Ogłoszenie

Zwiń
No announcement yet.

Stara Japonia znowu w Dakarze

Zwiń
X
 
  • Filtr
  • Czas
  • Pokaż
Wyczyść wszystko
new posts

    #16
    Junak ma rację jak komuś nie pasuje nie czytać.

    Komentarz


      #17
      zz44 dawaj co tam było dalej

      Komentarz


        #18



        a, no i to też


        Dzień wrażeń i sporo zdjęć, chyba dam na dwa razy bo wczoraj coś mi się posypało.

        Rano śniadanko bardzo dobre, pełna kultura, kawa do kubka termicznego.
        Dopiero tutaj pierwszy raz sprawdzam kontrolnie olej i…mało. Już poniżej minimum. Dolewam ale daje mi to do myślenia. To że silnik bierze to jedno, ale na postoju widać, że kapie też spod pokrywy zaworów.
        Wyjeżdżamy z opóźnieniem.

        hotel.jpg

        Gdzieś tutaj przejeżdżamy granicę Sahary Zachodniej. Dla kogoś niezorientowanego jest to po prostu kolejny post, gdzie trzeba okazać dokumenty. No może troszkę bardziej obwarowany i obsadzony.
        Szybka lekcja historii, czym jest Sahara Zachodnia (znowu niezastąpiony stary National Geographic):

        2ng.jpg

        W skrócie: Sahara Zachodnia jest pod okupacją Maroka, i to taką okupacją na serio, z aresztowaniami, znikaniem ludzi itp. Spora część żyje w tych obozach w Algierii (Tinduf) (Algieria jedyna udziela im wsparcia, bo od zawsze ma kosę z Marokiem), reszta została na terenach kontrolowanych przez Maroko, i o pozycji wyższej niż rybak czy obsługa na stacji benzynowej, nie mogą nawet pomarzyć. Marokańskim władzom trzeba oddać, że wyciągają rękę na zgodę, oferują jakąś tam autonomię regionu (coś na wzór obwodów autonomicznych w Rosji) itp, ale nie mogą się dogadać, nawet przy wsparciu ONZ (w sumie nie znam sytuacji, gdy siły ONZ do czegoś się przydały). Ale jakoś nie potrafią się dogadać.
        Miało nie być o polityce, ale osobiście szkoda Saharyjczyków, bo są w identycznej sytuacji jak my kiedyś.
        I to, czy jakieś państwo uzyskuje niepodległość, nie jest wynikiem jedności, walki, powstań, determinacji, tylko chwilową manierą potęg politycznych, które akurat dostrzegą w tym jakieś korzyści dla siebie.
        A Maroko ma sztamę z USA i UE, europejskie firmy (w tym polskie) skubią saharyjskie fosforyty, konsumenci z UE lubią smaczne rybki z zasobnych wód saharyjskich itd. Hiszpania dawno umyła ręce, Rosja nie ma tu żadnego interesu, a dla Algierii istniejący statu quo jest już wystarczająco problematyczny.
        Szerzej i bardzo ciekawie o tej sytuacji pisze Bartek Sabela w książce "Wszystkie ziarna piasku". Jak ktoś chce mogę pożyczyć.

        Al-Ujun, największe miasto Sahary Zachodniej. Bardzo ładne, zadbane, widać że Maroko pompuje kasę w takie projekty.
        Raz, aby pokazać, że „jest u siebie”.
        Dwa, aby zbić argumenty przeciwników zarzucających Maroku prowadzenie wyłącznie rabunkowej gospodarki.
        Trzy, aby w przyszłości w razie odłączenia Sahary (co już raczej nie nastąpi) mieć podstawę do naliczenia kolosalnych odszkodowań.
        W Al-Ujun policyjne kontrole bardzo gęsto, sporo tu widać wojska, całe miasto usiane progami zwalniającymi, niby przed przejściami dla pieszych, ale wiadomo, że chodzi o uniemożliwienie ewentualnego szybkiego rajdu przez miasto bojowników z Polisario.
        Tutaj oprócz fiszki potrzeba również numeru nadanego indywidualnie każdemu na wjeździe do Maroka i zapisanego w paszporcie. Więc aby potem było szybciej, do fiszek dopisujemy ten numer, datę wjazdu do Maroka oraz nazwę przejścia (Tanger Med).

        Miasta w Saharze Zachodniej, z uwagi na nadmiar hektarów wokół nich, maja zazwyczaj bardzo reprezentacyjny wjazd wraz z finezyjną bramą, oraz czterema lub sześcioma pasami, aby było po czym defilować. Oczywiście potem te sześć pasów zjeżdża się w dwa wąskie, no ale lans na wjeździe jest.

        brama.jpg

        brama2.jpg

        Jazda na południe, w Boujdour na stacji benzynowej zagaduje mnie plemnik, jak ich nazwaliśmy, bo noszą takie tradycyjne sukienki z czubatym kapturem, a ogonek tego kaptura zawsze im zwisa w którąś stronę, a ci goście w całym tym stroju wyglądają jak Źli Czarownicy,
        Mówi że jego kumpel ma miód do sprzedania. I zaraz podjeżdża na skuterku uśmiechnięty brodaty gość w kasku.

        miod.jpg

        Ale naprawdę uśmiechnięty szczerze, bardzo pozytywny facet, sprawia wrażenie jakby był jakimś hipisem na łące marihuany, w przeciwieństwie do swojego plemnikowatego kumpla, szczerbatego, o zakapiorskim spojrzeniu.

        ple.jpg

        No i gość z motorka oferuje mi miejscowy miód. Na takie frykasy zawsze jestem łasy, ale udaję obojętność. Różne słoiczki w różnych cenach, wybieram miód z kaktusa i oczywiście zbijam cenę. Gość trochę zdziwiony ale się zgadza. W ogóle mówił że urodził się w Holandii, i widzę, że jest prawie biały. Zastanawiam się czy to nie jeden z neofitów.

        st bouj.jpg

        Ale jakby nie było, gość nastraja pozytywnie i jedziemy dalej.

        I teraz ciekawostka. Wyprzedzamy stary autobus na polskich tablicach. Bez pasażerów, załadowany jakimiś pudłami i towarami. A za kierownicą…..czarni Murzyni. Machamy im, oni jeszcze radośniej nam odmachują, tylko się im zęby świecą. Potem kilka razy oni wyprzedzają nas gdy mamy przerwę, potem znowu my ich, za każdym razem sobie machamy. Weseli goście, do dzisiaj nie wiemy co tam robił autobus z „polskimi Murzynami”, czy był jakoś zaangażowany w Eco Africa Race?

        autobus.jpg

        O po drodze wyprzedzamy Land Rovera z…wielbłądem na pace. Siedzi sobie na boku, przywiązany, tylko głowa mu się kolibie na długiej szyi, widać przyzwyczajony. Potem jeszcze kilka razy widzieliśmy taką akcję.
        Mijamy też farmę 100 wiatraków. Kolosalne wrażenie, te najdalsze giną w piaskowo-słonecznej mgle. Oczywiście inwestycja Maroka.
        Ciekawe zjawisko – na drogach robią się zaspy z piasku, czasem na szerokość całego pasa i przyjeżdża gość odpiaszczarką, takim spychem, i albo spycha na pobocze, albo bezpiecznie przenosi wydmę kawałek po kawałku na druga stronę drogi i tam wysypuje, jakby przeprowadzał kaczątka.
        Na jakimś punkcie kontrolnym szeregowy żołnierz każe czekać, przychodzi ważny kapitan-chef. Bierze nasza fiszkę do ręki, mamy tam też nadrukowaną mapkę naszej trasy.
        Ogląda fiszkę, po czym gapi się w mapkę. W jeden punkt. Nic nie kuma, to widać, dobrze że jeszcze nie trzyma kartki do góry nogami. Ale gapi się, bo jest ważny i musi pokazać, że on tu kontroluje.

        Gdzieś w trasie robimy przerwę.

        pustynia.jpg

        pustyniaa.jpg

        Na pustyni rośnie, oraz również kwitnie, sporo roślin. Ciekawych, bo niespotykanych u nas.

        pust ros.jpg

        pust rosl.jpg

        Gdzieś po drodze stoi jedyny znak drogowy podający odległość do Dakaru.

        tablica.jpg

        Naklejam również tutaj nalepkę z Michem

        znak naklejka.jpg]

        Powoli spotykamy i wyprzedzamy coraz więcej samochodów związanych z wyścigiem. Szwajcarski samochód serwisowy na kamperze, serwisowa ciężarówka.
        Wreszcie na jednej stacji stajemy a tu już tankuje się kilku zawodników Eco Africa Race.

        siema.jpg

        No ale nie lecimy do nich jak nastolatki do Michaela Jacksona. Siema, siema, i każdy robi co ma robić.
        Przepuszczamy w kolejce nowych, bo oni chyba trochę bardziej się spieszą niż my.
        Michał rozmawia z jakimś Francuzem,

        fra.jpg

        okazuje się, że jego kumpel zmielił mussa,

        muss.jpg

        zostały z niego wióry, i pyta o dętkę przednią. Nie na darmo zapakowaliśmy się jak na podbój Marsa, dętki mamy i to dwie. Dętka jest dla Madou, Senegalczyka, który w Dakarze ma sklep motocyklowy! Obiecuje że w Dakarze dostaniemy z jego sklepu dwie dętki. Ok, no problem, chociaż ja bardziej jestem zainteresowany olejem, i to nawet nie jako prezent, bo w Maroku nie widziałem oleju motocyklowego, więc chętnie kupię jak tylko będzie okazja.
        Ale Madou potrzebuje jeszcze pompkę. Zaskoczony jak mu wyciągamy kompresor.

        mad.jpg

        Nabija koło raz dwa i montują na moto.

        mado.jpg

        Jadą ponoć w tej kategorii, gdzie nie ma zaplecza technicznego i sami muszą sobie radzić z usterkami. To dopiero hardcore.
        Spotykamy też polską ekipę i naszego zawodnika (cholera nie pamiętam kogo), fajne luzaki, ale nie zajmujemy im czasu, zgadujemy się na potem.

        Dzieciaki na stacji robią zdjęcia naszym antykom, pewnie też myślą, że startujemy, też mamy kolorowe motocykle.

        A, słuchajcie teraz jaka sytuacja.
        Michał rozmawia z ekipą, ja coś poprawiam przy moto. I podchodzi chłopaczek około 20 lat, ma gdzieś wyścig, jest z całkiem innej bajki, coś mi po hiszpańsku nawija, „bus” (tyle zrozumiałem) i rozpaczliwie pokazuje kierunek, gdzie przed chwilą ze stacji odjechał autobus.
        Ok, rozumiem, chłopak się spóźnił. No dobra, rolbag idzie na glebę, chłopak siada na kanapę i gonimy autobus. Ten na szczęście zatrzymał się jakiś kilometr dalej i czeka na chłopaka. Ten mi dziękuje, pytam tylko - Sahrawi?
        - Si, Si! Gracias!

        Madou już jedzie dalej, inni też. Fajnie że mogliśmy coś pomóc. Swoją drogą to wszystkie chłopy dwumetrowe z łapą jak Pudzian. No może oprócz Japończyka, mniejszego niż wszyscy wcześniej widziani Japończycy, ale widocznie zawziętego nie mniej niż te Pudziany.
        W każdym razie na takie Dakary i Eco Afryki trzeba mieć krzepę.

        Podjeżdża stary Saharyjczyk okutany w turban, na całkiem niezłym Land Cruiserze bodaj 75 pick-up ma kilka beczek i wielkich baniaków.

        land cru.jpg

        Zalewa to wszystko. Na pustyni bez paliwa nie ma życia. A i z paliwem lekko nie jest.
        W ogóle gość z obsługi stacji, też pewnie Saharyjczyk, miał jakby makijaż, jakby ciemne obwódki wokół oczu, potem jeszcze u kilku gości na terenie Sahary coś takiego widziałem. Nie wiem czy czymś to malują czy tak mają naturalnie.

        oczy.jpg

        Ok, ruszamy bo jeszcze droga daleka.

        stacja (2).jpg

        Wyprzedzamy co chwila wozy zabezpieczenia rajdu, znowu LC80, Ciężarówka z lawetą (to chyba byli ruscy) ciśnie 110 albo i więcej, dobiliśmy do nich ale ciężko utrzymać tempo, nie mówiąc o wyprzedzaniu.

        Pustynia. Czasem jakiś namiot ze szmatek nad urwiskiem oceanu albo w głębi pustyni, ktoś koło niego chodzi. Co tam robi? Co można robić na pustyni? Całe życie?

        Pustynia ma różne oblicza, oczywiście piaszczysta, jak na obrazkach, ale najczęściej, zwłaszcza na terenie Sahary, kamienie. Duże, małe, pojedynczo, w kupach aż do rumowisk i litych skał. Teren płaski jak stół, albo z małymi pagórkami jak na Pomorzu, okrągłymi lub o spiłowanych, płaskich szczytach, wtedy mamy winkle.
        Pustynia bywa goła, piach lub skała, lub porośnięta roślinami. I to naprawdę wieloma.
        Wielbłądy wychodzą na drogę, całymi stadami. Sprawiają wrażenie bardzo powolnych i spokojnych zwierząt. W stadach malutkie puchate wielbłądki śmiesznie biegną przy matce.

        wielbl.jpg

        Asfalt tam bardzo dobry, bez dziur. Ruch znikomy, dobrze się jedzie. Trochę nudno, ale jest frajda z płynięcia przez przestrzeń. Tutaj robimy długie odcinki, z jednej strony wymuszone to jest rozrzuconymi stacjami, a z drugiej ciśniemy na Dakhlę.

        Na poprzedniej stacji dopiero zdjąłem zimową podpinkę, bo tak to ciągle zimno. I teraz żałuję, bo mnie przewiewa. Wiatr od morza zawiewa w prawy but, pod prawa rękawicę, pod kołnierz i nawet pod nerkę, mimo że kurtka spięta ze spodniami.

        - - - Zaktualizowano - - -

        No dobrze, trzymamy się tej grupy z laweta, LC i innymi samochodami.
        Razem z nimi przejeżdżamy kilka posterunków na skinienie głową i skręcamy na Dakhlę. Mijamy zawodnika, który dociąża przednie koło, ledwo się toczy, ale pokazuje że ok. Wieje jak jasna cholera. W końcu Dakhla to jedna ze światowych stolic kite-surfingu. Jedziemy na boku, śmiesznie to musi wyglądać. Mijamy zatokę z mnóstwem żagli od kite, oraz kilka hoteli nastawionych tylko na takich klientów. Oraz kamperowisko, kilkadziesiąt białych aut w rządku. Nieźle.

        Wjazd do Dakhli, wita nas przy drodze pies z bułką w pysku i łapą złamaną jak zapałka. Pieskie życie.
        Gapie robią nam zdjęcia przed wjazdem na teren obozowiska. Wjeżdżamy na twardziela za samochodami, wokół kontrole, policja, wojsko, ale na razie się nie łapią kto my i skąd.
        Jedziemy pomiędzy stanowiskami poszczególnych ekip rajdowych, tu ktoś manewruje, tu już się rozłożyli i coś serwisują.
        W najlepszym momencie wycieczki oczywiście kamerka nie pracuje.
        Dojeżdżamy do końca i spotykamy polską ekipę. Witają nas i pokazują miejsce za nimi. Ustawiamy się, ale przychodzi jakiś Niemiec i prosi aby stanąć kawałek dalej, bo tu zaraz wjedzie przyczepa. Kein problem, ruszam na skręconej kierownicy, na sypkim piachu i tadaaam! Łapię glebę w środku bazy rajdu. Ale podnoszę moto jeszcze szybciej niż spadło, tak mi wstyd. Taki Dakarowiec ze mnie.
        Na malutkim quadzie podjeżdża młody chłopak w okularkach z ekipy organizacyjnej. Każe nam zmykać z terenu, nasi Polacy biorą nas w obronę, ale chłopak mówi że to nie od niego zależy, tylko jakiegoś „dżenerala” który tu rządzi. I faktycznie podchodzi wąsaty „żeneral” w wyprasowanym mundurze, żeneralskiej czapce i srogim żeneralskim spojrzeniu, i krótko, po francusku, każe nam spadać. Bo raczej nie zaprasza na herbatę tym tonem.
        Ale chłopak z quada pokazuje, że tu obok za płotem już możemy się rozbić, i potem podejdziemy do swoich. O, fajnie. No to wyjeżdżamy za płot. Już rozkładamy namioty na glebie, gdy podchodzi policjant z ochrony i mówi że tu nie można, musimy się rozbić…..na terenie bazy. Mówimy że nie jesteśmy z wyścigu i żeneral nas tutaj wygnał. On mówi że „Ce na pas possibile” jego to nie obchodzi, żeneral jest wojskowym a on policjantem, i on ma tutaj „zona interdicte” i musi pilnować, aby nic tu nie stało i mamy wracać na teren bazy.
        No jakiś Monty Python.
        Ale nie ma tego złego. Idziemy na plażę, jest lepiej, nad samym oceanem. Motorki stawiamy obok. Miejscowi robią dzieciom przy nich zdjęcia. Fajnie że się podobają.
        Jemy kolację z podgrzewanych puszek i herbaty, szybko robi się ciemno. Michał robi rekonesans, mówi że nasza ekipa pracuje, dzisiaj już nie będziemy zawracać im głowy. Ponoć jeden gość jechał na samej feldze, ale to jutro sobie zobaczymy.
        Jesteśmy na plaży, ale to nie taka plaża jak u nas w Sopocie. Ta plaża jest bardzo szeroka, a poniżej nas jest jeszcze około dwumetrowy klif i dopiero właściwa plaża schodząca do oceanu. Daje to pojęcie o wysokości fal w czasie sztormu.

        zplaza 2.jpg

        Słońce szybko zachodzi.
        Wokół nas stawają kampery oraz wyprawówki, znowu LC80.
        Pełnia księżyca, fale oceanu. Niesamowicie.
        Już w śpiworze. Ocean szumi, ktoś sprawdza motocykl, psy szczekają.
        Załączone pliki
        Ostatnio edytowany przez zz44; 3558.

        Komentarz


          #19
          Ta ekipa polska to serwis Duust, jechali z serwisem dla Pawła Stasiaczka, jego brata i jeszcze jednego gościa, Fabrizio.
          A sytuacja z felgą fakt, dojechał na samej feldze.
          Był Junak M10, WSK125, potem xt600z i xtz750 aż w końcu przyszło nawrócenie, lc4 620 sc, exc 520, a teraz
          No i oczywiście WSK 125 73' jest nadal, fajnie powspominać szczeniackie czasy
          sigpic

          Komentarz


            #20

            Komentarz


              #21
              Gdzieś się pomyliłem z dniami, wychodzi że to dopiero teraz jest 12.01.

              Dobrze się śpi. Noc była chłodna, ale spałem w polarowym ocieplaczu i wełnianych skarpetach, więc cieplutko.
              Słychać pierwsze silniki w obozie.
              Ocean w nocy, w czasie przypływu chyba, podmył falami plażę aż do klifu! Nie ma tam żadnych śladów z wczoraj!

              zplazarano2.jpg

              Parzymy kawę.
              Przy ogrodzeniu czuwa chłopak z ochrony, ogólnie chłodno i wieje, myślimy żeby mu też zanieść kawę, ale jakiś Niemiec czy Austriak z kampera obok nas uprzedza. Idziemy na obchód obozu.
              Chłopakowi mówimy że idziemy do szefa, w tamtych rejonach to słowo-klucz.

              Oglądamy sprzęty. Stoją ruscy z kamazami i gazami.

              rus.jpg

              rus2.jpg

              Nie no, oni to są całkiem odrębną ligą na takich imprezach, z nieograniczonym budżetem, promocją i rozmachem. Zagadujemy z nimi, w końcu jacyś Słowianie. Swoje chłopy. Ale ha! Pytają o filtr paliwa do agregatu. Akurat mam taki, przynoszę im, wdzięczni.
              Pewnie udało im się zwyciężyć dzięki mojemu filtrowi.

              Zagaduję Czechów, grzebią w swojej Tatrze. Też poczciwe chłopy, jak to Pepiki. Oni po swojemu, ja po swojemu i się rozumiemy!
              Znajdujemy naszą polską ekipę, fajni ludzie, otwarci, wyluzowani. Jeden ma już na swoim koncie… 10 Dakarów i kilka Eco Africa Race.
              Inny też non stop objeżdża takie imprezy.
              Dosiadamy się na te KTMy. No miodzio, co mam powiedzieć, na tym można jeździć…

              ear pl 1.jpg

              ear pl.jpg

              Widzimy te legendarną felgę, powinni ją wystawić na Orkiestrę.

              felga.jpg

              Naprawdę szacunek dla gościa. To jest najlepszy dowód, że nie tylko budżet czy jakość sprzętu mają tu znaczenie, ale też siła charakteru.
              Tak głośno było, że w wyścigu Dakar w Arabii Saudyjskiej ktoś cisnął na feldze, a o identycznej sytuacji w EAR ani słowa, daje to pojęcie o sile mediów.
              Jeden z ekipy opowiada, że kiedyś gdy jechał jako zawodnik, przez trzy dni w burzy piaskowej od lewej strony, to mu wypiaskowało cały bok motocykla, zerwało lakier do gołego plastiku i gołej stali.

              Idziemy dalej.
              O, jest i Madou z Francuzem!
              Dziękuje nam ale nasza dętka też mu potem pękła. No życie. Ale zaprasza do Dakaru do swojego sklepu. Śmiejemy się że sorry, ale chyba na mecie będziemy szybciej od nich.

              DSC02366.jpg

              DSC02367.jpg

              DSC02368.jpg

              DSC02369.jpg

              DSC02370.jpg

              DSC02371.jpg

              DSC02372.jpg

              DSC02373.jpg

              DSC02374.jpg

              DSC02378.jpg

              DSC02382.jpg

              DSC02384.jpg

              DSC02385.jpg

              DSC02387.jpg

              DSC02388.jpg

              DSC02389.jpg

              DSC02392.jpg

              DSC02394.jpg

              DSC02401.jpg

              - - - Zaktualizowano - - -

              Marcin, dzięki za info. Pewnie wyjdę na ignoranta ale znałem takich szczegółów o rodzimej reprezentacji...
              Jak coś macie o nich to dorzucajcie, bo trochę mało tego było w mediach.
              Lisie, czasem odnoszę wrażenie, że cały internet mieści się na Twoim dysku.
              Dzięki za link o Madou, dobrze że dojechał cało.
              Napisał potem, że był trzeci w swojej kategorii i 16ty w ogólnej klasyfikacji.

              Jego sklep w Dakarze to Mad Bikes, gdyby ktoś planował się zabłąkać w Afryce to walcie do niego śmiało.
              https://www.google.com/maps/place/Mad+Bikes/@14.7552944,-17.4723927,15z/data=!4m5!3m4!1s0x0:0xa73f958880330e0f!8m2!3d14.75 52944!4d-17.4723927

              Komentarz


                #22
                Sam wiesz ze za rozgłos trzeba zapłacić, nie każdy ma na to chęć. Takiemu Stasiaczkowi nawet filmó na YT się nie chciało robić za dużo, zobacz takiego Jarmuża, codziennie relacja z kazdego dnia ale miał do tego oddzielną ekipę która montowała materiał.
                Duust jechał w obsłudze w sumie pięciu zawodników, jedenm z mechaników był jest mój dobry kolega Grzesiek.
                Zawodnicy oprócz tych trzech co już pisałem to jeszcze Jacek Czachor i młody Dąbrowski.
                Od strony mechanika takiego rajdu to nie wygląda tak kolorowo niestety ale to już inny temat i nie na taką relację.

                Był Junak M10, WSK125, potem xt600z i xtz750 aż w końcu przyszło nawrócenie, lc4 620 sc, exc 520, a teraz
                No i oczywiście WSK 125 73' jest nadal, fajnie powspominać szczeniackie czasy
                sigpic

                Komentarz


                  #23
                  Zamieszczone przez zz44 Zobacz posta
                  Lisie, czasem odnoszę wrażenie, że cały internet mieści się na Twoim dysku.
                  Dzięki za link o Madou, dobrze że dojechał cało.
                  He,he Powiedz lepiej jak Ci się sprawdził RN i w ogóle czy nie było przygód z elektryką po modyfikacjach?
                  Chyba, że mam czekać do końca relacji...

                  Komentarz


                    #24
                    Czyta się i ogląda.

                    Komentarz


                      #25
                      eco.jpg

                      eeco.jpg

                      A, ruskie trucki i polskie wozy serwisowe oblepiamy nalepkami z gębą Micha!

                      Zawodnik nie ma lekko w takim rajdzie.
                      Po męczącym odcinku kąpiel w polowym rozkładanym prysznicu i kibel złożony z rusztowania z plandeką, postawiony na palecie nad dziurą .
                      Co chwila jakiś gość spłukuje wszystko z góry na dół wężem z wodą i już jest czysto.

                      kibel.jpg

                      Idziemy na ten obozowy kibel, ale komfortu tam żadnego nie ma, wolałbym chyba klasyczne krzaki.

                      Chcemy dorwać naklejki rajdu, aby ułatwić sobie przejazd przez punkty kontrolne i granicę. Zagadujemy gościa od quada, ale wynajduje nam tylko takie z napisem EAR 2020, bez logo. Ok. dobre i to.

                      Jest załoga ONZ, każdy w innym kolorze munduru. Uśmiechnięci, dobrze odżywieni, bezpieczni. Cykam z nimi fotkę.

                      onz.jpg

                      Przy motorkach polsko niemiecka ekipa emerytów z kampera, pan Niemiec urodzony w Gdańsku Jelitkowie. I zaraz podchodzą też jacyś Włosi, ciekawi motocykli.

                      Ruszamy, szkoda dnia.

                      Znowu wiatr. Znowu różne oblicza pustyni.
                      Przerwa w drodze, wokół biały piasek, aż razi w oczy, jak śnieg.
                      Zatrzymuje się Holender Tony w Ssang Yongu. Starszy gość, ale taki z ikrą. Bo okazuje się, że Tony to stary harleyowiec, ma nawet swoją kamizelkę i tatuaże, jedzie do Gambii sprzedać tego koreańca za 4 tys euro (a kupił go za 2 tys w Holandii) i wróci sobie samolotem. Fajny gość, trochę szalony ale pozytywny.

                      tony.jpg

                      Wjeżdżamy do Bir Gandouz, kontrola na rondzie, i zjeżdżamy do hotelu Barbas. To jedyny hotel w promieniu jakichś 200 km i ostatni nocleg przed granicą z Mauretanią. Raczej każdy, kto jedzie w tamtym kierunku, albo też od strony Mauretanii, zatrzymuje się tutaj na nocleg.

                      mapa.jpg

                      Hotel Barbas to spory kompleks z kolumnami na wejściu, zadaszonym ogrodem w środku, telewizorem, restauracją, gdzie miejscowi oglądają mecze, wifi, i pokojami. I zaraz obok stacja benzynowa.

                      barbas.jpg

                      barb.jpg

                      Jest tu już ekipa z rajdu, jako awangarda rozstawiają jakieś anteny aby zapewnić łączność z zawodnikami. Oglądają nasze motorki, do Michała zagaduje koleś, który ma w garażu…5 afryk.
                      Na roadbooku pokazują nam, że przed samą granicą jest jeszcze ostatnia stacja. To dla nas ważna informacja.

                      barbas roadb.jpg

                      Zewsząd zjeżdżają się auta zabezpieczenia rajdu, znowu w przeważającej większości Toyoty Land Cruiser 80.
                      Już nigdy potem Japońce ani nikt inny nie skonstrował lepszego samochodu…

                      lc.jpg

                      lc1.jpg

                      lc2.jpg

                      No ale jak w całej Saharze Zachodniej, tak i tu spotykamy też stare Land Rovery

                      lr (1).jpg

                      lr (2).jpg

                      W recepcji każą wjechać motorkiem do tego ogrodu. Parkujemy pod oknami. No ale jest bezpieczniej.
                      Obiad za uczciwe pieniądze. Tadżin mix afrykański, czyli pewnie padły wielbłąd, kozie jelita i ośle strugane kopyta.
                      Ale smakuje nienajgorzej.

                      Aż tu wraz wjeżdżają trzy tenerki, jednocylindrowe, dwie lampy, 1986-88.
                      Francuzi, już w takim słusznym wieku. Jadą na lekko, z jedną torbą.
                      Byli w Atlasie….hmm zazdroszczę im.
                      Jadą do Togo, już któryś raz z kolei. Tym razem jadą tam zostawić motocykle na stałe, a jak będą chcieli pojeździć to przylecą samolotem.
                      Po wjeździe wszyscy jak na komendę sprawdzają olej. Michał się śmieje, że to taki rytuał tenerowców, bo ja też co dzień sprawdzam i dolewam.
                      Podczepiamy się pod nich, rano pojedziemy razem.

                      barbas francuzi.jpg

                      Nalepka równiez tutaj ląduje na ścianie

                      barbas nak.jpg

                      Idę na stację zalać baniaczek paliwem.
                      Gość ze stacji, w turbanie, oferuje mauretańskie pieniądze na wymianę. Pytam o kurs i idę sprawdzić. Sprawdzam na oficjalnej stronie bankowej i tak jak podejrzewałem, kurs 10 razy niższy.
                      Czytałem, że rok temu w Mauretanii była denominacja i tacy cinkciarze kantują turystów po starym kursie.
                      Wracam na stację i mówię, że bardzo źle, że jestem gościem w jego kraju a on tak mnie traktuje, i że nie wymieniam kasy.
                      On coś tam próbuje „mister, no, no” ale zabieram się stamtąd.
                      Wieczorem masa plemników ogląda mecz. Do późna. Ale w końcu zasypiamy.

                      Komentarz


                        #26
                        Fajnie, że upamiętniłeś w ten sposób Michała.

                        Komentarz


                          #27
                          13.01

                          Wyjazd z Francuzami wcześnie rano, jeszcze po ciemku, bo granica marokańska pracuje 24/7, ale mauretańska otwiera się o 8.00. Do granicy jest 90 km plus jeszcze tankowanie. I trzeba w miarę sprawnie się ogarnąć, aby dojechać za jasnego do Nawakszut. A pewnie nie będziemy pierwsi na granicy, bo goście z zabezpieczenia łączności wyścigu mówili, że jadą pod granicę spać w wozach, aby na otwarciu od razu tam wjechać. Poza tym trzeba spieszyć się, zanim cały obóz z Dakhli tu dojedzie i zakorkuje granicę na kilka godzin.

                          Francuzi cisną na swoich tenerkach ok. 100, ja nie lubię jeździć po ciemku, ale tutaj mamy trzy czerwone światła przed nami pokazujące dystans i ułożenie zakrętów, więc nie jest najgorzej. Na szczęście asfalt też nie jest dziurawy, więc brak niespodzianek.
                          Ale poranek na pustyni jest niesamowity, bycie świadkiem jak słońce, zanim samo wyjrzy znad horyzontu, wysyła straż przednią w postaci pomarańczowo-różowej poświaty, robi się coraz jaśniej i…chłodniej!

                          1 (1).jpg

                          Dojazd do granicy marokańskiej, myślą, że jesteśmy z rajdem, bo Francuzi mają nalepki z numerami a my też EAR 2020. I dzięki temu odprawiają nas szybciej. Też trzeba odbić się w tysiącu okienek, ale są jacyś pomagierzy, którzy za nas kicają z dokumentami od okna do okna.
                          Wcześniej też nasze nalepki się przydały na poście, nie jesteśmy „participe rally” ale „logistic support for rally” (patrz pan, nawet mamy naklejki, jedziemy szukać hotelu dla szefa) i nas puszczali bez sprawdzania.

                          Już się zbierają auta zabezpieczenia rajdu i, co gorsza, uczestnicy, którzy wyjechali z Dakhli o 4 rano.
                          Odprawieni czekamy pod czujnym okiem króla, przed ostatnią bramą na teren ziemi niczyjej, będący de facto pod kontrolą Frontu Polisario (czyli saharyjskiej organizacji niepodległościowej).

                          przed granica.jpg

                          Jest wóz ONZ bo… Sahrawi zrobili demonstrację i zablokowali przejazd dla pojazdów rajdu. ONZ coś tam negocjuje, na granicy już się kotłuje, podjeżdżają ciężarowe wozy techniczne, nabuzowani riderzy na KTMach, toyoty zabezpieczenia. Idzie hasło, że będą puszczać cywilów, więc musimy pozbyć się wszelkich rajdowych skojarzeń. Więc Francuzi zrywają swoje klubowe numerki, a my nasze naklejki EAR 2020. Ale zaraz i tak wszyscy wjeżdżamy.
                          Wszyscy.

                          Francuzi wystrzeliwują lekkimi tenerkami do przodu, my jedziemy póki co z kamperami technicznymi. Kawałek asfaltem, wokół którego oczywiście sterty śmieci, mnóstwo ciężarówek, porzuconych albo jakichś lewych, albo takich, które się tu przeładowują, no i wraków.

                          wraki.jpg

                          I zaraz koniec asfaltu i….dupa. Radź sobie jak możesz. Podłoże skaliste, ale nie płaskie, bo poprzecinane żłobieniami i garbami, pomiędzy którymi piach, czasami całe tony piachu. Jedziemy ostrożnie, KTMy biorą nas z obu stron, Jest też Madou z Francuzem, kciuk w górę i cisną dalej. Dobre chłopaki, powodzenia!

                          Z daleka widać demonstrację Polisario. Trzymają transparenty, flagi Sahary Zachodniej, coś krzyczą, rozdają ulotki po hiszpańsku. Hasła w stylu „Stop nieludzkiemu traktowaniu przez władze Maroka” itp. Mężczyźni i kobiety. Próbują wykorzystać każdą okazję zasygnalizowania światu swojej sytuacji.

                          demon.jpg

                          Większość ludzi z rajdu nawet do końca nie wie o co chodzi, ale ja widzę siebie w takim 1946 i wcale nie jest to fajne wyobrażenie.

                          1 (5).jpg

                          Michał jedzie pierwszy, wpada w piaskową pułapkę, koło w dziurę z miałkim piachem, a przed i za kołem wielki kamol. Nie może ani w przód, ani w tył. Stawiam tenerę, wypycham go. Jedziemy dalej i niech to szlag, sterta piachu jak z plaży. Afryka się kładzie, chcę pomóc ale nie mam jak postawić tenery na stopce, szukam miejsca, ale dwóch gości z rajdu pomaga Michałowi.
                          Motorki na jedynce, my nogami po bokach, bez siedzenia na kanapie, i na jedynce ledwo przepychamy te kloce przez piachy.

                          piach.jpg

                          Wozy techniczne biorą nas z lewej, ale jeden kamper też się wkleja w piach i już siedzi. Za nami się kłębi. Ruszamy dalej powoli, spoceni i spięci, na stojaka, próbując wybrać najbardziej bezpieczny przejazd, a kto może ciśnie do przodu. Nie ma tu jednej drogi, jest po prostu kawał terenu z różnymi ścieżkami i drogami, tu zawalonymi piachem ale z kolei tu pokazującymi odkrytą twardą skałę zachęcającą do skorzystania z tego odcinka.
                          Przez tę granicę jeżdżą również przeładowane osobówki szorując brzuchem po skałach, oraz Tiry, ledwo przeciągając naczepy przez te piachy.

                          Ale z daleka, jak wieże Mordoru, majaczą dwie wieże granicy Mauretanii.

                          wieże.jpg

                          Cholera, naprawdę jak z Andersena, granica na wzgórzu, otoczona murem, a baszty mają takie osłony jak dla łuczników.

                          granica2.jpg

                          Ale dojeżdżamy jakoś, uff. Kamerka nagrała, ale oczywiście do góry nogami.

                          granica 1.jpg

                          Francuzi już tu są, mają swojego człowieka od załatwiania dokumentów, Hamidę. Widać że w tłumie niezbyt rozgarniętych chłopków Hamida to łebski gość i to on trzęsie biznesem na tej granicy. Ma swoich ludzi od wymiany waluty i od sprzedaży kart SIM, a resztę przegania. Ok, walutę wymieniam u człowieka Hamidy, ale SIMkę kupuję u młodego chłopaczka, pod warunkiem, że mi zainstaluje tę kartę.

                          Hamida dość sprawnie załatwia dokumenty nasze i Francuzów, od jednego z nich dostaje kurtkę motocyklową, którą od razu zakłada. Ale po wizę musimy swoje odstać.

                          czekamu gra.jpg

                          (Naklejka na ścianę - nasi tu byli!)

                          gran nalepka.jpg

                          Płacimy mu jego „comission”, no trudno, tak trzeba.
                          Można próbować samemu załatwiać dokumenty, ale czytałem relację człowieka, który się na to zdecydował. Odsyłali go od okienka do okienka, tu brakuje pieczątki, tu brakuje potwierdzenia, tu trzeba zapłacić tyle a tam tyle. I w końcu gość poszedł do pomagiera i i tak mu zapłacił.
                          Czytałem też, że najdłużej przetrzymali kogoś na granicy 17 godzin, więc uznaliśmy, że nie ma co kozaczyć, i za radą Sun Tzu, jeśli nie możesz pokonać wroga to się do niego przyłącz. To jest najbardziej bandycka granica, jaką widziałem w życiu, i po prostu trzeba coś im zostawić.

                          To jakie tam były opłaty:
                          - Wiza do Mauretanii: 55 euro. Można próbować wyrobić taką w ambasadzie w Berlinie, Paryżu albo Rabacie. Z tym, że prawie pewne jest, że na granicy wypną się na to i trzeba będzie wyrobić wizę U NICH. I nic nie zrobisz, możesz się skarżyć, pisać oświadczenia itp. Każdy to zleje. Taki kraj. Nie mają tu chyba wypłacanych wynagrodzeń, więc ile sobie kto uskrobie, to jego. A państwo ma spokój.
                          - Tu już nie działa Zielona Karta, więc ubezpieczenie motocykla: 20 euro. To też nic pewnego, bo mogą dowolnie ustalać wysokość, biorąc pod uwagę rocznik, pojemność, no i wygląd właściciela. Też myślę, że inaczej policzyli nam dwa stare japońskie motocykle, a inaczej Niemcowi kampera zrobionego na nowiutkim MANie 6x6.
                          - No i przekroczenie granicy wyceniane jest na 35 euro. Tak sobie. Aż dziwne, że nie ma opłat za korzystanie z mauretańskiego powietrza albo słońca.
                          - „comission” to zazwyczaj 10 euro, chociaż wiadomo, że Hamida czy inny gość i tak przycina sobie coś więcej z pozostałych opłat.

                          Aha, w Mauretanii i Senegalu już oficjalnie jest godzina do tyłu.

                          W każdym razie po pożegnaniu się z pęczkiem euro (bo jeszcze wymiana na mauretańskie ouguya), Hamida zaprasza na śniadanie do pobliskiego baru. Żadnego szyldu, stolików przed wejściem. Tzn siedzą ludzie na schodach i się gapią, jak przed każdym budynkiem. Ale sami byśmy tego nie wypatrzyli.

                          Francuzi zamawiają dla wszystkich jajecznicę. Hamida obieca nam, że jak będziemy wyjeżdżać z Mauretanii, to mamy do niego zadzwonić i on nas odprawi bez żadnych opłat.

                          zrzut d.jpg

                          Jajecznica smaczna, w samą porę, bo po tych wszystkich wrażeniach zgłodnieliśmy. Plus herbata. Kurczę, herbatkę tam piją przepyszną.
                          Zielona, obficie sypana do czajniczka, zalewana zimną wodą i gotowana. Na koniec dodaje się świeżą miętę i dużo cukru. Całkiem inaczej to smakuje niż te nasze siki po zalaniu torebki wrzątkiem.
                          I jeszcze przelewają z czajniczka do szklanki, potem ze szklanki do szklanki, z wysokości kilkudziesięciu cm, aby zrobić piankę.

                          O, czekając aż Hamida pozałatwia nasze dokumenty, widzę jak obok staje nowy Land Cruiser serii 70 (kolejne genialne i piękne auto, niestety w naszej kochanej Europie model już dawno oficjalnie wycofany ze sprzedaży. Rynkiem dla Toyoty jest właśnie Afryka, Ameryka, Bliski Wschód, Australia. A Europa jak chce niech sobie jeździ obłymi eko-zabawkami z silnikami 0,7, które po przebiegu 70 tys. pójdą na śmietnik).
                          No dobrze, podjeżdża pick-up LC żandarmerii mauretańskiej, na pace z wojakami okutanymi w turbany, z antycznymi kałachami. I robią sobie śniadanie. Ten coś wyciąga z torby, ten przegryza, a młody chłopak parzy herbatę dla wszystkich. I przelewa ją z czajniczka do szklanek, jak w cyrku, chyba z metra, nie roniąc ani kropli i nawet się nie patrząc na szklankę, tylko rozmawiając z kumplami.
                          Niesamowite.
                          Naiwnie pytam czy mogę zrobić zdjęcie, oczywiście „no, no, monsieur, militaire”.

                          Pojedli to na koń, bo do Nawakszut droga daleka. Ponoć tu jest najdłuższy odcinek bez stacji benzynowych. Po drodze jest PONOĆ wioska Chami, ale w Mauretanii bardzo często bywa, że nawet jeśli jest stacja, to….nie ma na niej benzyny. Niektóre stacje wręcz nie prowadzą sprzedaży benzyny.
                          Na skrzyżowaniu dróg Nawakszut-Nawazibu-granica siedzą ludzie, czasem ze straganami, i widzę, że mają baniaczki z paliwem. Ciekawe za ile.
                          Potem na pustyni, owszem znajdzie się benzyna, ale słyszałem, że wołają kosmiczne ceny za litr.

                          No ale my mamy swoje baniaczki i rotopaxy, więc trasa nam niestraszna.
                          Zaraz przy granicy stoi pickup z ciężkim karabinem wycelowanym w kierunku granicy, gdyby Polisario chcieli zrobić jakiś najazd.

                          Na pierwszym checkpoincie Francuzi odbijają, w sumie nie muszą nam matkować, niech jadą swoim tempem, ale dziwne, że za jakiś czas dobijamy do jednego z nich, którego dwóch pierwszych zostawiło. Trochę to dla mnie głupie.

                          Wyprzedzamy znowu naszego polskiego kampera technicznego, ostatni raz się pozdrawiamy i ciśniemy dalej.
                          Jedziemy wzdłuż torów, jedynej linii kolejowe w Mauretanii, po której kursuje najdłuższy pociąg świata, tzw. SNIM, który ciągnie 2,65 km węglarek z jakąś rudą wydobywaną w kopalniach na północnym wschodzie, do portu w Nawazibu.
                          Wypatrujemy pociągu, ale daremnie, pewnie rano ruszył z portu i poszedł w pustynię, a pełny jeszcze nie przyjechał.

                          Droga odbija prosto na południe i…coraz bardziej tu wieje.
                          Od pustyni. Z piaskiem, który dostaje się wszędzie.
                          Jedziemy po asfalcie i mamy kaski pozamykane, a piach i tak wchodzi do oczu i w zęby.
                          Jedziemy w przechyle, piasek bije w szybkę kasku, a po asfalcie przesuwają się fale gnanych wiatrem ziarenek. Słońce w pełni ale wcale nie jest ciepło. Znowu jadę na wszystkich podpinkach.

                          pust.jpg

                          Do Chami asfalt jest całkiem w porządku.
                          Miasteczko to jakiś miraż. Przy zasypywanej piachem drodze ustawiane stragany, warsztaty, garaże, ludzie w turbanach i chustach na twarzach coś budują, coś noszą. Wszystko w tabunie fruwającego piachu i w podmuchach silnego wiatru.

                          chami1.jpg

                          Na dwóch stacjach nie ma benzyny, ale pokazują nam, że na ostatniej będzie.

                          Na wjeździe na jedną ze stacji, na sypkim piachu tenera się kładzie. A jakże. Ale tutaj już nie mam tyle adrenaliny i czekam na Michała aby pomógł podnieść tę słonicę.

                          gleba.jpg

                          O, są dwaj Francuzi, zaczekali na ziomka. Ale jadą dalej, mówią że za 120 km zatrzymają się coś popić to tam się spotkamy.
                          Hehe ok, przed wyjazdem przestudiowałem trasę dojazdu do Nawakszut i dobrze wiem, że potem już nie ma nic, a za 120 km napić się można w cieniu motocykla albo w namiocie Tuaregów.
                          Zamiast powiedzieć jak facet facetowi „słuchajcie, jedziemy bo chcemy cisnąć swoim tempem, powodzenia” to cały czas czarują.
                          Ale dobrze, bon voyage.
                          Młody kilkunastoletni chłopaczek nalewa benzynę, zakrywam dłonią wlew paliwa bo wszędzie tańczą ziarenka piachu.
                          My też, łyk wody i jedziemy dalej.

                          Asfalt już bywa gorszy, czasem popękany, czasem podgryziony na poboczach, ale najgorsze są niespodziewane dziury. Naprawdę niebezpieczne, Paweł przez telefon opowiadał, że kilku jego klientów połamało felgi na takich dziurach. Jedziesz sobie 80 albo i 90, bo przecież droga nienajgorsza. Aż tu nagle dziura, jak wyrąbana w asfalcie, z ostrymi krawędziami. Czasem po całej szerokości. Jak się uda wyminąć to uff, ale jak się nie uda to jeb i zastanawianie się ile miejscowi wezmą za transport takiej ciężkiej krowy, i czy wieźć do Nawakszut czy do granicy…
                          Gdzieś miałem spisane w jakiej odległości od Nawakszut były te dziury.

                          Po 120 km oczywiście jest pustynia, tak jak i po 130 i 150.
                          Robimy przystanek na wodę.

                          przerwa.jpg

                          Idę się odlać i w piachu….miliony muszli. Wszędzie, na całej Saharze. Toć gdzieś pisali, że kiedyś tam było morze.
                          I teraz zostało tam miliard muszli, które razem z piachem stanowią budulec budynków i dróg, jako dodatek do asfaltu.

                          muszle.jpg

                          Około 100 km przed Nawakszut są dwie większe wioski, gdy jedziemy, spomiędzy zasypanych do połowy lepianek wybiegają dzieciaki. Pewnie liczą na prezent od białych.
                          Wiozę trochę kredek i mazaków, obiecuję sobie, że jeśli będziemy wracać to zostawię tym dzieciakom.

                          Kawałek dalej hałda piachu na drodze…zawiało jak u nas podczas dobrej śnieżycy. I znowu trzeba się przez to przekopać.
                          Na pustyni znowu samotne namioty szarpane wiatrem…Co oni tu robią?

                          Jeszcze na ziemi niczyjej od ściskania manetki, pewnie mi się poluzowała, tzn klej przestał trzymać. Całą trasę do Nawakszut jadę ściskając manetkę jeszcze bardziej, wciąż muszę ją odkręcać, a gdy już się ześliźnie całkiem, to szybko wciskam sprzęgło i od nowa „nawijam” manetkę na rolgaz. I do tego jedno lusterko postanowiło zostać na pustyni i uparcie się odkręca, więc mam co robić w czasie tej trasy.

                          Z daleka widać już Nawakszut, głównie za sprawą smogu.
                          Przeogromne miasto. Stosunkowo młode, zbudowane od podstaw, w miejscu studni i przystanku dla karawan. Wg wikipedii najpierw wodę na budowę wozili cysternami z rzeki Senegal. Miasto miało liczyć 15 tys. mieszkańców, ale dzisiaj liczy 850 tys. i tysiące hektarów slumsów.
                          Dzisiaj w mieście działają zakłady odsalania wody morskiej, ale i tak cienko tam z wodą pitną.
                          Wjeżdżamy już o zachodzie słońca.
                          Nawet gdyby nie Chami, to byśmy dali radę dojechać na rezerwowych baniaczkach, ale dobrze, że zatankowaliśmy. Spokojniej się jechało.

                          Na pierwszych stacjach brak benzyny, trudno, już późno, jutro znajdziemy. Teraz dobijamy do Auberge Samiraa, którą polecił nam Paweł.

                          zzz5.jpg

                          Zaraz przy ulicy jest Auberge Sahara, ale to w Samiraa są ponoć lepsze warunki no i angielskojęzyczna obsługa.
                          I jest kolorowy szyld z lampkami, jak na jakimś domu uciech.

                          Wjeżdżamy na teren posesji, sprawdzam olej, czyt. „dolewam oleju”, kleję manetkę na poxipol, lusterko dokręcam na smutno. Nie ma tego złego, piaskowanie pustynnym piaskiem oczyściło mi szprychy z rdzy!
                          Jakiś ruch przed bramą.
                          Podjeżdża ciężarówka, stary mercedes pomalowany sprayem na kolorowo. To przyjechali…Argentyńczycy. Szefuje Hugo, pozytywny zakapior, wagabunda, niespokojny duch. Jeżdżą tak pomiędzy Europą i Afryką i handlują czym się da. Otwierają pakę, a tam meble, rowery, maszyny, agregaty, stalowe liny i miliony innych rzeczy przydatnych w życiu codziennym. Coś tam pertraktują i zostają na noc.
                          Hugo skojarzył mi się z tymi pilotami, którzy po zakończeniu drugiej wojny nie mogli usiedzieć w miejscu i błąkali się po świecie służąc w armiach przeróżnych państewek.

                          My idziemy na zakupy do marketu takiego lepszego, „dla białych”. Ceny też tam są „dla białych”.

                          zzz6.jpg

                          Przy kasie gość pakuje zakupy do siatki (co ważne, materiałowej! Chyba Afryka się oducza używania plastiku) no i głupio takiemu nie dać reszty za zakupów.
                          A pieniążki mają tam ładne i ciekawe, niestety niewymienialne poza Mauretanią, a na dodatek ich wywóz z kraju jest prawnie zakazany, więc na granicy lepiej się z nimi nie afiszować.

                          Szukam kawy, ale tam lokalni tego nie znają, każdy pija herbatę, a kawa jest tylko "martketowa".

                          zzz7.jpg

                          W oberży pojawia się Mumu.
                          Czarny cwaniaczek, pyta:
                          - Wy do Senegalu?
                          - Yes.
                          - Ale przez które przejście? Rosso czy Diama?
                          - No, Rosso not good, wiemy o tym. Diama.
                          - O to dobrze. Jeśli chcecie mam frenda na granicy, on wam załatwi dokumenty i szybki przejazd.

                          W sumie może się przydać, miałem świadomość, że po wjeździe na granicę i tak przejmie nas zaraz jakiś frend, ale dobrze już coś mieć w zanadrzu.

                          - OK, daj numer do tego frenda.

                          Dostajemy namiar do gościa imieniem Bebea, i umawiamy się na jutro na granicy.

                          Pokój w średnim standardzie kosztuje nas 22 euro, z prysznicem, białym kiblem, wifi i śniadaniem.

                          To był chyba najbardziej emocjonalny dzień.
                          Tak sobie pomyślałem wieczorem.
                          Nie wiedziałem, że po 13 stycznia nadchodzi…

                          14.01
                          ...
                          Ostatnio edytowany przez zz44; 3558.

                          Komentarz


                            #28
                            Te zerwane naklepeczki na granicy udało się ponownie nakleić?
                            Szkoda ich bo to takie trofiejne rzeczy.

                            Komentarz


                              #29
                              Hmm no wtedy nie mieliśmy do tego głowy, faktycznie byłaby pamiątka

                              Jeszcze o dokumentach z mauretańskiej granicy.

                              Na dokumencie celnym nazywam się "Wojcie Stefan"

                              1dok celny.jpg

                              A na ubezpieczeniu...... "Prezydent"
                              Andrzej, możesz mi przybić piątkę

                              1ubezp.jpg

                              Michał został "Starostą", też nieźle.
                              Śmichy hihy, ale w razie jakiejś kupy, to nie chcę sobie wyobrażać odkręcania dokumentów w kraju takim jak Mauretania.

                              Zdjęcie do wizy robią przy biurku, kamerką komputerową na pałąku. Nawet nie dadzą człowiekowi poprawić grzywki, to potem takie arcydzieła fotografii wychodzą. O strzałce będzie mowa później.

                              1wiza.jpg

                              Wczorajsze zakupy - żadnych konkretów, tak to jest jak człowiek nauczy się żreć mięso.
                              Ale jogurcik ładny.
                              Plus roślinka zerwana na pustyni, z liśćmi w formie zielonych miękkich kuleczek, pewnie gromadzących wodę.

                              1zak.jpg

                              No dobrze, 14.01

                              Spało się dobrze. W hostelu wersety z koranu w ramce

                              2DSC02444.jpg

                              oraz ciekawe mapy Mauretanii. My ledwo ślizgamy się po krawędzi. Mauretania to przede wszystkim niezmierzona pustynia.

                              2DSC02442.jpg

                              Na podwórzu olbrzymie kości. Pytam czy to wieloryba, ale chłopak z recepcji odpowiada, że to delfin (!). No nie wiem.

                              3kosci.jpg

                              Rano leniwe śniadanie na tarasie o wschodzie słońca. Oczywiście po francusku. Bagietka z powietrza, masło i dżem.

                              2sniadanie nawaksz.jpg

                              3nawaksz podwórko.jpg

                              2DSC02440.jpg

                              Pakowanie moto, żegnamy się z Argentyńczykami. Hugo zaprasza do swojego domu we Francji. Kiedyś tam. Czyli pojadę.

                              arg.jpg

                              arg.jpg

                              No i mamy do przejechania całe Nawakszut o poranku.
                              Czekałem tego Nawakszut jak rosa dżdżu czy jakoś tak. Czytałem o panujących tutaj specyficznych zasadach ruchu drogowego, o największym stężeniu rozklekotanych mercedesów na metr kwadratowy, i ciekawostkach związanych z założeniem miasta.

                              Chciałem nagrać na pamiątkę przejazd przez Nawakszut, ale omyłkowo podczas załączania kamerki przytrzymałem guzik…..zoomu. Kto w kamerce motocyklowej montuje opcję zoomu cyfrowego i do tego umieszcza jego guzik obok przycisku zasilania i nagrywania…

                              Materiał się nagrał, no ale na tym 40krotnym zoomie, czyli kompletnie nieczytelny. Kilka screenów, na których cokolwiek widać:

                              nawakszut.jpg

                              Tankujemy i...ruszamy. Jest podniecenie.

                              4stacja bezm nawaksz.jpg

                              No i sam przejazd to doświadczenie niesamowite, miałem okazję jeździć po wielu krajach ale tutaj to jest kwintesencja ruchu drogowego opartego na braku zasad. Pasy ktoś kiedyś wymalował, ale dawno już o tym zapomniano. Nikt nie trzyma linii, a jeśli na najbliższym skrzyżowaniu będzie skręcał w lewo, to już wjeżdża pod prąd jeśli akurat jest wolne, a jeśli nie jest to zaraz będzie, bo i tak mu zjadą. Kierunkowskazów nie używa nikt, bo wajchy pewnie by odpadły po tygodniu używania ich w tych warunkach ciągłej zmiany pasa czy kierunku jazdy, wyprzedzania, zawracania w najmniej spodziewanym momencie itp.
                              Ale właśnie, to wszystko jakoś działa. Na głównych arteriach mnóstwo samochodów, ale ruch idzie zadziwiająco płynnie. W Warszawce moglibyśmy wyłączać silnik po przejechaniu każdych 5 m, ale w naszej kochanej Europie mamy wymalowane pasy, jak owce jesteśmy nauczeni, że ogrodzenia się nie przekracza, i jak owcom brak nam refleksji „a właściwie dlaczego nie?”.

                              W Nawakszut kierowcy się czują nawzajem. U nas nazwalibyśmy to chamstwem, ale tutaj gość robi miejsce drugiemu, gdy ten wpycha się do skrętu, bo obaj wiedzą, że to wszystkim przyspieszy. Gdy ktoś na szybko skręca w lewo albo zawraca, ci z naprzeciwka lekko zwalniają, bo wiedzą, że tamten zdąży i potem wszyscy gładko przejadą.
                              Ronda to już klasyka, wolna amerykanka, ale tak samo gdy widzą nas brawurowo wjeżdżających na rondo, lekko zwalniają i płynnie wklejają się za nami.

                              Jeśli ktoś na skrzyżowaniu chce skręcić w lewo, gdzie od jego prawej dwoma czy trzema psami płynie potok samochodów, nie czeka pół dnia aż będzie miał zielone, lewo wolne, prawo wolne i może ktoś mu rozścieli czerwony dywan. Skręca od razu jak tylko ma swoją lewą w miarę wolną, i robi rozbiegówkę wzdłuż płynącego potoku i płynnie się wkleja.

                              Piesi twardo pchają się na kilkupasmową ulicę, bo wiedzą, że akurat zdążą przed jednym, sekundę zaczekają aż drugi przejedzie, potem zdążą przed trzecim, a potem jak trzeba będzie zaczekają aż przejedzie 5 czy 10 czy 20 samochodów, i wtedy przejdą.
                              Kierowcy nie hamują dziko widząc pieszego 100 m dalej. Jadą, bo wiedzą, że za nimi jest sznur aut, a pieszy nie wejdzie im pod koła, bo NIE JEST OWCĄ. Bo myśli.
                              Ale jeśli kierowca widzi, że pieszy ruszył, lekko odejmie gazu, pieszy przeskoczy, a kierowca jedzie dalej. Bez trąbienia, wygrażania i awantur.

                              Cholera, to działa.
                              Brak znaków jakichkolwiek, wymalowanych pasów, raptem kilka sygnalizatorów świetlnych na głównych arteriach, policja drogowa ma ważniejsze rzeczy do roboty niż pilnowanie czy ktoś najechał na linię albo przejechał po pasach gdy pieszy wychodził ze sklepu 50 m od przejścia.

                              Nie ma tam sytuacji typu stłuczka (chociaż stłuczek tu pewnie mnóstwo) i „przecież miałam zieloooone” albo potrącenie pieszego i „no weszłem na pasy, nie, nie upewniłem się bo to kierowca powinien czekać przed przejściem aż łaskawie przejdę”.
                              Chamstwo jest u nas, dostajemy namiastkę władzy w postaci przepisów, zasad i reguł, i jeśli mamy zielone, JEB! Przecież my jedziemy prawidłowo.
                              Jeśli jedziemy naszym pasem a ktoś nam wjeżdża, po co przyhamować, JEB! To on wymusił.
                              Ktoś wyprzedza poboczem, albo przejechał zwężenie i chce wbić się na pas „Gdzieeee, czekaj sobie teraz chamie”.
                              Brak woli, wygodnie jest nie myśleć, tego wszyscy chcemy aby księgi i kodeksy brały odpowiedzialność za nasze czyny.

                              Szkoły jazdy uczące, że w korku trzeba zostawić sobie taki odstęp, aby móc wyminąć auto przed nami. No to kurna ludzie przed golfem zostawiają miejsca, że TIR by tam zaparkował, i ani myślą podjechać.
                              Że nie można przejeżdżać linii ciągłej pod żadnym pozorem! I trafi się dwóch-trzech którzy nie zjadą przy zjeździe, a za nimi korek, chociaż pasy obok puste.
                              Że trzeba się trzymać prawej strony. I potem korki na wjazdach na obwodnice, estakady, ślimaki. Lewy pas wolny ale ja jadę prawym bo tak mówi kodeks drogowy, te Tiry niech sobie zaczekają aż przejadę.
                              Wiem co mówię, bo sam mam znajomego w szkole jazdy.
                              Tak gloryfikuję te mauretańskie zasady, ale pewnie po tygodniu sam bym wymiękł.
                              Pewnie że nieużywanie kierunkowskazów nie pomaga, pewnie że wolałbym abym miał czysto przed sobą gdy ruszam z zielonego, ale tutaj każdy wie, że nie jest pępkiem świata, i za chwilę jemu też ktoś zajedzie drogę.
                              W każdym razie wiedząc, że mogą liczyć tylko na siebie, kierowcy jeżdżą cały czas z uwagą na maksimum, widać zrozumienie dla innych.

                              A w stosunku do nas przyjaźnie trąbią, wystawiają łapy z poobijanych mercedesów, machają, pokazują kciuki w górę i uśmiechnięte gęby z białymi zębami przez okna. Widać że się cieszą, że ktoś do nich przyjechał, życzą powodzenia. Dzięki, przyda się.

                              Samochody:
                              W Mauretanii wciąż jeździ mnóstwo starych ciężarowych mercedesów, które do niedawna były wciąż produkowane w Iranie. Jeżdżą tylko w Mauretanii, ani w Maroku ani w Senegalu już ich nie widziałem. Ale ciężarowe nie wjeżdżają do miasta, przeładowują się na przedmieściach.
                              Jest trochę chińskich skuterków, stąd zapotrzebowanie na benzynę w dużych miastach. Jeśli chodzi o auta osobowe, to prym wiedzie mercedes. Oczywiście W123, W124. Chwała tej marki przeminęła z ostatnią beczką wysłaną do Afryki. Tutaj ciągle jeżdżą i jeździć będą do końca świata albo i dłużej.
                              Obite, zdezelowane, zdekompletowane, poprzecierane, złożone z kilku karoserii, bez reflektorów, bez zderzaków, bez lusterek, z popękanymi szybami, z drzwiami i bagażnikami zamkniętymi na drut albo niezamkniętymi.

                              Ale nikt nie traktuje tam auta jako pompki swojego małego ego. Auto jeździ, pracuje, przewozi towary (zawsze ponad normę), ludzi (po 7 to standard).
                              Ze starych złomów to oczywiście jeździ trochę francuzów, ale nie tak znowu dużo jak w Senegalu.
                              Owszem, jest trochę nowszych aut, ponoć od jakiegoś czasu Mauretania, jako nowoczesny kraj bogatych ludzi, wprowadziła przepis zabraniający importu do kraju aut starszych niż 5 albo 7 lat.
                              Szybko się uczą od Europy, też mają swoich szpeców od pierdzenia w stołki i wymyślania ustaw.

                              Generalnie ciekawe doświadczenie, coś jak eksperyment tego gościa, który zrobił porównywalne testy dla szympansów i ludzi. Szympans intuicyjnie wybierał najprostsze i najskuteczniejsze rozwiązanie, a ludzie kombinowali, zastanawiali się i mylili się.

                              Ale też trzeba przyznać, że te diesle kopca niemiłosiernie, chociaż w porównaniu do Senegalu zapach ulicy w Nawakszut to jak powiew porannej bryzy….

                              No to wyjazd na pustynię, znowu wieje. W mieście nie wiało. A tu znowu zacina, ale jedziemy.

                              za nawakszut.jpg
                              Ostatnio edytowany przez zz44; 3558.

                              Komentarz


                                #30
                                Kilkadziesiąt kilometrów spokojnie, całkiem dobrym asfaltem i nagle objazdy. Mają plan położyć nową nawierzchnię aż do Rosso pod granicą z Senegalem, a póki co robią odcinkami w okolicy Nawakszut.
                                Trzeba zjechać w objazd, czasem kilometr, czasem siedem. Czasem nawierzchnia utwardzona, fajny szuterek, czasem tarka, ale chociaż twarda, a czasem piach. Płytki lub głęboki. I wtedy jest walka.
                                Paweł ostrzegał przed tymi objazdami.

                                przebu.jpg

                                przebud.jpg

                                przebudowa.jpg

                                przeb chl.jpg

                                Oraz przed dziurami, ponoć dwóch jego klientów połamało obręcze na tych dziurach w asfalcie. My myślimy „no jakim łamagą trzeba być, aby wjechać w taką dziurę??” ale tylko do pierwszej dziury, którą sami zaliczamy.

                                diuryy.jpg

                                dziur.jpg

                                dziuur.jpg

                                dziuuu.jpg

                                dzziur.jpg

                                Objazdy bardzo nas spowalniają, potem stary asfalt jest w tak tragicznym stanie, że nie da się jechać szybciej niż 40-50. Tzn można, ale kończy się to wpadnięciem w dziurę w asfalcie. Droga po bokach jest tak obgryziona, że ledwo mieści się tam jeden samochód.

                                droga obgryziona.jpg

                                Oczywiście posterunki żandarmerii wciąż nas kontrolują

                                post stop.jpg

                                post.jpg

                                Coraz częściej zdarzają się hałdy piachu nawiane na drogę, czasem na całą szerokość jezdni. Wisienką na torcie są hałdy piachu z ukrytymi dziurami w asfalcie.
                                Jest tego z 50 km, jedynka, dwójka, ooo na chwilę trójka ale zaraz hamulec bo dziura.
                                Strasznie męcząca droga!!!
                                Pustynia się zmienia.
                                Staje się…czerwona. Jak na zdjęciach z głębi Afryki. Niby pojawiają się jakieś karłowate drzewka, ale wygląd wiosek oraz samej pustyni znacząco różni się od tego, cośmy widzieli w Maroku i Mauretanii na północ od Nawakszut.

                                5p[rzerwa3.jpg

                                5przerwa.jpg

                                5przerwa2.jpg

                                O, jedzie BMW GS i na nim parka. Machają nam, my im, powodzenia, dzięki.
                                Tylko daje mi do myślenia późna godzina, o jakiej ich spotykamy.
                                Wiadomo, że na granice rusza się z rana, oni też to wiedzieli. I co, o 14 są dopiero 60 km za granicą?
                                Złe przeczucia.

                                mapa.jpg

                                Dwa kilometry przed rozjazdem (1) na przejścia graniczne Rosso/Diama widzimy bandę dzieciaków przy drodze. Dzieciaki jak dzieciaki. Ale tutaj jeden łopatą sypie piach na drogę, jak nas widzą to reszta go pogania i gówniarz macha łopatą trzy razy szybciej. Podjeżdżamy, piach najgorszy z możliwych, wklejamy się, Michał jakoś się wykopuje bo wjechał trochę z rozpędem, ja wyhamowałem i walczę z tenerą, jedynka i znowu ją przepycham na buksującym kole. Jeden z gówniarzy z jakiejś różowej szmaty zrobił sobie kominiarkę jak terrorysta, obskakują mnie, krzyczą coś. Póki się toczę trzymają się obok, ale wiem, że czekają tylko aż się obalę aby oskubać mnie i motocykl.
                                Powiem wam że gacie mam pełne jak nigdy. Może nie tyle z powodu gówniarzy, bo sprzedałbym kopa jednemu czy drugiemu to by uciekli. Ale zaraz zjedzie się policja, żandarmeria i zgadnijcie kogo zgarną?

                                Przejeżdżamy. Uffff.
                                Dzisiaj już jechali tędy Francuzi, ta parka na GSie i teraz my.
                                Te dzieciaki muszą skądś dostawać cynk, że jadą motocykle i wtedy robią akcję „Łopata”.

                                Ale na rozjeździe jakiś gość coś nam macha. Niech macha, jedziemy. On gwiżdże, coś pokazuje ręką. Hm wciąż jestem naiwny i wierzę, że może ma jakieś informacje, które nam pomogą.
                                Gość w sukience, z twarzy widać że niegłupi, zagaduje po francusku. My:
                                - No franse, ąglez.
                                No to gość przechodzi na płynny angielski.
                                - Jedziecie do Senegalu?
                                - Tak.
                                - To musicie mieć ubezpieczenie na motocykle, ja sprzedaję.
                                - ???
                                - Na granicy nie kupicie.

                                Śmierdzi mi ta sytuacja.

                                - Nasz frend czeka na granicy i mówił, że nam załatwi ubezpieczenie.
                                - Nie można kupić na granicy, on was okłamał, i tak was przyślą z powrotem tutaj.

                                Patrzę tylko czy nikt od tyłu nie idzie na nas z pałą, mówię do Michała „Ruszamy”, a do gościa
                                - Dzięki ale frend na nas czeka.
                                Gość macha ręką z lekceważeniem i odchodzi.

                                Ruszamy, a tu za 50 m taka wydma na drodze że nawet autem bym się w to nie pchał. Po obu stronach góry piachu, nie ma możliwości objechać.
                                Klniemy na czym świat stoi, znowu przepychamy nasze kloce na jedynce walcząc z grawitacją. Chcemy zniknąć stamtąd najszybciej jak się da.

                                Rozjazd (2), wioska Keur Massene.

                                roz2.jpg

                                rozj 12.jpg

                                Miejsce wygląda w ch… niebezpiecznie (chociaż zdarza się, że lokalne dzieciaki też nam machają), skręcamy w prawo i dzida.

                                dzieci ok.jpg

                                dzieci okk.jpg

                                dziuryyyy.jpg

                                I zaczyna się droga przez bagna.

                                bagno.jpg

                                Ale chwilę potem całkiem gładki asfalt, gdzieniegdzie dziury i to całkiem spore i niespodziewane, ale już bez piachu i to nas cieszy.
                                Potem jest oczywiście gorzej, ale póki co toczymy się dalej.
                                Kilka mijanych wiosek po drodze budzi tylko jedną myśl: „Spadajmy stąd czym prędzej!”
                                Syf dookoła, niskie lepianki, dzieciarnia biegnąca z kijami do drogi gdy nas słyszy bynajmniej nie po to aby nas pozdrowić. W lusterku widzę jak z rezygnacją machają ręką „Szlag by to, znowu nam uciekli, musimy się następnym razem pospieszyć”.

                                Kolejny rozjazd, (3).
                                W prawo, obok dwójki gości siedzących pod daszkiem. W kierunku bagien.

                                rozjazd 3.jpg

                                Komentarz

                                Pracuję...
                                X