Razem z kumplem na Hornecie już jakiś czas temu powiedzieliśmy sobie, że wypadałoby szurnąć motocyklikami â??gdzieś dalejâ??- nie tylko latać wkoło komina. Wstępnie zaplanowana była Chorwacja, ale urlopy powypadały w środku lata i wizja 40 st. w cieniu skutecznie nas od tego odwiodła. Drugim pomysłem była Skandynawia- lecz ograniczenia czasowe i budżetowe przenoszą tę ideę na przyszły, lepiej rozplanowany sezon. Padło więc na poślajanie się po południowych sąsiadach + pośmiganie w Alpach.
Jako cel padło na: http://www.grossglockner.at/en/hochalpenstrasse/
Przy paru piwach trasa spontanicznie została obrana na mniej-więcej to:
Pakowanie + ogarnianie sprzętów wypadło oczywiście na ostatnią chwilę. Jako, że w jakąkolwiek eskapadę motocyklową obaj ruszaliśmy po raz pierwszy- przygotowanie było mocno eksperymentalne, na zasadzie â??jakoś to będzieâ??

No i po arcy-krótkim spaniu (w porywach były to 4 godziny) w sobotę o nieprzyzwoicie wczesnej godzinie rano dzielni rajderzy byli już gotowi do drogi

Przez Polskę się leciało jak to przez Polskę- rewelacji nie było
W Krynicy-Zdroju wcięliśmy jakąś pizzę i ruszyliśmy dalej atakować Słowaków. I wtedy właśnie Matka Natura pokazała nam demo tego, jak będzie wyglądał nasz wyjazd- jak zaczęło lać, tak wcale się nie zanosiło na to by miało przestać. Półtorej godziny przeczekiwaliśmy najgorsze na przejściu polsko-słowackim (jedyne zadaszenie w okolicy).


Z racji, że robiło się coraz później- chcąc nie chcąc- uderzyliśmy prosto na Poprad, odcinając z planu Koszyce. Tam wypadło pierwsze kimanie. Jako że ciuchy mokre- mimo pierwotnego planu spania w namiotach- padło na jakiś podmiejski hotelik półgwiazdkowy. Żeby nie było tak marnie- z widokiem z balkonu na Gerlach i lokalnym weselem na parterze
Następnego dnia zastała nas szara, brutalna rzeczywistość- leje jak w mordę strzelił. Przywdzialiśmy więc nasze super-extra-hyper-total-cztery-dychy skafandry z Louisa.

Btw- po testach: nikomu nie polecam tego syfu- żal 4 dyszek. Pruje się, suwak lichy, a do tego z wodoodpornością ma to niewiele wspólnego- ktoś chciał chyba zrobić kostium, który będzie jednocześnie oddychał i nie puszczał wody. Nie wyszło ani to ani to- po 20 minutach w deszczu już miałem sadzawkę w gaciachâ?? Ze zwiedzania Słowacji też niewiele wyszło- cały dzień w ulewnym deszczu przebijaliśmy się w kierunku Bratysławy. Po drodze na którejś stacji spotkałem pewnego starszego Węgra na ST rok 97- bardzo ładna i zadbana. Mimo problemów lingwistycznych- Madziar ni w ząb po angielsku, ja po tych ich haszaszmaszasz też niekoniecznie- ustaliliśmy, że Super Tenery są fest! Przybiliśmy piątkę i pojechaliśmy w dalsza drogę.
Padać przestało dopiero w Bratysławie- polecam ichniejszą starówkę: duża, zadbana, wyremontowana, z licznymi knajpkami w włoskim stylu.
Spanko wypadło w jakimś akademiku- ale i cena przystępna, i motorki nawet własny garaż dostały.
Następnego dnia okazało się, że pogoda jednak ma dla nas odrobinę litości- był to jedyny bezdeszczowy dzień całej eskapady. I na szczęście wypadł właśnie na Alpy- ponad 300km wspaniałych alpejskich dróg w przebijaniu się do Zell am See- skąd następnego dnia rano mieliśmy zaatakować Grossglockner. Fantastyczna rzecz- serpentyny, winkle, krajobraz. Obaj znacznie zbliżyliśmy się do pozamykania opon



Wieczorem biwakowanie na kampingu pod Zell am See (tani to on nie był- wyszło po 18E od łebka za kimanie w namiocie).
Rano wstajemy skoro świt i.... tragedia. Z pięknego krajobrazu pozostało tyle:

Zagadałem z lokalnymi, w necie posprawdzaliśmy webcamy na górze- padaka. Na całej długości trasy nic nie widać. Komunikat o prawdopodobnym czasowym zamknięciu drogiâ?? Co gorsza prognozy na najbliższe 4 dni jeszcze bardziej syfiaste. No i !@#$% tyle zostało z naszego Grossglockneraâ?? Obiecując sobie, że kiedyś jeszcze tu wrócimy, zarządziliśmy odwrót w stronę Pepićków (Niemcy olaliśmy- prognozy pogody dla nich były jeszcze gorsze). I znów cały dzień w strugach deszczu .
Wieczorem dotarliśmy w okolice Pragi (miasteczko Pribram)- i jak na złośc nigdzie nie mogliśmy znaleźć noclegu. No to azymut na Pragę. Tam też nędza (albo wszystko pozajmowane, albo ceny z kosmosu). Rekordowy był koleś, który za miejsce namiotowe na campingu wyglądającym jak stary parking dla tirów (stosunek trawy do betonu 1:10) chciał od nas ponad 700koron (ponad 100 pln). Zajęło nam to 4 godziny i ponad 100km. Zrezygnowani, już po północy, kliknęliśmy na nawigacji jakiś punkt oddalony o 25km od miasta z postanowieniem spania na dziko. W końcu grubo po pierwszej w nocy udało się znaleźć jakiś normalny motel, i po nastu godzinach w siodle, 700 nawiniętych kilometrach, przemoczeni, walnęliśmy po prysznicu i zasnęliśmy snem nieboszczyka w bosko wygodnych łóżkach (rano się okazało, że łóżka rewelacją nie byłyâ?? ale to pierwsze wrażenie
Kolejny dzień- szwędanie się trochę po Czechach. Niczym Iłan i Czarli odwiedziliśmy Kostnice w Kutnej Horze- Kaplicę Czaszek. Polecam- imponujący widok. Spodoba się głównie amatorom dizajnerskiego wystroju wnętrz- bądź co bądź materiał oryginalny!



Następnie już na pełnym relaksie wjechaliśmy do Polski- przez Kudowę Zdrój (o dziwo nie padało!).

Kimneliśmy się w Polanicy, następnego dnia zrobiliśmy rundkę po Kotlinie Kłodzkiej (m.in. Zamek Książ oraz Podziemne miasto w Osówce). Znowu Polanica i po finalnym odpoczynku przy browarkach, dnia następnego bez ciekawszych przygód strzeliliśmy do Warszawy.
Total wycieczki:
Dni: 7
Najechane: ok. 2 800 km
Obyło się bez gleb (chociaż raz było bliski- na mokrym przejeździe kolejowym w Alpach, będąc w pochyleniu- moje przednie koło powiedziało papa przyczepności. Jedynie jakaś mieszanka podpórki nogą, dodania gazu i cholera wie czego jeszcze pozwoliła ustać i skończyło się tylko na kopie adrenaliny
Generalnie- było fajnie. Gdyby nie to, że na 7 dni przypadło nam w sumie 1,5 dnia bez deszczu- pewnie byłoby fajniej
Jako cel padło na: http://www.grossglockner.at/en/hochalpenstrasse/
Przy paru piwach trasa spontanicznie została obrana na mniej-więcej to:
Pakowanie + ogarnianie sprzętów wypadło oczywiście na ostatnią chwilę. Jako, że w jakąkolwiek eskapadę motocyklową obaj ruszaliśmy po raz pierwszy- przygotowanie było mocno eksperymentalne, na zasadzie â??jakoś to będzieâ??


No i po arcy-krótkim spaniu (w porywach były to 4 godziny) w sobotę o nieprzyzwoicie wczesnej godzinie rano dzielni rajderzy byli już gotowi do drogi

Przez Polskę się leciało jak to przez Polskę- rewelacji nie było



Z racji, że robiło się coraz później- chcąc nie chcąc- uderzyliśmy prosto na Poprad, odcinając z planu Koszyce. Tam wypadło pierwsze kimanie. Jako że ciuchy mokre- mimo pierwotnego planu spania w namiotach- padło na jakiś podmiejski hotelik półgwiazdkowy. Żeby nie było tak marnie- z widokiem z balkonu na Gerlach i lokalnym weselem na parterze

Następnego dnia zastała nas szara, brutalna rzeczywistość- leje jak w mordę strzelił. Przywdzialiśmy więc nasze super-extra-hyper-total-cztery-dychy skafandry z Louisa.

Btw- po testach: nikomu nie polecam tego syfu- żal 4 dyszek. Pruje się, suwak lichy, a do tego z wodoodpornością ma to niewiele wspólnego- ktoś chciał chyba zrobić kostium, który będzie jednocześnie oddychał i nie puszczał wody. Nie wyszło ani to ani to- po 20 minutach w deszczu już miałem sadzawkę w gaciachâ?? Ze zwiedzania Słowacji też niewiele wyszło- cały dzień w ulewnym deszczu przebijaliśmy się w kierunku Bratysławy. Po drodze na którejś stacji spotkałem pewnego starszego Węgra na ST rok 97- bardzo ładna i zadbana. Mimo problemów lingwistycznych- Madziar ni w ząb po angielsku, ja po tych ich haszaszmaszasz też niekoniecznie- ustaliliśmy, że Super Tenery są fest! Przybiliśmy piątkę i pojechaliśmy w dalsza drogę.
Padać przestało dopiero w Bratysławie- polecam ichniejszą starówkę: duża, zadbana, wyremontowana, z licznymi knajpkami w włoskim stylu.
Spanko wypadło w jakimś akademiku- ale i cena przystępna, i motorki nawet własny garaż dostały.
Następnego dnia okazało się, że pogoda jednak ma dla nas odrobinę litości- był to jedyny bezdeszczowy dzień całej eskapady. I na szczęście wypadł właśnie na Alpy- ponad 300km wspaniałych alpejskich dróg w przebijaniu się do Zell am See- skąd następnego dnia rano mieliśmy zaatakować Grossglockner. Fantastyczna rzecz- serpentyny, winkle, krajobraz. Obaj znacznie zbliżyliśmy się do pozamykania opon




Wieczorem biwakowanie na kampingu pod Zell am See (tani to on nie był- wyszło po 18E od łebka za kimanie w namiocie).
Rano wstajemy skoro świt i.... tragedia. Z pięknego krajobrazu pozostało tyle:

Zagadałem z lokalnymi, w necie posprawdzaliśmy webcamy na górze- padaka. Na całej długości trasy nic nie widać. Komunikat o prawdopodobnym czasowym zamknięciu drogiâ?? Co gorsza prognozy na najbliższe 4 dni jeszcze bardziej syfiaste. No i !@#$% tyle zostało z naszego Grossglockneraâ?? Obiecując sobie, że kiedyś jeszcze tu wrócimy, zarządziliśmy odwrót w stronę Pepićków (Niemcy olaliśmy- prognozy pogody dla nich były jeszcze gorsze). I znów cały dzień w strugach deszczu .
Wieczorem dotarliśmy w okolice Pragi (miasteczko Pribram)- i jak na złośc nigdzie nie mogliśmy znaleźć noclegu. No to azymut na Pragę. Tam też nędza (albo wszystko pozajmowane, albo ceny z kosmosu). Rekordowy był koleś, który za miejsce namiotowe na campingu wyglądającym jak stary parking dla tirów (stosunek trawy do betonu 1:10) chciał od nas ponad 700koron (ponad 100 pln). Zajęło nam to 4 godziny i ponad 100km. Zrezygnowani, już po północy, kliknęliśmy na nawigacji jakiś punkt oddalony o 25km od miasta z postanowieniem spania na dziko. W końcu grubo po pierwszej w nocy udało się znaleźć jakiś normalny motel, i po nastu godzinach w siodle, 700 nawiniętych kilometrach, przemoczeni, walnęliśmy po prysznicu i zasnęliśmy snem nieboszczyka w bosko wygodnych łóżkach (rano się okazało, że łóżka rewelacją nie byłyâ?? ale to pierwsze wrażenie

Kolejny dzień- szwędanie się trochę po Czechach. Niczym Iłan i Czarli odwiedziliśmy Kostnice w Kutnej Horze- Kaplicę Czaszek. Polecam- imponujący widok. Spodoba się głównie amatorom dizajnerskiego wystroju wnętrz- bądź co bądź materiał oryginalny!



Następnie już na pełnym relaksie wjechaliśmy do Polski- przez Kudowę Zdrój (o dziwo nie padało!).

Kimneliśmy się w Polanicy, następnego dnia zrobiliśmy rundkę po Kotlinie Kłodzkiej (m.in. Zamek Książ oraz Podziemne miasto w Osówce). Znowu Polanica i po finalnym odpoczynku przy browarkach, dnia następnego bez ciekawszych przygód strzeliliśmy do Warszawy.
Total wycieczki:
Dni: 7
Najechane: ok. 2 800 km
Obyło się bez gleb (chociaż raz było bliski- na mokrym przejeździe kolejowym w Alpach, będąc w pochyleniu- moje przednie koło powiedziało papa przyczepności. Jedynie jakaś mieszanka podpórki nogą, dodania gazu i cholera wie czego jeszcze pozwoliła ustać i skończyło się tylko na kopie adrenaliny

Generalnie- było fajnie. Gdyby nie to, że na 7 dni przypadło nam w sumie 1,5 dnia bez deszczu- pewnie byłoby fajniej

Komentarz