na plaży jakaś ekipa kopie piłkę. W ogóle bardzo dużo tu się widzi sportu, to im trzeba przyznać. Piłka na każdym osiedlu (albo plastikowa butelka kopana bosymi nogami), bieganie. Fajnie, to mi się podoba.

              plaz trening.jpg

              plazaa tren.jpg

              plaza dzieci.jpg

              pla dzieci.jpg

              Ocean też mi się podoba, ogromne fale. Ciężko się utrzymać, po kilku minutach pływania i nurkowania mam dość, fale mną rzucają jak lalką. Zbieram trochę muszli.

              Żeby nie było, że tacy jesteśmy nieromantyczni, to taki ładny tam zachód słońca

              zach1.jpg

              zach2.jpg

              zach.jpg

              Targujemy z Azizem te noclegi, dostaje trochę giftów, trochę lekarstw z naszych apteczek i jest ok, częstuje nas jeszcze afrykańską herbatką.

              krab.jpg

              Wieczorem słyszymy polską mowę, nie zdaje nam się.
              Spotykamy polskie małżeństwo, które sobie spędza zimę podróżując po Afryce. Bardzo sympatyczni ludzie, nota bene też z Trójmiasta. Cóż, dochodzimy wspólnie do wniosku, że podczas gdy reszta narodu zapieprza do roboty zimą, Trójmiasto się bawi w Afryce.
              W sumie i Romek Koperski, i Marek Kamiński, i Kinga Choszcz…i cała masa innych. Jeśli na jakimś zadupiu spotykasz Polaka to jeśli nie będzie to Warszawka, to często jest to Trójmiasto.
              Ze spraw technicznych: tenera więcej pali.

              Komentarz


                #37
                Więcej pali od... czy więcej zaczęła palić właśnie tam?

                Komentarz


                  #38
                  Dziunek, właśnie tam zaczęła palić zauważalnie więcej.

                  Do dnia wczorajszego dodam wspomnienie kolejnego zapachu – mianowicie zapachu starego warsztatu śmierdzącego rozlewanym po podłodze od lat olejem.
                  Jadąc przez jakieś senegalskie miasteczko najpierw czujemy ten zapach oleju, po chwili widzimy warsztat – samochody stoją pod gołym niebem, nie dziwi to skoro mają tyle słonecznych dni w roku, ale co przykuwa naszą uwagę to tłusty i czarny od oleju piach, w którym po kostki, obuci w sandały, drepczą mechanicy.

                  17.01
                  Budzimy się już za widnego. Pakowanie, śniadanie.
                  Jest Francuzka, którą już tu widziałem wcześniej z mulatkowym dzieciaczkiem.
                  Teraz buziaczkuje się ze swoją funfelą, również Francuzką, która wróciła ze spaceru z psem i znika w sąsiednim budynku, wyglądającym również na hostel.
                  Mój wniosek – obie prowadzą pensjonaty i wybrały życie w wymarzonej kolorowej Afryce.
                  Moje spostrzeżenie – żadna nawet nie spojrzy w naszym kierunku, czyżby brakowało im pewności siebie? Albo bały się, że w moim spojrzeniu dostrzegą drwinę?

                  st.jpg

                  st1.jpg

                  Wyruszamy, tenera ledwo zauważalnie, ale jakby kuleje na jeden cylinder.
                  Zatrzymujemy się koło bankomatu po kasę na tankowanie.
                  Podchodzą brudne dzieciaki z wiaderkami po farbie.
                  Polskie małżeństwo dzień wcześniej uświadomiło nas, że to dzieci talibskie, czyli wykorzystywane przez tych jebniętych mułłów i przez nich indoktrynowane od małego.
                  Czekają i coś tam mamroczą.
                  Zakładam rękawicę, jeden z nich, z miną wkurzonego Rambo, widzi, że nic nie dostaną, wypowiada jakieś voodoo-mahometańskie klątwy w kierunku tenery, na szczęście tenera pochodzi z Japonii i po murzyńsku nie rozumie.
                  Spadamy.
                  Tankowanie na innej stacji, benzyna śmierdzi jeszcze bardziej.

                  Na granicy jesteśmy punktualnie, jest i Bebea.
                  Dostaje dokumenty i idzie załatwiać.

                  gran2.jpg

                  Ale widzimy że on i tak jest tu „młodym”. Widać że są goście w hierarchii wyżej od niego, którym on przekazuje dokumenty.
                  O, hit wieczoru.
                  Wizę do Mauretanii wyrabia się w odrębnym budyneczku.
                  Nic w tym dziwnego, gdyby nie to że budyneczek wygląda jak kurnik.
                  Nawet nie 2x2, mieści biurko i dwa krzesła po bokach.
                  Przychodzi gość od wiz, tutaj ważna persona. Zadbane dłonie, elokwentny, uprzejmy, poważny, w średnim wieku, na bank po jakiejś europejskiej uczelni.
                  W każdym okienku siedzi ktoś ważny, w kurniku, chlewiku, obórce.
                  Przychodzi do płacenia, udaje się przekonać Bebea kredkami i mazakami (widziałem że na komórce miał zdjęcie dziecka) i jeszcze jakimiś gadżetami. Zamiast 110 płacimy 100 euro.
                  I tak czujemy się wyrolowani ale jako białasy nie możemy liczyć na taryfę ulgową…
                  Ale cykamy z nim zdjęcie, teraz już jesteśmy frendy, może się jeszcze kiedyś przydać.

                  Już jesteśmy na wyjeździe i oto wjeżdża mocna drużyna!
                  Włosi dwoma land cruiserami (nuda, znowu seria 80) ciągną lawetę, a wokół nich chmara gości na KTMach 450.
                  Bebea już przechwytuje ich paszporty, ma ich całą garść.
                  Witamy się, jeden z Włochów wniebowzięty tenerą, mówi że ma taką samą ale z pierwszego roku produkcji („Bella moto, primo anno produzione!”), opowiada jak z ekipą kilku Włochów, Hiszpanów i Francuzów robili jazdy testowe i promocyjne tenerami po Meksyku.
                  „Ale wtedy miałem 25 lat i mi się chciało, dzisiaj już bym nie pojechał”
                  I mu się nie dziwię.
                  Teraz zajmuje się przeróbkami i budową motocykli.

                  ital.jpg

                  Oczywiście pamiątkowe zdjęcia, wymiana numerów i jedziemy każdy w swoją stroną.

                  granica.JPG

                  italia.jpg

                  Znowu przez te bagna, idzie trochę lepiej, jesteśmy wypoczęci.
                  Ale tenera coraz bardziej kuleje na cylinder, muszą trzymać ją na obrotach aby nie zgasła. Na przejeżdżaniu przez te cholerne dziury nie jest to łatwe.
                  Znowu pan żandarm od opłat za przejazd przez park
                  Bebea mówił, że opłata wynosi 200 oguya.
                  No i tyle oferujemy strażnikowi. Ten nawet słówkiem nie oponuje, przyjmuje 500 od obu, przynosi resztę i znowu grzecznie „bonne route”.

                  Mijamy gościa na starej Afryce! Siema siema, kciuk w górę.
                  Nie zauważyliśmy z jakiego kraju.
                  Samotnie, twardziel.
                  A potem jeszcze ekipa 5-6 maszyn, różne, KTMy, BMW i coś tam jeszcze.

                  Cały czas przed nami po lewej w oddali widać cholernie ciemną chmurę, jakby burzową, a na pewno deszczową. Jak łatwo zgadnąć, nie chcemy w nią wjechać, ale nasze chciejstwo mało tu znaczy. Ostatecznie udaje się ją zostawić z boku.

                  Zjeżdżam na dolną drogę i pewien odcinek jedzie bardzo dobrze, za dobrze. Droga odbija w lewo i w jakimś lasku rozgałęzia się. Z rozpędu wjeżdżam na tę groblę, ale szybko hebel i stopuję Michała.
                  Sam muszę się wycofać bo nie ma jak zawrócić.
                  Wracamy na naszą drogę, ale idzie stado afrykańskiego rogatego bydła, ledwo zdążamy przejechać.
                  Z powrotem te same rozjazdy, na głębokiej wydmie Michał odpycha się nogą i stopa zostaje mu pod sakwą. Myślę jak postawić moto i lecę do niego. Wyciągamy nogę. Zatrzymały się samochody po obu stronach, biegną jakieś chłopaki, pomagają nam podnieść afrykę.
                  Trzymamy się blisko, aby w razie spotkania małoletnich terrorystów być w pobliżu jeden przy drugim. Ale dzieciaków nie ma.
                  Męczymy się znowu na tych samych dziurach, ale mi już jedzie się lżej, bo mam świadomość, że najgorsza hu…nia, jaką spotkałem w życiu, została daleko za mną.

                  Czekam na Nawakszut jak na zbawienie, teraz ta stolica, przez wielu uznawana za dzikie miasto, jawi mi się jako centrum cywilizacji, bezpieczna przystań z czystym paliwem, niezatrutym jedzeniem i życzliwymi ludźmi.

                  Na drodze posterunek. Już wcześniej, w drodze na Senegal, młody żandarm widząc kamerkę podłączoną do powerbanka pytał czy mam „battery” albo „charger”, pokazując swój padły antyczny telefon.
                  Nie miałem czasu mu tłumaczyć, pojechaliśmy dalej.
                  Ale teraz się zatrzymujemy. Dajemy fiszki, mało go obchodzą, znowu pyta o „charger”.
                  Czekaj, mówię. Trzymaj motor (bo stopka za długa na obciążoną tenerę) i z kufra wyjmuję nowiuśki powerbank ładowany słońcem i daję mu go.
                  Chłopak i jego kumpel mają naprawdę głupie i zaskoczone miny, ale strasznie ich to cieszy! Może jako młodych wywalili ich na ten posterunek na środku pustyni, na cały tydzień z baniakiem wody, a teraz może będą mogli pogadać z rodzinami albo zamówić pizzę i piwo. Nie wiem ale niech im służy.

                  Na przebudowach buntujemy się i zamiast piaszczystym objazdem jedziemy kawałek nowym asfaltem. Stajemy na przerwę. Przychodzi pan pilnujący terenu i maszyn budowlanych. Ale przychodzi z uśmiechem, zagaduje skąd my, gdzie i po co. Widać że ciekawy i chce pogadać. Idę do kuferka po polskiego pieniążka dla niego, wracam a on się pyta czy nie mam jakiegoś polskiego pieniążka na pamiątkę. A ja otwieram dłoń. Śmiejemy się. Pan życzy nam powodzenia i zmykamy.

                  pieniaz.jpg

                  Tenera gaśnie!!! Klątwa voodoo zadziałała!
                  Nalewając z rotopaxa Michała obgryzam paznokcie ze strachu, aby to nie było nic poważniejszego niż paliwo.
                  Odpala.
                  Cały dzień trzymania na obrotach, zagnojone świece, kopcenie. Paliwo szło jak z wiadra.
                  Gdy walczymy z tenerą obserwuje nas miejscowy chłopczyk. Nieśmiało nas ogląda z daleka, potem podchodzi.
                  Michał go zagaduje, nazywa się Mohammed. Fajny, grzeczny chłopak.

                  moham.jpg

                  pust.jpg

                  Stary asfalt to szorstka nawierzchnia z muszelek, sprawdziłby się w Skandynawii!

                  asfa.jpg

                  Znowu przejazd przez Nawakszut, jedziemy już jak u siebie. Na stacji gość z obsługi rozgania chmarę żebrzących gówniarzy i pyta skąd my.
                  - Pologne. Poland.
                  - Aaa, Lewandowski!
                  Szlag. Wszyscy w Afryce znają Lewandowskiego. Sorry, piłka to nie moja bajka i jakoś nie czuję dumy, bo mamy bardziej zasłużonych rodaków.

                  Jest nasza oberża! Ziemia obiecana!
                  Jest i Mumu. Chce prezent za „pomoc”. Dostaje latarkę i niech sp..ala.
                  Sklep! Mają tam bezalkoholową Bawarię, lepsze to niż nic.
                  Do oberży przybywa Steve, pięćdziesięciolatek z Londynu. Postrzelony gość, radosny i rubaszny. Ma przy sobie koszulkę Lechii Gdańsk. Podróżuje po świecie, w sumie odwiedził już większość krajów.

                  steve.jpg

                  Właśnie przejechał się pociągiem SNIM w węglarce wespół z miejscowymi, (dla których jest to normalny środek transportu na tej trasie) 19 godzin, prawie od samej kopalni do Nawazibu i pokazuje zdjęcia i filmiki swojej umorusanej gęby po takiej podróży.

                  ste.jpg

                  W nocy zimno, trzęsło, nic nie spał, musiał sikać do wagonu, poza tym na czas modlitwy (muzułmanie modlą się pięć razy dziennie) maszynista zatrzymywał cały skład i wychodził na pustynię bić czołem w piasek, a potem znowu ruszał. Nikt nie liczy strat energii na wyhamowanie i ponowne ruszenie 2,65 km pociągu.
                  Zazdroszczę Stevowi, ale mówi że nie ma czego, spróbował i nie poleca.
                  - To tak jak ja z Dakarem!
                  Śmiejemy się.
                  Mówię mu że moto niedomaga, ale serwis jutro.
                  - Chętnie bym ci pomógł gdybym coś umiał, ale nie znam się na mechanice. Ale gdyby trzeba było skoczyć po piwo to chętnie skoczę!
                  Taki wesołek z niego.
                  Przerzucamy się argumentami za dobroczynnym działaniem piwa.
                  Chłodzi i dostarcza kalorii po ciężkim dniu, pomaga zawiązywać przyjaźnie, robota przy piwie lepiej idzie, nawadnia organizm.
                  Kto jak kto, ale Londyńczyk mógłby się z tego doktoryzować.
                  Steve rusza teraz do Bamako. Podróżuje komunikacją miejską, z miejscowymi. Tymi dalekobieżnymi autokarami, którym wybuchają opony. Rano wybywa o 5, więc się żegnamy i wymieniamy numerami.

                  Postanawiamy z Michałem zrobić jutro dzień odpoczynku, oraz dzień serwisu motorków.
                  Załączone pliki
                  Ostatnio edytowany przez zz44; 3558.

                  Komentarz


                    #39
                    Gość na afryce z poprzedniego dnia:

                    af1.jpg

                    af2.jpg

                    18.01.

                    Śpimy długo….który to już raz?
                    Leniwe (cienkie) śniadanie, kawka i herbatka na tarasie.
                    Idziemy rozbierać tenerę.

                    Na kratkę zebrałem po drodze jakiegoś bąka, łapy ma jak pszczoła, do noszenia pyłku, ale jest wiele większy. Nie chciałbym go złapać w kask albo za kołnierz...

                    robak.jpg

                    robak2.jpg

                    Kto nie wie to tłumaczę, że aby dostać się do świec trzeba zdemontować chłodnicę, a aby dostać się do filtrów powietrza, trzeba zdemontować zbiornik paliwa i boczne owiewki. A w tym wszystkim przeszkadzają gmole, więc je zdejmujemy najpierw.

                    podwórko.jpg

                    No i są świece, czorne jak ślunski wungiel!

                    swiece.jpg

                    Wymiana.
                    Filtry powietrza do przedmuchania, ale martwi mnie pył po czystej stronie filtrów. Musiał przejść gdzieś bokiem pod uszczelką. I pewnie potem do gaźników…

                    filtr.jpg

                    Filtry powietrza dmuchamy kompresorem na stacji, tam też zalewamy awaryjne baniaczki.

                    filtry.jpg

                    Skręcamy wszystko do kupy.
                    Przychodzi Qmar. Miejscowy mechanik, rozmawiamy o motocyklach. Qmar nie chce od nas nic dostać, nic nam sprzedać, pyta po ile w Polsce chodzą KTMy 450. Pokazuję mu kilka ofert z OLX, trochę mu mina rzednie, bo drogo.

                    Wrrummm! Motocykle za bramą!
                    Dwie BMki, 1200 i 850, Hiszpanie! Ładują się do nas na podwórze, wymiana uprzejmości, zaraz pogadamy, niech się najpierw rozkulbaczą.
                    (…)

                    podworko hiszp.jpg

                    Zmęczeni są dojazdem do Nawakszut, mieli taki sam wiatr i piach co my. A jadą do….Senegalu. Nie do Dakaru ale do jakiegoś parku na południu, już za Gambią.
                    Mówimy, że pokażemy im filmiki z drogi, bo czujemy, że nie mają świadomości co ich czeka. Jadłodajnia zamknięta bo czas modlitwy, to w naszym sklepie kupujemy zimne bezalkoholowe Bawarie i oglądamy filmy i tłumaczymy im.
                    Pedro, lat 60, ni w ząb po angielsku. Jego kumpel, lat 50, zna trzy słowa. Nasza znajomość hiszpańskiego ogranicza się „Buenos Aires Senior Siara”, ale…….dogadujemy się. Nieznajomość języka nie jest żadną przeszkodą, zwłaszcza jak na stół wjeżdża piwo.

                    Hiszpanie są trochę strapieni tym piachem i drogą na Diama, ale lepiej aby wiedzieli co tam jest.
                    Idziemy jeszcze razem naprzeciwko zjeść dobrą shawarmę wołową z sokiem z awokado.

                    ulica1.jpg

                    ulica.jpg

                    ulica2.jpg

                    Pedro, jako że jest już wolnym człowiekiem na emeryturze, może jeździć ile chce. Planuje w przyszłym roku Nordkapp przez Polskę, Pribałtikę i Finlandię. My już go zapraszamy do siebie, i myślę, że można potem ogłosić akcję goszczenia pogodnego Pedro w naszym kraju.

                    nawak.jpg

                    nawaksz.jpg

                    przedszk.jpg

                    przedszkole.jpg

                    Wracamy do oberży, prosimy gościa w piżamo-sukience aby nam zrobił zdjęcie. Ten coś mamrocze, pieprzy jakieś głupoty i odchodzi. WTF.
                    Prosimy kolejnego, ten zamiast robić zdjęcie mówi, że musimy jechać do centrum wykupić ubezpieczenie do Senegalu, on da nam kontakt.
                    Czy znajdzie się ktoś kto nam zrobi to cholerne zdjęcie???

                    hiszp.jpg

                    Wracamy do naszej oberży, a przed nią jest inna, Auberge Sahara, i przez bramę dostrzegamy…TDMkę 900. Niezły gość musi być z kierownika, no ale nikogo nie widzimy więc idziemy dalej.

                    W oberży Mumu przechwytuje Hiszpanów i sprzedaje swoje bajki.
                    Powiedzieliśmy im o co chodzi, że i tak będą musieli znaleźć sobie frenda i zapłacić, i nie mamy lepszej alternatywy niż Bebea.
                    Więc skubania białych gęsi ciąg dalszy.

                    Do oberży przychodzi Tuareg sprzedający pamiątki.
                    W ogóle tam wchodzi z ulicy kto chce i kto ma jakiś biznes.
                    No ale ten gość naprawdę intrygujący, taki człowiek pustyni. Poza tym cwany, do nas po angielsku, do Hiszpanów po hiszpańsku.
                    Ma jakieś błyskotki, mało mnie to zazwyczaj obchodzi, ale tu widzę, że to naprawdę ręczna robota, wszystko takie trochę koślawe, co w moich oczach dodaje wartości.
                    Targuję z nim parę kolczyków.

                    beduin.jpg

                    Przychodzi Qmar, postanawiamy dać mu jeden klucz do świec.
                    - O, dziękuję! A za ile?
                    Już go lubię, pierwszy Arab, który był zdziwiony prezentem i nie oczekiwał, że za darmo.
                    Ale przychodzi jeszcze pogadać o KTMie.
                    Zostawia nam kontakt. Będziemy szukać mu KTMa. Może się trafi ktoś, kto będzie chciał pojechać w jedną stronę, pośmigać po wydmach a potem odsprzedać motorek Qmarowi?

                    nawak no.jpg
                    Ostatnio edytowany przez zz44; 3558.

                    Komentarz


                      #40
                      19.01

                      Koniec laby. Śniadanie, pożegnanie z Hiszpanami. Wyjeżdżamy razem, tylko za brama oni w lewo a my w prawo.
                      Ich wiedzie żądza przygody, jak również nas kilka dni temu. Tymczasem mnie aż wzdryga na samo wspomnienie trasy do Diama, granicy mauretańsko-senegalskiej i samego Senegalu.
                      Tenera się uspokaja, zwłaszcza na wysokich obrotach, więc jadę ze spokojem. Poranek bezwietrzny, piękny acz chłodny, ale to dobrze.
                      Upał w Senegalu był wyjątkowo męczący.

                      Jadę objuczony paliwem jak prawdziwy adwenczer, jakbym się wybierał w poprzek Sahary, a nie z duszą na ramieniu liczył tylko na dojazd do odległego ledwie o 250 km Chami.
                      W sumie mam zbiornik pod korek plus 14 litrów w bańkach.

                      Na pustyni jednak po staremu wieje i zacina piachem. Pomimo pięknego słońca i temperatury około 17 stopni, wiatr przedostaje się w każdy zaułek stroju.
                      Znowu mijamy hiluxa z wielbłądem na pace. Siedzi posłusznie przytroczony pasami i linami, a głowa mu się kolibie na boki.
                      Dosłownie co kilkanaście-dwadzieścia kilometrów na poboczu bieleją kości potrąconych wielbłądów. W jaki sposób można wjechać w taką powolną kupę mięsa, na płaskiej pustyni, nie jest dla mnie zrozumiałe.
                      No ale w pewnym momencie patrzymy, po prawej leży świeżo potrącony wielbłąd, kopytami do góry, a kilkanaście metrów przed nim hilux z wgniecioną maską. Kierowca już gdzieś dzwoni. Wokół płasko i widoczność na kilometr. Hm.

                      Około 100 km za Nawakszut są dwie wioski z chałupkami zasypanymi do połowy piaskiem i biegającą wokół nich masą dzieciaków.

                      wioska3.jpg

                      Powiedziałem sobie, że jak będziemy wracać i jeszcze będę miał te kredki, zeszyty i mazaki, to tutaj się zatrzymam. Wolę dać dzieciakom z wioski niż talibańskim złodziejaszkom, którzy i tak utarg oddają mułłom.
                      No więc wciąż mam kredki, zatrzymujemy się. W dwie sekundy pojawia się dwójka dzieciaków, w cztery – ośmioro. Znikąd. Po 10 sekundach mam wokół siebie całą armię. Otwieram kuferek i daję im te kredki.

                      wioska 2.jpg

                      Ale nie ma czekania. Tysiąc rączek sięga mi do kufra, któraś większa dziewczynka już coś dostała ale łapie jeszcze.

                      wioska.jpg

                      Na tyle ile potrafię tłumaczę, że to nie tylko dla niej ale dla całej wioski. Malutkie dzieciaczki są wypychane do tyłu i rzecz jasna beczą wniebogłosy.

                      płacz.JPG

                      płacz1.JPG

                      Fanty rozeszły się same, gdybym nie zamknął kuferka to poszłyby również moje skarpetki, blokada, napój i czego ja tam jeszcze nie miałem.

                      Ale niestety taka jest prawda, że biały = św. Mikołaj. I sami ich nauczyliśmy takich zachowań i wciąż ich w tym utwierdzamy.
                      Ale i tak nawet gdybym przed wyjazdem wiedział jak to działa, zapakowałbym tych kredek i zeszytów pełen kuferek…

                      wioska4.jpg

                      wioska1.jpg

                      Wciąż zacina piachem, ale droga w miarę dobra. Ludzi świecą nam światłami gdy zbliża się jakaś poważna dziura. A dziury zdarzają się naprawdę poważne, i tym bardziej niebezpieczne, że z nienacka. Jedziesz rozpędzony 80-90, a tu dziursko.
                      Jedna dziura jest na samym szczycie wzniesienia, widać ją dopiero gdy w nią wpadasz.
                      Mijamy kilka samochodów na poboczach, w sąsiedztwie takich dziur, z przetrąconymi kołami albo przebitymi oponami.

                      Ciężarówki przepuszczają nas praktycznie zawsze, najpierw sygnał kierunkowskazami (bez różnicy którymi) a potem szofer pozdrawia ręka z kabiny.

                      Policjanci i żandarmi na posterunkach uprzejmi i nastawieni przyjaźnie. Stoją w słonecznych okularach, twarze okutane w zielone turbany, bo cały dzień sypie piachem po oczach, chociaż już nie tak mocno jak na dojeździe do Nawakszut.

                      Zatrzymujemy się na sesję fotograficzną. Zdjęcia potem wydrukujemy jako pocztówki i z prawdziwym znaczkiem wyślemy rodzinie i przyjaciołom. Tacy jesteśmy staroświeccy, retro i vintage.

                      pocz.jpg

                      ….brak paliwa.
                      20 km przed Chami.
                      O to się modlę, bo wolę spalanie w granicach 10 litrów niż poważniejszą awarię.
                      No tak, bak pusty, więc zalewam z baniaczka nr 1.

                      pust 2.jpg

                      Nadjeżdża motorek…..TDMka!
                      Mówimy że wszystko w porządku, tenera więcej pije ale mamy zapas.
                      Facet mówi że też ma piątkę i zaraz będzie Chami. Tak w ogóle to nazywa się Christian, jest Francuzem ze Strasburga i zamiast angielskiego woli niemiecki, więc odkurzam w pamięci kilka słów tego barbarzyńskiego języka, które pamiętam jeszcze z podstawówki.

                      chris1.jpg

                      W Chami jest kilka stacji, na pierwszej brak benzyny, na kolejnej też…. Ale jest benzynka na stacji, gdzie tankowaliśmy wcześniej.
                      Szybka bułka, woda i ruszamy dalej, bo tutaj znowu wichura z piachem.

                      Trochę się boję czy dojadę bez tankowania, ale teraz razem mamy około 29 litrów zapasu, więc jakoś się dokulamy.
                      Jazda idzie gładko, po dobiciu do punktu, gdzie droga idzie równolegle z torami kolejowymi bezskutecznie wypatrujemy pociągu SNIM. Jest tylko lokomotywa, która przetacza wagony w lewo i prawo. Czyli pociągu już nie będzie…
                      Następnym razem.

                      wagony.jpg

                      Skręt na granicę, teraz wszędzie pusto, dojeżdżamy tak szybko że sami jesteśmy zaskoczeni. Odpuszczamy Nawazibu, cmentarzysko statków i rojowisko łodzi rybackich w porcie, na ten trip wystarczy nam Mauretanii.
                      Jest i Hamida. Dotrzymuje słowa, załatwia nas błyskawicznie i za darmo! Czyli te opłaty to tylko kwestia widzimisię poszczególnych frendów albo big bossa na granicy.
                      Michał daje mu jakiś kempingowy garnek, dla nas to balast a jemu się przyda, więc wszyscy są szczęśliwi.

                      granica ma ma.jpg

                      granica maur.jpg

                      No ale teraz przeprawa przez ziemię niczyją. Ruszamy powolutku, szukając na spokojnie dogodnej drogi. Czekamy trochę na TDM i…zaraz znajdujemy kawałek dzikiego asfaltu, na którym przeładowują się ciężarówki, i zaraz jesteśmy pod granicą. Nie było tak strasznie.

                      Granica Maroka: jako że wracamy z dzikiego kraju, wrzucają nas na skaner. Serio, motorki zostawiamy w hali i skaner na ciężarówce szuka w naszych kufrach ukrytych kałachów. Milion dokumentów, pieczątek, okienek. Każdy musi skontrolować i zatwierdzić.
                      Policjant w okienku gubi mój dowód rejestracyjny, zarzeka się że dał Michałowi. Michał ma tylko swój. Szukam po kieszeniach, nie ma.
                      Trochę kiepska sytuacja bo przy okienku stało kilku kierowców ciężarówek, a dokumenty składa się na kupkę i tam leżą.
                      Policjant rozkłada ręce, no skąd, on przecież oddał. Ale patrzy na podłogę, no i niespodzianka, mój dowód rejestracyjny. Oczywiście przeprasza w ukłonach, ale kurna kłamanie w żywe oczy to oni mają we krwi.

                      Ogólnie, o dziwo, granica marokańska schodzi dłużej niż mauretańska.
                      Zaraz ruszamy na Bir-Gandouz i hotel Barbas.
                      Za pokój dwuosobowy 300 dirhamów, jeśli są dwie osoby. Jeśli jedna, jak Christian, płaci 200 MAD.
                      Dolewka oleju, przepakowanie, tankowanie. Obiad, chociaż tadżin już nie taki smaczny jak poprzednio, większość z mięsa w glinianym naczyniu to kość wołowa i pokrojone kawałki tchawicy czy przełyku, których nie sposób pogryźć. Koty mają ucztę.

                      Spotykam przed wejściem gościa ze stacji benzynowej, który chciał mnie okantować na ogujach. Grzecznie zagaduje
                      - Monsieur, jaki kurs ouguiya w Mauretanii?
                      No właśnie, coś mnie tknęło, przypominam sobie i pytam jaki on miał kurs. No i wychodzi, że miał taki sam kurs. A błędny kurs (stary) jest wciąż na jakimś internetowym serwisie walutowym, a ja, jak roszczeniowy europejski burak, wtłoczyłem gościa w szablon arabskiego kanciarza i z góry założyłem, że mnie oszukuje.
                      Głupio mi strasznie, przepraszam go. On z uśmiechem mówi że „no problem”. W ramach rekompensaty wymieniam u niego trochę euro, mimo, że przed chwilą pobrałem dirhamy z bankomatu.
                      Właśnie, obok hotelu Barbas jest bankomat. Dla mnie starczyło, ale Christian już nic nie dostał. Trochę skonfundowany sprawdzał stany konta i wydzwaniał do domu, okazało się że kasa jest ale w bankomacie zabrakło.

                      Komentarz


                        #41
                        20.01

                        3.jpg

                        Nic się nie dzieje, uprzejme kontrole w rejonie Dakhli, tankowania. Zimno.

                        stacja.jpg

                        stacja2.jpg

                        Skręcamy na Portorico. Miałem informacje, że można tam w skałach znaleźć zęby rekinów, a na brzegu „róże pustyni” czyli cząsteczki kwarcu z piachu spieczone w takie jakby płatki.
                        Podjeżdżamy tylko do stromego zjazdu i tam zostawiamy motorki.

                        stromo2.jpg

                        stromo1.jpg

                        Christian zostaje na ochotnika, my schodzimy do oceanu. Kilka kamperów stoi na noclegu.

                        kamper.jpg

                        Rekinach zębów oczywiście nie ma, a róże pustyni takie jakby biedne. Oglądamy sobie skały.

                        skaly.jpg

                        skaly1.jpg

                        skaly2.jpg

                        Ale po skałach kica czarny kocur. Z jakiegoś kampera? Z wioski?
                        W każdym razie za nic ma rozbryzgujące fale i łazi w te i we wte po mokrych kamieniach.

                        kot.jpg

                        kot2.jpg

                        Dojazd do Boujdour, jest kemping (50 MAD za namiot), jest fifi. Podchodzi Czech z jakimś Niemcem z mulatkową córeczką. Czech podróżuje po Afryce czym popadnie, kilka dni temu wkleił się do niemieckiego kampera, w Dakarze chcieli go okraść ale udało mu się zatrzymać portfel.
                        Mieszkał w Kanadzie ileś tam lat, mówi pięcioma językami. Bardzo ciekawy człowiek, fajnie się gada ale późno już, musimy się rozbić.

                        czech.JPG

                        Potem na miasto zjeść coś.
                        I tu właśnie wychodzi przewaga znajomości języka.
                        Christian podpytuje tu i tam i siadamy prawie na ulicy, przy małej knajpce. Dostajemy jakieś smażone kotleciki rybne z ostrym sosem i tym ich płaskim chlebkiem, kurcze, pyszne.
                        Do tego cola, aby nie ryzykować z wodą.
                        Przy coli Christian wyjawia, że…jego dziadek pochodzi spod Katowic. W 1947 wyjechał z Polski.
                        I płacimy naprawdę grosze.
                        To afrykańskie jedzenie to jest świetna sprawa, jak kto wie gdzie, to można jeść tanio, bezpiecznie i naprawdę smacznie.

                        bouj.jpg

                        bouj1.jpg

                        boujd2.jpg

                        Ale siedzimy sobie i podchodzi jakiś gość i mówi coś po hiszpańsku.
                        Ja wychwytuję tylko „La policija”, ale Christian nam tłumaczy, że facet jest Sahrawi i pyta jaka jest policja wobec nas, bo wobec nich jako Saharyjczyków to „bardzo źle”, jak przetłumaczył Christian.
                        Czyli wszyscy sobie jadą i zachwycają się Marokiem, górami, pustynią, oceanem i jedzeniem, a w tle dzieją się rzeczy, którymi władze nie są skłonne się chwalić.
                        No ale świata nie naprawimy.
                        Swoją drogą gość miał jaja, bo gdyby ktoś zobaczył czy usłyszał, to zaraz by dostał pokoik w ichniej Łubiance.

                        yama.jpg

                        yama1.jpg

                        W rejonie Boujdour bardzo często spotykanym samochodem jest stary Nissan Patrol, ale nie GR60, tylko tzw. „hiszpan”, K160 albo K260, nie wiem dokładnie. W każdym razie jest zauważalna „regionalizacja” jeśli chodzi o popularność poszczególnych marek i modeli.

                        kemping b.jpg

                        Komentarz


                          #42
                          Kurcze, taką piaskową różę to bym starał się jednak zdobyć.
                          Dobrze, że kontynuujesz relację.
                          Myślałem że zapomniałeś już o niej.
                          Zastanawiam się tylko nad jednym, czy miał bym odwagę pojechać w tak dziki kraj...

                          Komentarz


                            #43
                            21.01

                            Rano pakowanie, jest chłodno!
                            Składam codzienną ofiarę z pół litra oleju i zlewam wszystkie baniaczki benzyny do baku. Tenera wróciła na spalanie 8,5 a i nie będzie już problemu ze stacjami.
                            Cele na dzisiaj: poza dystansem dwa wraki promów osiadłe przy brzegu oceanu.

                            Ruszamy, zimno…..Łapie nas kilka kropel deszczu, ale główny front jest ciągle z lewej.

                            DSC02588.jpg

                            Znowu przejazd przez czyściutki i doinwestowany Al-Ujun i robimy skrętkę na pierwszy wrak, prom Que Sera Sera („co będzie to będzie”).
                            Jest większy niż się spodziewałem, naprawdę robi wrażenie!

                            DSC02591.jpg

                            Potem kierunek na miasteczko Tarfaya, całkiem ciekawe. Najpierw docieramy do starej brytyjskiej twierdzy Casa Mar, zbudowanej wręcz na oceanie, która pomimo upływu stu-iluś lat, ciągle stoi obmywana falami oceanu i ani myśli się rozpaść.

                            DSC02617.jpg

                            W miasteczku znajduje się Muzeum Poczty Lotniczej poświęcone Anoine de Saint-Exupery, temu od „Małego Księcia”, ale już tam nie zachodzimy.
                            Christian aż podskakuje gdy dowiaduje się, że nie tylko znamy „Małego Księcia”, ale również jest lekturą w polskich szkołach.
                            Przynajmniej był.

                            Jedziemy na jedzonko, plan aby zjeść na zewnątrz obok motorków, ale….zaczyna padać.
                            Zamawiam kalmara. Całkiem dobry. (Oczywiście posiłek spożywamy pod bacznym okiem króla).

                            IMG_20200121_153220.jpg

                            Gdy ruszamy, deszcz już przeszedł, ale chmury już nas nie opuszczą.

                            Szukamy wraku promu Assalama (Armas), trzeba się cofnąć 4 km wzdłuż plaży. I też jest na co popatrzeć!

                            DSC02625.jpg

                            Hm, chętnie bym sobie usiadł na białym sedesie, no ale to na stacji.

                            Jedyna stacja na wyjeździe z miasteczka jest w remoncie!
                            Jedziemy dalej.
                            ….
                            Teraz już bym chętnie nawet kucnął, ale niech się znajdzie jakaś stacja!

                            Jest stacja.
                            Tankuję pierwszy, gość guzdra się z wydaniem reszty, więc ustalam szybko priorytet. Jak hazardzista zmierzający do kasyna, tak ja z radością biegnę do toalety. Kilkanaście metrów a dłuży się jak cała wieczność. Jest skocznia, ale w tym momencie wystarczyłby mi krzaczek i patyk.
                            Chłopaki się śmieją, może tytuł relacji powinien brzmieć „Z pełnymi gaciami przez Afrykę”, no ale na szczęście kończy się na jednorazowym zrzucie.
                            Widocznie mój plebejski żołądek przyzwyczajony do kapusty, kartofli i świniny nie spodziewał się kalmara.

                            Tutaj już znowu sól zbiera się na nas i na motocyklach. Znowu się kleimy, znowu mamy ufajdane szybki kasków.
                            Mijamy okolicę, w której zgubiłem kamerkę. Oczywiście nie ma szansy, aby ja znaleźć, ale i tak się rozglądam.

                            IMG_20200121_124811.jpg

                            Jedzie się przyjemnie, dość sennie, tym razem ze słońcem w plecy. Monotonne krajobrazy pustynne, brak żywego człowieka. Mało samochodów na drodze.
                            No i tu chyba miała najbardziej niebezpieczna sytuacja drogowa, mianowicie na skręcie w prawo wypływam motorkiem na lewy pas, bo przecież nikogo nie ma więc dlaczego miałbym się cisnąć na prawym. Ale nie zauważyłem, że akurat wyprzedzał mnie radiowóz.
                            Zobaczyłem jego cień gdy już byłem na lewym pasie, i wiedziałem, że tego cienia nie powinno tam być, albo nie powinno być mnie przed tym cieniem.
                            Michał mówił, że ledwo wyhamowali.
                            W sumie strachu nie poczułem, bo gdy się zorientowałem, już właściwie było po wszystkim. No ale takie rzeczy się tez zdarzają.

                            Dzisiaj mieliśmy dość spory dystans jak na te warunki, chyba z 500 km. Jest zimno i wilgotno, łapiemy kolejny kemping, dostajemy pokój 3-osobowy za 300 MAD. I do tego pan z obsługi prowadzi nas do tajnego pokoju, tam spod tajnego łóżka wyciąga tajną skrzynkę z piwem. Oczywiście że bierzemy, ale smutny to kraj, gdzie z wypiciem piwa trzeba się tak gimnastykować.

                            W naszym Christianie budzi się zmysł francuskiego kucharza. Na kuchence gotuje garniec ryżu z tuńczykiem i oliwą.
                            Nie musze mówić, że po całym dniu smakuje to wybornie.
                            Christian w ogóle jest dusza człowiek. Radosny, skromny. Ale i doświadczony. Nie musi się przechwalać, nie musi nikomu nic udowadniać.
                            Gdy ustalamy plan na kolejny dzień, Christian mówi tylko z uśmiechem
                            - No problem, you go, I go. You stay, I stay.
                            Jest „prezydentem” harleyowego klubu motocyklowego, a jego syn „kapitanem drogi” czy jakoś tak.
                            Wraca do domu przez Ceutę do Hiszpanii, a potem na kołach przez Awinion. Czyli przed nim jeszcze kawał drogi na kołach.
                            Ale już dostał z domu i od kumpli z klubu informację, aby czasem nie ważył się wrócić przed piątkiem! Bo szykowali dla niego imprezę powitalną.

                            IMG_20200121_191433.jpg
                            Załączone pliki

                            Komentarz


                              #44
                              Do cholery jasnej, czy tylko mi podoba się ta relacja??
                              Czy zazdrość dusi resztę, żeby cokolwiek napisać.
                              ZZ44 to spalanie teresy mocno mnie zastanawia.
                              Szalejąc po Bałkanach dochodziłem swoją do spalania 7,9l/100km ale to było tylko w dnach ostrej przeprawówki.
                              Czyżby paliwo na tej nieludzkiej ziemi było aż tak fatalne?

                              Komentarz


                                #45
                                Czyta się czyta, szkoda tylko że tak rzadko coś wrzuca.
                                Był Junak M10, WSK125, potem xt600z i xtz750 aż w końcu przyszło nawrócenie, lc4 620 sc, exc 520, a teraz
                                No i oczywiście WSK 125 73' jest nadal, fajnie powspominać szczeniackie czasy
                                sigpic

                                Komentarz

                                Pracuję...
                                X