Ogłoszenie

Zwiń
No announcement yet.

Rumunia 2012

Zwiń
X
 
  • Filtr
  • Czas
  • Pokaż
Wyczyść wszystko
new posts

    Rumunia 2012

    Właśnie zamówiłem sobie coś do jedzenia. Zjechałem z Trasy Transfogarskiej i jestem potwornie głodny. Restauracja niby jest zamknięta, a jest otwarta. Tak jak polenta. Jak chleb, a nie chleb. Ale od początku. Jest środa 04.07.2012 , a ja dalej nie wiem czy będę miał urlop i kasę na niego. To nic, załatwiam zieloną kartę i ubezpieczenie na życie (60 zł). Jak nie pojadę nigdzie to będzie niewielka strata.
    Czwartek – dostałem urlop i kasę. Po pracy czas na przygotowania. Pranie, pakowanie i namawianie znajomych na kupno mapy Rumunii. Niestety, moje nadzieje okazały się płonne. Warszawa nie posiada takowych (sensownych) map.
    Piątek – na szczęście pracę skończyłem wcześniej i mogę spakować się do końca na spokojnie. Zanim jednak wyjadę do Rumunii czas na Gangrenowo. Kto był ten wie, kto nie był niech żałuje.
    Niedziela – godz. 13- ruszam. Najpierw 1 na Łódź i Piotrków. Boszsz jaka dziurawa i nierówna ta trasa. W Łodzi moto chodzi jakoś tak dziwnie. Patrzę, oglądam, wszystko na swoim miejscu. Jadę dalej. Jestem na zjeździe z autostrady na Piotrków, coś zaczyna mi warczeć. Znowu zatrzymuję się na stacji benzynowej i moim oczom ukazuje się luźno wisząca obejma od jednego z kolektora wydechowego i brak dwóch nakrętek które ją trzymały. Co jak co, ale tego nie posiadam na stanie magazynowym. Na stacji też nie mają, ale za jakiś 1 km jest Nomi czynne w niedzielę . Jadę. Coś kiepsko zapowiada mi się ten wyjazd. No nic, przecież nie poddam się.
    Nakrętki kupione (nawet na zapas), wszystko poskręcane. Odpalam… Noo cacuszko, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Droga na Kielce jest dobra. Za to później już tak nie jest. Przed Krosnem trochę padało ale nie dane mi było jak można porządnie zmoknąć. Do celu czyli do Tylawy na kemping docieram po ciemku. Właściciele są bardzo mili i pomocni. Ciepły prysznic, ostatnie sms-y w Polsce i spać.
    Poniedziałek – rano pobudka- cel dotarcie gdzieś do Rumunii. Na granicy udaje mi się kupić mapę Rumunii. Tak na wszelki wypadek biorę jeszcze mapę Węgier. Wymiana pieniędzy i wjazd na Słowację. Podróż przez ten kraj nudna i powolna. Co chwila jakieś miasteczka. Omijam drogi płatne. W pewnym momencie, zadowolony z osiąganych prędkości przegapiam skręt na granicę z Węgrami. Chwila błądzenia i po paru min jestem powrotem i już wjeżdżam do Węgier. Jestem w krainie Tokaju (w drodze powrotnej chyba wezmę parę forintów na ten trunek ). Kilometry mijają bezproblemowo. Słońce praży niesamowicie. No i mi się trafiło, miasto w którym w pewnym momencie nie było oznaczeń. Nyiregyhaza. Na szczęście, trafiłem na gościa który mówił po angielsku i jakoś dogadałem się. Jadąc dalej w kierunku granicy z Rumunią widziałem piękne przystanki autobusowe. No po prostu bajka. A żar dalej leje się z nieba , a ze mnie pot. Czuję jak się rozpływam. W końcu granica. Na przejściu zdziwienie, węgierskich pograniczników nie ma, za to rumuńscy są i sprawdzają dokumenty (paszport lub dowód). Po szybkiej identyfikacji (oczywiście w dowodzie też jestem w kasku ) mogę wjechać. No i tu zaczyna się inny świat. Granicę przekraczałem w Petea i kierowałem się na Satu Mare. Tam dowiedziałem się po raz pierwszy , że oznaczenia wyjazdu na jakieś inne miasto nie zawsze muszą być. Ale od czego jest mapa i palec ? Nie ma to jak najbardziej znany międzynarodowy język, gestykulująco- machający . Tego dnia dotarłem do Sighetu Marmatei (droga nr19). No oczywiście nie było tak różowo. Gdzieś koło Livady zaczęło delikatnie kropić. Wyjeżdżam za zakręt, a przede mną jakieś 300m ściana deszczu. Po heblach i czas zakładać przeciw deszczówkę. W między czasie podjeżdża para z Niemiec. On na dużym GS-ie , ona na XJ600 N. Chwila rozmowy i też postanawiają się ubrać. Tak jedziemy przez pewien czas. Niestety ich tempo po mokrej nawierzchni było zdecydowanie za wolne i dalej jadę sam. Powoli wjeżdżam w góry i tu zaczyna się zabawa. Gdzieś za Certeze jem obiad. W między czasie przechodzi potworna ulewa wręcz oberwanie chmury. Na kelnerce nie robi to specjalnego wrażenia, wiec chyba coś takiego jest tu normalne. Mija jakieś 20 min i po ulewie pozostają tylko płynące potoki wody wzdłuż drogi. Niebo przejaśnia się, ruszam dalej. Za Piatrą jest tak wielkie zaludnienie, że nie ma gdzie się zatrzymać i zanocować pod namiotem. Pensjonatów jest dużo ale przecież nie po to brałem namiot. W końcu zatrzymuję się by kupić jakąś wodę. Zaraz obok jest jakiś pensjonat ale nieczynny. Zadowolony, że przynajmniej mam wodę podchodzę do motocykla, a tu jak nie lunie… Dawno takiej ulewy nie widziałem. Czym prędzej schowałem się pod daszek przy sklepie. Czekając , aż przestanie padać i popijając wodę pewien lokales, lekko wstawiony, uciął sobie ze mną pogawędkę. Dzięki niemu dowiedziałem się o pensjonacie, w którym później spałem. No cóż, w tych mokro – niesprzyjających warunkach poddałem się.
    Wtorek – Rano, w miarę wypoczęty udaję się w kierunku Bicaz. Jestem cały czas w górach i co trochę mam zakręt, serpentynkę, zakręt, parę serpentynek. No żyć nie umierać. Tego dnia też nie było tak różowo, jak by się wam wydawało. Gdzieś za Carlibaba droga była tak dziurawa, że prędkość spadała do 20km/h i nie udawało się ominąć wszystkich dziur i wyrw. W Campulung Moldovenesc w czasie tankowania złapała mnie burza. Po przeczekaniu jej, ruszam dalej w kierunku Chiril drogą 175A. No i tutaj było chyba najbardziej ciekawie. Nie dość, że przy skręcie w tą drogę o mało Tir nie zaparkował we mnie, to droga była jakaś taka wyjątkowo dziurawa. No dobra, za chwilę skończył się asfalt, a zaczął szuter. Zatrzymuję się. Chwila zastanowienia, jedzie jakaś wywrotka. Zatrzymuję ją, pytam się kierowcy czy jest tam droga. Odpowiada, że jest ale tak jakoś dziwnie się patrzy. No dobra, jak jest droga to przejedziemy. Odpalam sprzęta, rura i jadę. Na mapie droga ma kolor żółty więc powinno być OK. No właśnie powinno, a nie było tak do końca. Najpierw zaczynają się serpentynki na tym szutrze. Jest git. Później się zwęża i dalej są serpentynki i cały czas pniemy się pod górę. Jest OK. Kończy się szuter, zaczynają kamyczki i dalej serpentynki. No OK., damy rade. Jest tak wąsko i stromo, że nie ma możliwości zawrócenia motocykla. Jedziemy dalej. Moto ciągnie na 1, bo na 2 krztusi się, tak wolno wspinamy się pod górę. Ale co, ja nie dam rady? Kamyczków mam się bać ? W takim razie natura stwierdziła, że jak kamyczki mi nie przeszkadzają to kamienie i bambulce kilkunastocentymetrowe też nie będą mi przeszkadzać. No z off roada wyszedł prawie trial. No ja wiedziałem, że XJ600 to taki mały turystyk ale, że aż taki ? Niestety żaden opis nie odda tego co przeżyłem na tej drodze. Zdjęć z samego podjazdu niestety nie mam. Nie było możliwości żeby się zatrzymać, musiałem cały czas ciągnąć pod górę. Gdybym zatrzymał się lub popełnił jakiś błąd, wracałbym pewnie na piechotę do domu. Zmordowany, spocony z wysiłku i wrażeń docieram na szczyt. Zadowolony z pokonania połowy drogi i zobaczenia asfaltu na górze, zapalam papierosa i chwilę odpoczywam. W końcu czas na zjazd do Chiril. Ruszam. Po paruset metrach droga skręca mi w prawo. W lewo jest szuterek i strzałka na Chiril. Stop. Chwila zastanowienia… widzęprzy drodze na Chiril znak STOP. Oooo nie. Jak już oni postawili taki znak to nie jadę. Za mój trud, Rumunia wynagradza mnie nową, szeroką i pustą serpentyną w dół. Hm, tylko nie wiem gdzie ona prowadzi (na mapie takiej drogi nie miałem ). Gdzieś na pewno. Po dotarciu na dół patrzę na nazwę mieściny, patrzę na mapę. O w mordę, przecież tu byłem jakieś 2 godz. temu. No nic, czyli przejazdu do Chiril nie ma, muszę się wrócić do Mestecanis i objazdem dojadę do tego nieszczęsnego Chiril. Gdzieś przed Bicaz nocuję koło pensjonatu na kempingu. Jest strumyk ale brak zejścia do niego. Na szczęście jest prysznic, niestety tylko z zimną wodą. Dobre i to. Zadowolony z minionego dnia kładę się spać.
    Środa – Rano kieruję się do Bicaz i muszę dowiedzieć się gdzie jest ten nieszczęsny kanion. Najlepsze informacje ma policja, wiec tam się kieruję. Prawie w każdym miasteczku jest posterunek wiec nie będzie problemu ze znalezieniem ich. No niestety nic nie wiedzą o kanionie ale kierują mnie nad Red River. Na mapie nic takiego nie mam, pokazują mi na mapie park narodowy i mówią, że jest to dobre miejsce dla motocyklistów. OK może to będzie to. Jadę drogą 12 C. Wkrótce docieram do Parku Narodowego i za chwilę ukazuje mi się wąwóz. Wrażenia są wręcz nie do opisania. Wąwóz, jakieś wiszące skały nad głową i wśród tego serpentynki. Po Prostu bajka. Do rzeki i sklepików wszelkiej maści dojechałem przy pięknej słonecznej pogodzie. Postój, foty i krótka pogawędka z rodakami. Czas się zbierać, zaczyna się powoli chmurzyć. Po paru kilometrach czuję deszcz w powietrzu, rozglądam się po niebie, eee jakoś nie widać żeby miało zaraz padać. Jadę dalej. Za chwilę zaczyna kropić, no to czas gdzieś zjechać i ubrać, tylko nie ma gdzie się nawet zatrzymać. Jadę dalej, pada coraz większy. W końcu jest trochę szerzej. Staję, zakładam przeciw deszczówkę, osłonki na sakwy w których i tak na dole zbiera się woda i wszystko jest mokre. Pada dalej, ruszam. Może będzie gdzieś jakieś miejsce do schronienia. Oooo, zaczyna się ulewa, a tu podjazd cały czas i nie ma gdzie się schronić. No nic, nie ma innego wyjścia, trzeba ciągnąć dalej. W końcu docieram na szczyt, są jakieś stragany ale ich daszki są za małe abym mógł się schować. Za zakrętem pewnie będzie jakaś knajpa to tam się schowam. Wyjeżdżam za zakręt , a tam tylko zatoczka. Trudno, zatrzymuję się i zsiadam z motocykla. Naprawdę ciężko jechać. Po chwili z braku innego zajęcia jak stanie i rozglądanie się wszędzie, spoglądam na siedzenie motocykla i nie wierzę własnym oczom. Pada grad. No ładnie, ciekawe jak długo on już pada i czy jechałem w nim. Lało tak strasznie, że nawet nie próbowałem wyciągnąć aparatu. Pomny wcześniejszych doświadczeń wiem, że ulewa nie będzie trwać długo i za chwilę wyjrzy słońce. Przejaśnia się, wychodzi słoneczko. Ściągam przeciw deszczówki ze wszystkiego i chwila konsternacji. Co z rękawiczkami? W ociekających wodą źle się jedzie ale jak je schowam i wyciągnę drugie to te mi nie wyschną tak szybko. OK. te drugie są za ciepłe na ten kraj więc jadę w mokrych. Docieram do Georgheni. Rękawice schną. Teraz mój plan to Suseni i Liban. Pytam się jednego, nie wie gdzie jest droga na Suszeni ale kieruje mnie na drogę w kierunku na Praid. W przeciągu kilometra gubię się. No nic, pytam się jakiejś parki. Mówią, że droga na Liban jest zła i radzą jechać na Praid. Pokazują mi dokładnie którą ulicą mam jechać. Jadę. Ujechałem może z 500m i wyjeżdżam na ulicę skąd wjechałem do centrum. No nie. Pytam się znowu jakiejś kobietki. Ta zaczepia inną i po chwili pokazują ulicę. Podjeżdżam i … toż to też stąd przyjechałem. Jakaś czarna dziura czy co ? Zaczepiam jakąś inną ale mimo jej szczerych chęci nic nie mogę zrozumieć bo tłumaczy mi po rumuńsku. Bardzo jej podziękowałem. W końcu jedzie jakiś biker. On mi macha, ja mu mapą i pokazuję żeby staną. Zatrzymuje się trochę dalej i zawraca. No, na szczęście jakoś gada po angielsku i dogadujemy się. Żeby nie było, że je gadam. Po prostu jakoś tam stękam. Sierpniu gość jedzie na moto do Portugalii. Szerokości ! Miły gość, wyprowadza mnie na rogatki i żegnamy się. Jadę na ten nieszczęsny Praid. Mija parę kilometrów i mam skręt na moje Suszeni, więc kierunek i odbijam w lewo. Mijam Suszeni i zaczynają się serpentynki. Asfalt dobry, więcco tamtej parze nie pasowało? Wjeżdżam na górę i… o w mordę, jaki widok i do tego jeszcze taras widokowy. Ostro po hamulcach, zatrzymuję się robię foty. To jakaś odkrywka po wulkanie. Po sesji zdjęciowej lecę dalej. Droga bardzo fajna, mnóstwo zakrętów, a na mapie tak jak każda inna droga, prosta. Gdzieś za Rupea jakość drogi ulega znacznemu pogorszeniu. Nawet na zakrętach trzeba co chwilę zmieniać tor jazdy. Nie ma czasu na nudę. Docieram do Fagaras. Jestem tak wykończony, że nie mam siły robić zdjęć zamku który jest odrestaurowywany. Nawet nie idę się spytać czy można go zwiedzać. Żar leje się z nieba, wkraczam w krainę palącego słońca. Z Fagaras udaję się w kierunku upragnionej 7C. Droga prosta , nic się nie dzieje, można odkręcić. W końcu docieram do ronda gdzie jest skręt na Transfogarską. Jest stacja benzynowa. Pomny informacji, iż na Trasę należy wjechać zatankowanym, tankuję. Jest już dość późna godzina, więc postanawiam wjechać na trasę rano, a teraz poszukać noclegu. Odbijam w przeciwnym kierunku od 7C i po niecałym kilometrze mam zjazd nad strumień. Zadowolony parkuję i rozbijam namiot. Namiot postawiony, moto rozpakowane, ja opłukany w strumieniu nagle widzę przednią lampę która tak sobie wisi wewnątrz owiewki. No tak , to efekt tutejszych dziur w drogach którymi jechałem. Miałem zjeść i wziąć się za naprawę ale w końcu naprawę przełożyłem na dzień następny. Widok gór był niesamowity i wygrał z naprawą lampy.
    Czwartek – Rano rozbiórka owiewki i stwierdzenie uszkodzeń. 2 mocowania z owiewki wraz ze śrubami pozostały gdzieś na drodze. Na szczęście lampę mogę przykręcić po skosie do pozostałych mocowań. Reszta mocowania lampy to już taśma izolacyjna. Zobaczymy jak długo to wytrzyma. O licznikach nie wspomnę, bo już dawno jedno mocowanie puściło i podtrzymywane są na tę taśmę. W końcu moto złożone, jestem spakowany, ruszana drogę która była zbudowana specjalnie dla wojska. Podjazd rewelacyjny, asfalt trzyma dobrze. Czuć jak opony wgryzają się w niego. Widoki ? Jakoś miałem chroniczny brak czasu na rozglądanie się po bokach. Główny cel to droga wyprzedzanie samochodów które czasem psuły radość z jazdy. Czasami, jak była jakaś dłuższa prosta spoglądałem na bok, no tak , jest ładnie. Pasażer miał by super podróż. W końcu docieram na szczyt. Wrażenia? Miałem co prawda krótsze ale fajniejsze podjazdy. Po zrobieniu obowiązkowych zakupów, czyli palenicy i serków ruszam na drugą stronę. Po wyjeździe z tunelu zaczyna kropić. Czyli zatrzymuję się i zakładam na wszystko przeciw deszczówki. Burza była solidna. W pewnym momencie jak walnęło to nawet miejscowy pies się wystraszył ( o sobie nie wspomnę). W końcu wychodzi słoneczko i powoli zaczyna osuszać się asfalt, jadę. Zjazd jest naprawdę długi. Asfalt w większości jest mokry, wolę nie ryzykować. W pewnym momencie na przestrzeni kilku kilometrów jest piasek. Łapię kilka uślizgów, na szczęście bez niespodzianek. No dobra zjechałem, zjadłem obiad i udałem się w kierunku Pitesti. Tam wyskoczyłem na E70 . W Gaesti odbijam na 72. Nocuję przed Targoviste gdzieś w sadzie.
    Piątek – Rano kierunek Ploiesti, Buzau i Galati które kiedyś leżało w Rzeczpospolitej. No niestety z tamtych czasów nic się nie zachowało. Jest tam ulica przy której stoją ładne nazwijmy je rezydencjami, ale zaledwie parę z nich jest odnowionych. Trochę zniesmaczony tym przemysłowym miastem lecę na Tulczę. Za Braila w drodze do Tulczy , przez Dunaj przeprawiam się promem. Mostu tam brak. Później droga z fajnymi szybkimi zakrętami. Tulcza, miasto bardzo podobne do Galati, więc omijam centrum. Miałem nocować gdzieś w okolicy ale gdzieś tam w głowie zapadła decyzja : jadę nad morze. W Mihai Viteazu jest skręt na normalną drogę. Miałem tam skręcić ale upał tak dawał mi siwe znaki, że postanowiłem jechać dalej i skręcić w białą drogę na Piatre i Luminite. No i tu był chyba największy błąd. Po minięciu Piatry skończył się asfalt, a zaczął szuter. Drogi rozjeżdżały się w różnych kierunkach. Benzyny było coraz mniej. Pokonanie dystansu około 20km zajęło mi 3 godz. W końcu o zmroku po wielu błądzeniach , docieram na kemping w Corbu. To nie jest kemping znany nam z Polski, to po prostu zwykła plaża gdzie rozbijają się tubylcy. Postawiony jest kosz na śmieci i dwie tojki.
    Sobota - Rano pobudka koło 7. Słońce strasznie praży. Kąpiel w ciepłym morzu. Koło południa już nie wytrzymuję i jadę do miasta po wodę do picia i jakiś olejek do opalania. Tak mnie usmażyło, a siedziałem w zasadzie prawie cały czas w namiocie. Zadowolony z zakupów wracam i smaruję się olejkiem. Do końca dnia siedzę w namiocie gdzie mam trochę cienia i przewiewu. Dopiero teraz w pełni doceniam dwa wejścia do namiotu. Od czasu do czasu popływam sobie w morzu i w międzyczasie spisuję wrażenia z tego małego wypadu.
    Niedziela - Rano to samo, praży. Chyba nabawiłem się słońcowstrętu. Wychodzę z namiotu sprawdzić czy moto jest. Owszem jest, ale tylni kierunek wisi na kablach. Póki co nie mam pomysłu jak go naprawić. Jak założę sakwy to go do nich przywiążę, ale tak ?
    Poniedziałek – Pakowanie, mocowanie kierunku do sakwy i mocowania przy motocyklu. Zobaczymy jak to będzie. Mam jakiś 1km po drodze gruntowej, później 2km po płytach betonowych. Niestety ale ułożonych dużo lepiej niż u nas w kraju i można śmiało pomykać 80. Mocowanie kierunkowskazu wytrzymało, tylko kierunek się przekręcił i muszę to poprawić. Hm, chwila namysłu (sznurek już się skończył). Biorę drut i mocuję kierunkowskaz w drugą stronę do drugiego kierunkowskazu. Trzyma, nic nie lata. I tak chyba będzie do końca wyprawy. Constanta. Miałem zajechać do portu (jeśli było by to możliwe) ale odpuszczam sobie. Jest tak gorąco, nogi mnie pieką i ledwo chodzę. Miasto (przynajmniej ta część którą widziałem) ładne i nowoczesne. Jadę na północ w kierunku gór. Oznaczenia w Rumunii są straszne i nie zawsze trafimy tam gdzie chcemy. Chciałem na autostradę a trafiłem na nią dopiero w połowie drogi do Pitesti. Dobre i to. Wieczorem docieram na C7 gdzie jem późny objad i nocuję w pensjonacie. Padnięty z gorąca nie mam już sił szukać noclegu gdzieś nad strumieniem. Dopiero teraz zauważam jak mam spuchnięte nogi. Ten nocleg to była jednak słuszna decyzja.
    Wtorek - Rano jeszcze zmęczony nadmorskim upałem ruszam do Brezoi. Tam dylemat. Odbijać na 7A czy polecieć kawałek 7 i później wrócić. Patrzę na zegarek , OK., wcześnie jest. Jadę 7, tam chyba były wykute tunele w skale z wydrążonymi otworami i widokiem na rzekę. Jak się później okazało był to czas i paliwo zmarnowane. No ale jak bym nie pojechał to do dziś nie wiedział bym czy coś straciłem. No w sumie to tylko tam poodpadały kamienie z gór na drogę i ruch był wstrzymany na jakieś 20min.Po powrocie do Bezoi, tankuję i udaję się na trasę 7A. Pierwsze km nic się dzieje. Prosta, jakiś zakręt. Później dopiero zaczyna się zabawa. Po drodze mam Lacul Vidra – 2km po szutrze. Nie, mam dość. Jeszcze nie odpocząłem po nadmorskich upałach. Odpuszczam sobie. Wiem, że i tak tu wrócę. Zmęczony docieram do 67C. Przynajmniej tu będzie gdzie zanocować. Marzę o pensjonacie, nogi mam dalej spuchnięte od słońca. Nie jest dobrze. Asfalt nowy, więc równy. Odkręcam. W pewnym momencie na zjeździe zakręt zacieśnił się, rozsypany jakiś piasek, żwirek. O mocniejszym złożeniu nie miałem co myśleć. Mogło to by się skończyć uślizgiem i w następstwie upadkiem. A to już by było mało zabawne. Pozostało awaryjne hamowanie, czyli i ostra redukcja i na końcu podparcie się nogą. Uff, było naprawdę gorąco. Niewiele brakowało aby samo moto wylądowało gdzieś na dole. Gdzieś tam w głowie miałem jeszcze i to wyjście awaryjne gdyby coś poszło nie tak. Ale udało się, jesteśmy cali. Chwila na papierosa, uspokojenie nerwów i trzęsących się rąk i sms do kraju. No masz, akurat tutaj nie ma zasięgu. Trudno, nikt mnie w tych ciężkich chwilach nie pokrzepi. Wsiadam na moto i ruszam dalej. Czy spokojniej? Może niewiele. Już wcześniej się nauczyłem (chyba), że wszystkiego można się tutaj spodziewać na i za zakrętem. Za fajne zakręty i serpentyny. Trzeba szukać jakiegoś pensjonatu, a tu jak na złość nie ma nic. Dolatuję z nadzieją do Sebos, a tu nic. Alba Lulia- nic. Zlatna- no fajny mają deptak ale brak mi już sił i nie zrobiłem zdjęć. Też nic. Jestem tak wykończony, że nie cieszą mnie już zakręty, widoki. Docieram do Brud. No jest jakiś pensjonat ale jest jakiś festyn i akurat tam jest zakaz wjazdu. Trudno, jadę dalej. Na szczęście po paru km trafiam na pensjonat. Ostry podjazd po kamyczkach na 1 i już jestem przy nim. Chwila rozmowy z tubylcem i już dzwoni do właścicielki. Coś mi mówi, że euro, ja mu mówię, że mam leje. On po rumuńsku ja po angielsku. Pisze mi 600 lei ! No chyba go zdrowo musiało pogiąć. On się dziwi , że mam minę trochę nie tęgą. Już mam odjeżdżać ale mówię i pokazuję żeby napisał ile to euro. 15, a już myślałem, że dopisze do tego 0 i będzie 150. Biorę. Pierwsza myśl to rozpakować się i wykąpać. To pierwsze się udało, z drugim było gorzej. Padłem jak pies Pluto. Już nie zdążyłem się wykąpać.
    Środa – Najpierw kąpiel, później zrobiłem sobie kawę i wypiłem na krzesełku przy stoliczku w ogrodzie. W międzyczasie właścicielka mówi mi gdzie mogę zjeść śniadanie. Napojony, posilony ruszam na drogę Albac- Huedin. Droga? Hm, jak do tej pory większość mijanych motocykli to były BMW GS1200, tak na tej drodze nie widziałem żadnego. Po kiego grzyba oni kupują takie motocykle. W pewnym momencie był szuterek. Ale bez przesady. Przejechałem ja na XJ600, jeździły samochody, a BMW nie widziałem żadnego. Smutne. A droga była naprawdę fajna. Z Hudein lecę do Ciucha z nadzieją , że tam zatankuję. Niestety, tam od policjanta dowiaduję się , że najbliższa stacja jest 10km dalej ale za to do kempingu mam tylko 4km. Więc lecę. Zobaczę ten kemping i albo zostanę albo polecę dalej zatankować. Niestety , to nie kemping , a hotel. Lecę więc na stację zatankować i wracam do Ciucei. Skręcam na Romanami. Po 8 km droga skręca na Crasna, a na Romanami wiedzie szuterek. Na dziś mam dość szutrów i lecę asfaltem na Crasna. Zatrzymuję się gdzieś nad strumieniem. Miejscówka fajna ale nie kupiłem wody do picia i zabraknie mi jej. Długo się nie zastanawiałem, wyjazd po wodę. Były dwa wyjazdy. W tą stronę zjechałem tym lepszym. Ale zawsz trzeba być mądrzejszym. Mam bliżej do tego drugiego więc próbuję. No niestety, źle wjechałem i nie daję rady wyjechać. Powoli wycofuję. Oj, gorzej cofnąć niż wjechać motocykl swoje waży. W końcu udało się. Wyjeżdżam swoim p[pierwotnym wjazdem i lecę do sklepu lub stacji benzynowej. Obkupiony we wszystko co potrzeba wracam na swoją miejscówkę i robijam namiot. Do granicy z Węgrami pozostało mi jakieś 150km normalnej prostej drogi.
    Czwartek – rano jak zwykle, pakowanie. Pomny dnia wczorajszego wyjeżdżam drogą wjazdową. Gdzieś przed Supuru de Sus zatrzymuję się na ostatnią kawę w Rumunii. Paskudna była strasznie. Lecę dalej, dojeżdżam do Satu Mare które okazuje się dosyć dużym miastem. Samo centrum jest nawet ładne, czego nie spodziewałem się. Dojeżdżam do granicy rumuńsko – węgierskiej. Kontrola dokumentów i... no muszę być jakiś podejrzany, bo celniczka bierze mój dowód i znika w budynku. Po paru min. Wraca i mogę jechać dalej. Witamy na Węgrzech. Granicę minąłem i czas wymienić leje na forinty w celu zanabycia słynnego tokaju  No i kicha, żadnego kantoru po stronie węgierskiej nie ma. Chyba obejdę się tylko smakiem i widokami. Trudno. Dojeżdżam do najbliższej mieściny i jest ! Mogę wymienić kasę. A jaki wypas jest  Są i cinkciarze jest i kantor. Wybieram kantor. No i tutaj muszę poczekać. Baba zamyka okienko i mówi, że mam czekać. Drugiego kantoru brak więc czekam w tym skwarze. Po paru min. Przychodzi z jakimś gościem i wchodzą na zaplecze. Tam następuje jakaś wymiana pieniędzy, dopiero później zostaję obsłużony. Nim wyszedłem, gość z powrotem wchodzi na zaplecze i znowu coś rozliczają. Kilometry wolno mijają i po jakimś czasie wjeżdżam do Nyiregyhazy. Tego miasta, które jest w sposób specyficzny oznaczone. Zobaczymy jak będzie z tej strony. Dojeżdżam do jakiejś większej krzyżówki z drogowskazami i… no ładnie. Mam powtórkę z rozrywki. Czyli brak oznaczenia drogi na którą mam jechać. Mapa w rękę i polujemy na kogoś, kto będzie przechodził, bo jakoś pusto jest. Chwila czekania na „ofiarę” i idzie jakaś kobitka. Pytam się o drogę, a ona mi oczywiście odpowiada grzecznie i tłumaczy jak mam jechać. Ja oczy w słup, no bo jak tu zrozumieć język węgierski. No to zajefajnie chyba będzie tym razem. Nagle zatrzymuje się gość w jakimś meleksie, zamienia z kobietą parę zdań i każą mi jechać za gościem. Oczywiście mówią to wszystko po węgiersku ale za to ich gestykulację zrozumiałem. Mija może z 5 min. Jazdy za meleksem i już jestem na wylotówce z miasta. Podziękowawszy oddalam się w kierunku Tokaju. Tokaj, chyba jest tu jakiś festiwal. Na polu namiotowym nad rzeką, trudno przecisnąć się między namiotami, tyle ich jest narozstawianych. Słońce dalej praż niemiłosiernie. Muszę jeszcze kupić wino. No inaczej nie może być. Zatrzymuję przy jakiejś winnicy i nim zdążę wejść, jakiś gość coś do mnie gada po węgiersku. Usilnie próbuję mu wytłumaczyć, że nic nie rozumiem i że jestem z Polski. Bo chyba o to się pytał. On może coś zrozumiał, ja nic. Wchodzę do winiarni zastanawiając się jak się dogadać. No niestety, sprzedawca nic nie gadał po angielsku. Na rosyjski się nie odważyłem bo nie wiedziałem jak by zareagował. Po krótkiej wymianie zdań pyta się mnie czy jestem polak, Słowak czy ktoś tam jeszcze. No oczywiście, że polak. Na te słowa, wyskakuje zza lady i leci do wystawy z winami i pokazując palcem na butelki mówi po polsku: wytrawne, półsłodkie. No trzeba było widzieć mój uśmiech na twarzy. Zakupiwszy właściwy rodzaj lecę dalej do granicy. Jeszcze tylko kawałek. Granica minięta bezproblemowo i już jestem na Słowacji. Na trasie dalej nudno, słońce dalej praży. Ponieważ jest to kraj w którym policja lubi rozmawiać z kierowcami to toczę się jak emeryt. Poza miastem 90-100, w mieście 50. Przynajmniej spalanie będzie małe. Zostaje mi jakieś 40km do granicy, a na północy widzę ciemne chmury. Oj, chyba będzie padało. Niedobrze. Z 10 km od granicy jest mokro na jezdni. Parę km od granicy coś tam mży. Ale tragedii nie ma. Chyba jest po deszczu. Granica. Zatrzymuję się wymienić pieniądze i coś zjeść. Obiad zamówiony, czas na czekanie. A gdzie moja kawa? Nagle jak nie lunie. No i fajnie. Ojczyzna powitała mnie deszczem. Dobrze, że do noclegu w Tylawie zostało parę kilometrów. Lichy obiad zjedzony, deszcz pada, popijam kawę i rozmawiam z hiszpanem o podróżach. Gzie byliśmy, gdzie jedziemy i takie tam. Oczywiście też motocyklista  Przestało padać więc rozjeżdżamy się. Ja w głąb Polski, on na Słowację. Do kempingu dotarłem w miarę sucho. Niestety, namiot rozbijałem już w deszczu, za to moto stało sobie spokojnie pod daszkiem.
    Piątek – Rano pogawędka z ludźmi z kempingu i w drogę. Na szczęście jest sucho. Droga na Rzeszów to jedna wielka masakra. Ruch wahadłowy. Później było już lepiej. Koło Iłży jem obiad i prowadzę konferencje na temat grilla w Wawie . Koło 15 docieram szczęśliwie do domu. Szybkie zgranie zdjęć, rozpakowanie się i dalej na moto. Wjeżdżam do Castle de Jama z bananem na twarzy, mała przegazówka na powitanie po urlopie. Napisałbym po wielkiej wyprawie ale co to za wyprawa która trwała niecałe 2 tygodnie. Nim zdążyłem się przywitać ze wszystkimi to sam zostałem powitany chlebem (czyt. bułką) , wodą (%) i solą. No to teraz faktycznie zakończyłem ten swój mały wypadzie.
    Tych parę słów skreśliłem dla tych którzy myślą, że trzeba się miesiącami przygotowywać do wyjazdu. Oczywiście moto musi być w pełni sprawne aby w czasie wyjazdu nie skończyły się np. klocki lub coś podobnego. Takie rzeczy należy wcześniej wymieniać.
    Foty https://picasaweb.google.com/zbigniews69/Rumunia2012Cz2

    #2
    Rumunia to bardzo fajny kraj, kupa szutrów i gór, dobrze że powstaje coraz więcej pensjun
    Był Junak M10, WSK125, potem xt600z i xtz750 aż w końcu przyszło nawrócenie, lc4 620 sc, exc 520, a teraz
    No i oczywiście WSK 125 73' jest nadal, fajnie powspominać szczeniackie czasy
    sigpic

    Komentarz


      #3
      Zamieszczone przez marcinjunak Zobacz posta
      dobrze że powstaje coraz więcej pensjun



      Wyprawa Rumunia to przepiękny kraj i niesamowici ludzie!!!
      hominis est errare, insipientis in errore perseverare
      Komar 2350; WSK 175 Kobuz; JAWA TS 350 Sport; YAMAHA XT660Z; KTM LC4 ADV; KTM LC8 ADV; obecnie KTM 625 SXC

      Komentarz

      Pracuję...
      X