Na forum jestem raczej czytaczem, ale tym razem zamiast czytać, podzielę się relacją z kwietniowego wyjazdu z Kowalem do Maroka 
Jedno oko na Maroko..
Dlaczego Maroko? Dlaczego nie, po prostu jeszcze nas tam nie było..
Decyzja o tym, jaki będzie nasz kolejny cel zapadła już na początku zimy.
Nad formą jego realizacji za wiele nie myśleliśmy, przyszła sama.
Przeglądając na forum relację Kowala przyszło nam do głowy, żeby przetransportować motocykl i dolecieć.
Szybka kalkulacja kosztów, wszystkich "za i przeciw", podliczenie dni wolnych, mail z zapytaniem czy wcisną naszego osiołka, potwierdzenie urlopu na 100% w danym terminie i tak pojechaliśmy, a raczej DL pojechał, a my nie mogliśmy się doczekać kiedy już do niego dolecimy.
Dzień 1. (13.04.2013), przejechaliśmy 140 km.
Motocykl czekał na nas w Maladze już od dobrych 4 dni. Samolot mieliśmy z Berlina o 7 z minutami, także z zapasem wyjechaliśmy ok. 24:00 z domu.
Ok.5 nad ranem, po przejechaniu 300 km bez żadnych problemów byliśmy już na lotnisku. Trochę poczytaliśmy, szybka odprawa i nawet nie wiemy kiedy już byliśmy na górze.
Po 3,5h wylądowaliśmy w Maladze. Kowal z Baśką po nas wyjechali na dwa motocykle, dzięki czemu zaoszczędzamy na taksie.10 minut później jesteśmy na parkingu, skąd zaczyna się nasz Marokańska przygoda.
Jak podjechaliśmy to część osób, która przyleciała w piątek, pakowała się już do wyjazdu na prom. Jako, że byliśmy pierwsi tego dnia z drugiej grupy, to na spokojnie się przepakowaliśmy, przebraliśmy, przygotowaliśmy, zjedliśmy i.. ruszyliśmy.
Cel na dzisiaj nie był zbyt odległy. 140 km w stronę promu, żebyśmy rano bez problemu zdążyli na pierwszą odprawę.
Nocleg na dziko, w górach, na zielonej łące porośniętej chwastami, które przebijały wszystko co dało się przebić!
Dzień 2. (14.04.2013), przejechaliśmy 160 km.
Rześki poranek sprzyjał pakowaniu i ok.10 byliśmy już w porcie. Celnik, budka z biletami promowymi, policjant i czekamy pod promem na załadunek.
10 minut, 15, 30, 50... po dobrej godzinie jak już wjechały TIR'y, osobówki, matki z dziećmi, emeryci, renciści, dzieci, młodzież, rowerzyści i wszyscy inni, do których my się nie zaliczaliśmy, wpuszczono i nas.
Pan specjalista, montażysta przypiął jedną linką motocykl do burty, sprawdziliśmy czy wszystko OK i poszliśmy na pokład.

Przed nami 1,5h rejsu podczas którego trzeba odwiedzić policjanta, zdobyć pieczątkę wjazdu, a osoby, które jadą pierwszy raz - numer CIN.
Z racji nadmiaru wolnego czasu, postanowiliśmy skorzystać ze sklepu wolnocłowego w celu zaopatrzenia się w alkohol na najbliższe dni.

Prom dobił do brzegu, pierwsza kontrola bez problemu. Druga kontrola to budka celnika przy której wszyscy musimy wypełnić kartę emigracyjną, wypisać deklarację i udać się na posterunek policji.
Po drodze na posterunek wymieniamy euro na dirhamy. Policjant zabrał, po chwili oddał wszystkie paszporty i wracamy do magicznej budki z celnikami. Część paszportów jest ok, ale 3 osoby muszą wrócić do policjanta. Sprawdził, zweryfikował, oddał - jest OK ,podobnie jak wcześniej, mija chwila i wracamy. Tym razem celnik, któremu wcześniej coś nie pasowało, z 3 osób puszcza dwie i każe się cofnąć tylko mi. Protesty nic nie pomagają, więc po raz 3 wracam do punktu kontroli policyjnej, gdzie wyjaśniono mi, że zawiesił im się system i nie mogą nic zrobić. Trzeba czekać. 15 minut, 30, 50, godzina.. odwiesił się system i wszystko ok, mogę iść. Jak wyszedłem przed budynek, wszyscy już podjechali, bo celnik zreflektował się chwilę wcześniej niż policjant i powiedział, że jest wszystko ok i można jechać.....
3 godziny stracone na papierki, ale udało się! Jesteśmy w Maroku!
Plan na dzisiaj to dojechać do miejscowości El-Jebha na nocleg. Po drodze tankowanie. Samo tankowanie poszło sprawnie, ale sporo czasu zajęło nam wytłumaczenie panu na stacji, że za mało nam wydaje..
W całej grupie przejechaliśmy przez Tetuan, za którym się zatrzymaliśmy i każdy ruszył swoim tempem. Droga do celu była prosta i nie było się gdzie zgubić. Korzystając z sytuacji, że wyprzedziliśmy nieco grupę, zjeżdżamy z drogi na chwilę zabawy w piachu i ruszamy dalej.


Na wjeździe do El-Jebha, przy głównej drodze spotykamy naszą drugą grupę, która przeprawiała się dzień wcześniej. Właśnie kończyli kolację. Szybki rozładunek najważniejszych rzeczy, kąpiel, zrzuta dla stróża, po euro od motocykla a nocne pilnowanie i udaliśmy się na kolację z owoców morza.

Dzień 3. (15.04.2013), przejechaliśmy 325 km.
Poranek dnia trzeciego wzbudził w nas niepewność co do pogody, było ponuro, bez grama słońca, tak jakby chmury wisiały nam 20 metrów nad głowami... i tak też było. Śniadanie wcinamy w barze, tankujemy się i ruszamy.
Pierwsze 20 km idzie całkiem znośnie, później jednak wjeżdżamy w coś co wygląda jak mgła, w której nie widać dobrze końca motocykla.. Prędkość spada nam do 30 km/h ale powoli trzymając się czerwonego światła Marcina brniemy w górę..zakręt po zakręcie.. prosta po prostej..
Naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Coś co określaliśmy mianem mgły okazało się być chmurami, po wjechaniu ponad które ukazał się nam słoneczny dzień. Widok zapierał dech w piersiach, a nasze obawy o pogodę zniknęły jak ręką odjął
Umówiliśmy się pod drodze na kawę, po której każdy ruszył swoim tempem z postojami na zdjęcia, siku i odpoczynek, wedle uznania. Kolejny punkt zbiorczy to Taza. Za nami trochę asfaltu dobrego, trochę dziurawego, trochę drogi gdzie kiedyś asfalt może był, ale przyszedł czas na szuter.
Lekki, przyjemny i bez problemu przejezdny dla naszej dwójki zaopatrzonej w szosowe opony. Bez przerwy wspinaliśmy się w górę, trochę w dół, później znowu w górę, serpentyna w dół, serpentyna w górę itd..
Zasada jaką ustaliliśmy na początku była prosta - nie wiesz gdzie jechać? Czekaj! Jako że wysunęliśmy się na przód, jechaliśmy cały czas przed siebie, w przekonaniu że jedziemy dobrze, zmartwieni, że nikt nas nie dogania..
Pytamy jednej osoby, jedziemy dobrze.. pytamy drugiej, jedziemy dobrze.. jedziemy, jedziemy, jedziemy no i dojechaliśmy! Jak się później okazało, pomyliliśmy drogi i pojechaliśmy na około, a do miejsca zbiorczego dotarliśmy w sumie przez przypadek.
Przejechaliśmy co prawda market, gdzie wszyscy podjechali chwilę wcześniej, ale w porę zawróciliśmy i na przeciw nam czekał Kowal, którego nie dało się nie zauważyć
Szybkie zakupy, obiadokolacja i ruszamy na nocleg.
Wyjechaliśmy za miasto ok. 10, może 15 km i zjechaliśmy w bok ok. 30 metrów od drogi. To tu. REWELACJA! Góry, drzewa, skały, strumyk. Wysokości noclegu 1240 m.n.p.m.
Rozbicie namiotów, wieczorna "toaleta" i winko..
Dzień 4. (16.04.2013), przejechaliśmy 410 km.
Rano dojechała do nas druga grupa, z którą nie udało nam się wczoraj w Tazie spotkać. Plan na dzisiaj to dojechać do Missour, a co dalej to się okaże...
Szutry, asfalty, górki, zjazdy, podjazdy, strumyki i dzień mija nie wiadomo kiedy.
3 osioły…
Dojechaliśmy do celu. Na wjeździe czekamy na resztę i wszyscy razem ruszamy na jedzenie.
Tankujemy się po drodze i jedziemy do sprawdzonej knajpy, gdzie wiszące mięso przypomina nam zasadę "tysiące much nie może się mylić". W skrócie -są muchy, jest smaczne jedzenie. Wcinamy baraninę w formie szaszłyków i mielonych, po czym dzielimy się na dwie grupy. Terenową i szosową.
Na drodze mijamy jaszczurki wygrzewające się na słońcu i.. żółwia!
Ruszamy w stronę tunelu Legionistów przed Ar-Rachidą, szukając noclegu w tamtych okolicach.
Tunel jak tunel, ale za tunelem jedziemy przez Gorges du Ziz, który w porze wieczornej, podczas zachodzącego słońca sprawia, że wiemy po co przyjechaliśmy do Maroka. Właśnie dla takich widoków.
Zatrzymujemy się co kawałek. To na zdjęcie, to na zaczerpnięcie powietrza, to na napawanie się widokiem..
Przejechaliśmy polecany nocleg, ale szybko znaleźliśmy inny. Hotel Oaza (1063m.n.p.m.). Na wstępie udało nam się zbić 1/4 ceny. Nocleg z sytą kolacją i obfitym śniadaniem kosztował nas 150 dirhamów za głowę. Początkowo się trochę przestraszyliśmy, po podaniu przystawek myśleliśmy że to już wszystko. Nic bardziej mylnego! Dopiero wtedy wszedł tadżin z baraniną jako danie główne kolacji.
Zbiegło się kilkoro dzieci ze wsi na widok motocykli i 'wujek' Dominik dał posiedzieć i przygazować.
Dzień 5. (17.04.2013), przejechaliśmy 210 km.
Zbiórka, śniadanie i w drogę.. Żeby nie jechać najprostszą drogą, postanowiliśmy zrobić małą pętlę aby pozwiedzać. Widoki od momentu wjazdu na czarny ląd zmieniły się znacząco.
Zielone góry, opuncje, trawy, strumyki zmieniły się w suszę, piach, skały i kamienie.. Z każdym kilometrem widok stawał się coraz bardziej pustynny. Wcześniej nie mieliśmy z tym styczności, co wpływa na dodatkowe zafascynowanie miejscem w którym sie znajdujemy.
Na nocleg trafiamy bez problemu - jedyny hotel na górce. Dzisiejsze popołudnie i jutrzejszy dzień to planowany odpoczynek. Zanim przyjechała grupa terenowa zdążyliśmy się na spokojnie rozpakować, wykąpać i napić (trudem zdobytego) zimnego piwka
Reszta przyjeżdża ok. 2 godzin po nas. Upoceni, zakurzeni, śmierdzący, poobijani, ale zadowoleni - a to najważniejsze! Dzielimy się wrażeniami. My przechwalamy się widokami, oni trudnościami z jakimi się borykali.
Wieczorem wszyscy zasiadamy przy wspólnej kolacji. Świeża przystawka, chleb, cola i odpowiednio duży tadżin z z baraniny. Później już tylko relaks na tarasie przy drinkach i opowiastkach.
Dzięki uprzejmości lokalnych grajków mamy przyjemność posłuchać koncertu Berberów, który dodatkowo dodał klimatu miejscu w którym się znajdowaliśmy.
Zanim wieczór się skończył, spotkało nas po raz kolejny coś ciekawego. Idąc spać Kowal, w przejściu na taras, ok. metra? od naszych nóg, w przejściu przez które każdy przechodził kilka razy, jakby nigdy nic, siedział sobie dziki lokator - skorpion polny!
Do tej pory tylko czytaliśmy o nich w książkach i przewodnikach, w sumie tyle, że trzeba na nie uważać. Nawet w relacjach rzadko zdarzało się, żeby ktoś pisał o takim spotkaniu. Od tamtej pory, bez przypominania Kowala, wszyscy sprawdzali dokładnie buty i inne zakamarki każdego ranka. Ciekawe doświadczenie, na szczęście tylko w takiej formie.
Dzień 6. (18.04.2013), przejechaliśmy 60 km.
Przed nami kolejny dzień relaksu. Wszyscy przejrzeli motocykle, co musieli - poprawili, naprawili, doczepili na trytytki i silvertape'a. My na spokojnie pojechaliśmy pokręcić się po uliczkach Merzougi.
Gliniane domki, wąskie uliczki, kamienie, dzieci biegające na boso, pojawiające się znikąd w przeciągu 5 sekund jak tylko się zatrzymujemy. Wszystko to z wydmami w tle. Widok iście jak z odcinków Cejrowskiego.
Planując wyjazd do Maroka, o wiele bardziej niż popularne miejsca turystyczne chcieliśmy zobaczyć właśnie taką Afrykę.
Krążąc po uliczkach trafiliśmy na wypożyczalnie quadów, jedną, drugą, trzecią.. Niestety ceny był tak zaporowe, że ostatecznie tę formę aktywności odpuściliśmy.
Jako że pojechaliśmy na oponach szosowych, nawet nie łudziliśmy się, że wraz z resztą pojedziemy na wydmy bawić się w piaskownicy.
W wąskich uliczkach przykuły naszą uwagę narty i snowboardy. Ostatnia rzecz jakiej byśmy się tutaj spodziewali. Dopytaliśmy co, jak, po co i dlaczego tutaj. Po zasięgnięciu języka zaryzykowaliśmy i wzięliśmy na próbę ze sobą na motocykl.
W drodze do hotelu ludzie patrzeli na nas dziwniej niż parę minut temu, ale jakoś nie zrobiło to na nas wrażenia.
Do wieczornego wyjazdu na wydmy było jeszcze sporo czasu, więc udaliśmy się na obiad. Kurczak przyrządzony w tadżinie z frytkami był najlepiej przyprawionym kurczakiem jakiego kiedykolwiek jadłem. Frytki umoczone w sosie zniknęły nie wiadomo kiedy, a sam sos był tak wyczyszczony z naczynia, że spokojnie nadawało się do podania kolejnego dania bez mycia..
Dłużej niż chwilę w jednym miejscu bez konkretnego zajęcia, powoduje u mnie wzmożoną aktywność (ADHD). Ubrałem się w pełen komplet, zalałem camelbaga i ogień po hamadzie!
Próba wjechania na wydmy kończy się utknięciem na 3 wydmie z rzędu. Prawie się udało dojechać na utwardzoną część na której mógłbym wziąć rozpęd żeby wrócić, ale jak wiadomo prawie robi wielką różnicę.
15 minut szarpania wyciska ze mnie siódme poty. Z pomocą przychodzi mi karawana. Co 3 chłopów do wytargania DL'a to nie jeden. Nawet na wydmach, w piasku wielkości mąki, upale ok. 45 stopni nie obyło się bez próby sprzedaży suwenirów! Gość wyczarował nagle plecak i wyciągnął z niego całą przekrojówkę pamiątek, niestety made in China.
Po wyjechaniu z piachu, ok. 30 minutach "dzikowania" w pełni spełniony, spocony, śmierdzący wracam do hotelu. ADHD zaspokojone, na jakiś czas..
Wieczór zbliżał coraz bardziej. Temperatura spadała do znośniej, więc zostało wywołane pospolite ruszenie i wszyscy po chwili byli gotowi na wydmy. Ruszyliśmy razem, jedni szybciej, drudzy wolniej, a my na motocyklu ze snowboardem!
Jeszcze przed pierwszym dużym piachem pojawiły się pierwsze piruety i kontuzja. Bark na szczęście jak się później okazało był tylko zbity, a udało się to ustalić po wizycie w szpitalu, ok. 130 km w jedną stronę od Merozugi.
Pierwsze piaski przejechaliśmy, ale już w głęboki piach nie pchaliśmy się za resztą. Upatrzyliśmy sobie najbardziej stromą wydmę na próbę. Podejście, buty, zapięcie w deskę i ... wielkie rozczarowanie.
Sam pomysł jazdy po wydmach uważam, że może mieć i sens, ale niestety tylko i wyłącznie na najwyższych wydmach jakie mieliśmy w zasięgu wzroku i po podjechaniu na górę quadem lub 4x4. Piach okazał się na tyle tępy, że deska zatrzymywała się, pomimo sporego spadu.
Człowiek uczy się na błędach, na szczęście ten kosztował nas nie wiele.
Reszta szalała, było widać tylko latający piach i słychać wkręcający się na obroty silnik co chwila w innym motocyklu.
Bez większych obrażeń wszyscy już wnet po ciemku zjechali do hotelu. Kąpiel, wspólna kolacja i integracja na tarasie kończy ten dzień..
Dzień 7. (19.04.2013), przejechaliśmy 120 km.
Planem na dzisiejszy poranek było objechanie wydm dookoła. Część jechała, część odpuściła po wczorajszych piaskach.
Wyruszyliśmy wraz z pierwszą grupą, ale jeden, drugi piasek, uświadomił nam, że w dwójkę lekko nie będzie. Podczas gdy reszta będzie „gryźć” piach postanowiliśmy pojechać się zatankować, spakować, pokręcić jeszcze trochę wkoło hotelu i przygotować do wyjazdu w stronę naszego kolejnego celu - Alnif.
Po powrocie wchłonęliśmy śniadanie i czekaliśmy na resztę. Po południu wszyscy razem ruszyliśmy w drogę.
Droga, pomimo że porywająco kręta nie była, miała swój urok. Kilometry mijały szybko, a wszystko co nas otaczało kojarzyło mi się z westernami z lat 70'tych.

Na wjeździe do Alnif stajemy w barze przy stacji benzynowej. Jedzenie było smaczne, ale czas oczekiwania był tak długi, że spokojnie mogliśmy je zamówić przed wyjazdem z Merzougi (120 km wcześniej)i jeszcze byśmy zdążyli przed podaniem. Później już tylko tankowanie, małe zakupy w lokalnym sklepie i nocleg.

Mówiąc lokalny sklep mam myśli pomieszczenie 3x3m w którym jest wszystko. Temperatura w środku była równa temperaturze na zewnątrz w cieniu. Co ciekawe, wszystkie jogurty, pitne, do jedzenia, naturalne i smakowe, stały po prostu na półce( i nie chodzi tu o półkę lodówki). Miły Pan podał co chcieliśmy, gdy w międzyczasie przybiegł drugi i zaczął mu coś tłumaczyć i wyliczać na kalkulatorze. Jak się po odejściu okazało, osoby które kupowały to samo, zapłaciły różne kwoty, Ci co poszli przed wizytą ów gościa - mniej, ci którzy poszli po – więcej. Któryś mądry przewodnik bardzo trafnie tłumaczył tę zależność, która po raz kolejny podczas wyjazdu nam się sprawdziła: „Im bardziej wyglądasz na turystę „w potrzebie”, tym cena jest wyższa”.
Z pod sklepu na nocleg było ok. hmm.. 10 km? W każdym razie nie daleko. Wyjechaliśmy za miasto główną drogą po czym zjechaliśmy na szuter. Wszystko co nas otaczało po wjechaniu z drogi wyglądało jak hamada, ale z wyjątkowo dużymi kamieniami i zamiast piaskowych górek, były prawdziwe góry. Czarno widziałem ten nocleg, ale jak się okazało nie potrzebnie. Po odbiciu w prawo naszym oczom ukazało się idealnie oczyszczone miejsce, które Kowal przygotował kiedyś z wcześniejszą ekipą. Spokojnie pomieściło 10 naszych namiotów.
Dla nas był to dzień w którym odbudowaliśmy siły na dalszą część wyjazdu.
Taka ciekawostka. Było nas 18’naściro, w tym troje jubilatów – tego samego dnia. Właśnie dzisiaj
Dzień 8. (20.04.2013), przejechaliśmy ok. 420 km
Miejsce noclegu, było kolejnym miejsce, gdzie się rozdzielaliśmy. Część jechała w teren, a my asfaltem do Quarzazate na plan filmowy.
Pierwsze kilometry były nudne.. nuda już nam tak bardzo doskwierała, że zatrzymaliśmy się na kawę. O ile co jakiś czas mijaliśmy się z kimś po drodze, to my wyprzedzaliśmy naszych, to oni nas wyprzedzali, o tyle od wyjazdu z noclegu nikt nie widział Dominika. Mapy nie miał, ale napisał SMSa, gdzie ma się kierować. Po chwili udało nam się z nim skontaktować. Określenie położenia zawęziło się mniej więcej do „nie wiem gdzie jestem… dookoła pole, góry i drzewo”. Ustaliliśmy, że najlepiej będzie jeśli da znać gdzie jest jak dojedzie do pierwszej miejscowości.
Zanim dał znać zauważyliśmy go pierwsi po jakichś dobrych 30 minutach.




Dalej droga była już o wieeeeeele ciekawsza. Góry, zakręty, podjazdy, zjazdy, a to wszystko na dobrej jakości asfalcie w gratisie! Cała nuda, która mało nas nie zabiła zmieniła się we frajdę z jazdy i coraz większe skupienie z każdym kolejnym ciasnym zakrętem.. Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, także i ta droga się skończyła i powróciliśmy do punktu wyjścia. Prosta, gładka droga. Kierunek – Quarzazate. Dojeżdżamy w porze obiadowej, więc przy drodze zatrzymujemy się na jedzenie. Na pytanie o menu otrzymujemy jedną odp.: pizza. Za wielkiego wyboru nie ma, ale zawsze coś. Lokalizujemy w międzyczasie, gdzie znajduje się sklep z alkoholem, potem gdzie dokładnie są plany filmowe i ruszamy. Najpierw sklep, a potem droga do Ait Ben Haddou.

Po drodze spotyka nas jedyny na całym wyjeździe deszcz.. hmm, w sumie to za wiele powiedziane. Z nieba spada kilka dużych kropel deszczu dla ochłody, które dały naprawdę sporą ulgę. Po drodze mijamy chyba z 3 grupy niemieckie i ich busa wożącego bagaże. Oczywiście 99% motocykli na jakich podróżowali to BMW.
W miejscu do którego dojechaliśmy kręcono takie filmy jak Klejnot Nilu, Gladiator, Aleksander. Samo miejsce nie powalało na kolana. Przed wejściem sporo straganów i turystów. Osada umieszczona na wzgórzu, ponad gajem palmowym była ładna, jednak po obiekcie wpisanym na listę UNESCO spodziewaliśmy się większych fajerwerków. Myślę, że z czystym sumieniem można sobie to miejsce w Maroku odznaczyć jako niekonieczne do zobaczenia.
Ruszyliśmy bezpośrednio na nocleg w okolice Boumalne Dades. Każdy wyjechał swoim tempem. Droga była delikatnie mówiąc nudna. Ktoś pił kawę jak ktoś jechał, ktoś jadł jak ktoś jechał i tak droga zleciała. Na miejscu byliśmy chwilę przed zmierzchem, rozejrzeliśmy się po miejscowości i znaleźliśmy sensowny nocleg z ładnym widokiem w dobrej cenie. Czekamy na resztę.. czekamy, czekamy i czekamy.. Gospodarz poczęstował nas herbatą.. Jest SMS od Anki, że jest na dole i nie wie gdzie jechać, chwilę później są kolejne 2 motocykle, które znalazły Ankę. Brakuje jeszcze tylko dwóch, niestety nie dojadą na nocleg. Jeden miał szlifa, ale wszystko z nim ok, tylko kartel nie domaga i puszcza olej. Zjechaliśmy na dół do miasta, przejechaliśmy po stacjach w poszukiwaniu czegoś, czym można było zakleić wyciek, niestety nic takiego nie posiadali. Zrezygnowani, już całkiem po ciemku przejeżdżamy obok serwisu skuterów, pod którym stała przynajmniej 1/3 mieszkańców całego miasta.. Niestety nikt ni w ząb nie mówi w żadnym ze znanych nam języków. W takim razie pakujemy się na motocykl. W tej chwili podszedł chłopak który mówił łamanym angielskim. Wytłumaczyliśmy mu o co chodzi (przynajmniej tak nam się wydawało) i kazał nam iść za sobą. Zabrał nas do sklepu z częściami motoryzacyjnymi – tam, ku naszemu zdziwieniu, znaleźliśmy Poxipol. Chwila rozmowy i okazuje się, że ów młodzieniec ma kolegę w Poznaniu i był tam, do tego zna polską śliwowicę, którą chętnie by od nas dostał w zamian za pomoc. Niestety nie byliśmy przygotowani na taką okoliczność.. Dojechaliśmy do chłopaków 15 km, po czym okazało się, że nie jest źle. Jako, że tylko jeden nie mógł jechać, a bez sensu, żeby wszyscy zostali (bo i tak nie przyspieszy to naprawy) szukamy miejsca, w którym chłopaki będą mogli na spokojnie zakleić wyciek.
Miejscowy zorganizował kawałek podłogi na dziedzińcu kazby, gdzie chłopaki przez pół nocy naprawiali motocykl i nocowali. My udaliśmy się na wcześniej znaleziony nocleg. Po ciemku zrobiliśmy w Maroku ok. 30 km i było to najwolniejsze i najbardziej stresujące 30 km w moim życiu.. Wiele razy słyszeliśmy, żeby nie jeździć po zmroku, ale braliśmy na to poprawkę – to był błąd. Miejscowości nie są oświetlone, ludzie chodzą ubrani w ciemne kolory i są zupełnie niewidoczni. Do tego samochody jeżdżą bez świateł migając tylko na chwilę przed minięciem, albo i wcale. Ci bardziej stawiający na bezpieczeństwo jeżdżą na pozycyjnych lub włączają światła mijania chwilę przed Tobą i zaraz za Tobą gaszą! Podpisujemy się pod tym co mówili inni – nie jeźdź w Maroko po zmroku!
Dzień 9. (21.04.2013), przejechaliśmy ok. 140 km?
Dzień zaczął się pozytywnie. Zaczęliśmy od śniadania o poranku na balkonie, z widokiem na góry. Chwilę później już wiedzieliśmy, że moto naprawione i jedziemy dalej w komplecie. Plan był taki, żebyśmy na naszym noclegu spotkali się z grupą offową i pojechali dalej w grupie, ale jak dowiedzieliśmy się, że oni u nas będą ok. 14-15 postanowiliśmy na spokojnie wyjechać przed siebie. Wszyscy mamy ok. ž baku paliwa, mapa pokazuje białą trasę o długości ok. 100 km. do wsi w której jak twierdzi nasz gospodarz, jest paliwo, więc wszyscy stwierdzamy, że na spokojnie dojedziemy do kolejne stacji.


Ruszyliśmy zakręt po zakręcie w górę. Po chwili dojechaliśmy do serii serpentyn z dobrym asfaltem. Minęliśmy na odcinku ok. 20 km, 2 grupy niemieckie które wczoraj wjeżdżały na górę, a dzisiaj wracały.. widoki jakie widzieliśmy sprawiały, że dzisiejszy dzień był coraz bardziej udany. Droga na mapie miała kolor biały, o według legendy oznacza, że jest dobra i bez problemu przejedziemy.. Asfalt był dobry, później gorszy, a po chwili zniknął całkiem.. i dobrze!

Jechaliśmy szutrem w zupełnej ciszy i spokoju otaczających nas góry. Od czasu do czasu mijaliśmy chodzące kupy krzaków z pod których wystawały tylko nogi osłów prowadzonych przez kobiety ubrane w „dywany” z widocznymi oczami. Do przejechania mieliśmy kilka strumieni, większych kamieni, błot i kolein. W pewnym momencie, uświadomiłem sobie, że nie pamiętam kiedy ostatnio 4 bieg zapiąłem..

Tego dnia dystansu nie liczyliśmy na kilometry, liczyliśmy godziny drogi jakie były za nami. W pewnym momencie na zupełnym odludziu spotkaliśmy 2 samochody, z czego jeden wyglądał jakby miał robioną kapitalkę. Rozebrane pół silnika, części poukładane na szmatach i magik, który go składał mając jedną jedyną skrzynkę z narzędziami na wyposażeniu..


Zupełne zatracenie czasoprzestrzeni podświadomie wpływało na brak odczucia głodu. Napotkaliśmy jedną chatę do której podjechaliśmy. Urzędujący tam Berber uraczył nas herbatą miętową. Z ciekawości sprawdzamy wysokość na jakiej się znajdujemy, 2919 m.n.p.m.! W międzyczasie podjechali z tego co pamiętam Hiszpanie i Francuzi, którzy również jechali tą drogą co my. Po herbacie ustaliliśmy gdzie jesteśmy i jak daleko do najbliższej wsi. Szybka analiza paliwa i powinno być ok (przynajmniej tak stwierdzili wszyscy faceci).


Ruszyliśmy bez większego pośpiechu, chłopaki pojechali przodem, my stwierdziliśmy że poczekamy na Ankę, bo przed chwilą znowu leżała. Ujechaliśmy jakieś 15 minut i Anka stoi. Motocykl nie chce jej odpalić. Pytam – masz rezerwę? – mam, a kiedy włączyłaś – tu zamiast odpowiedzi widzimy „wzruszenie ramionami”. Taaak, wszystko było już jasne. Niestety nasza rezerwa migała już od jakichś 20 km, także za wiele też nie mamy. Telefon nie łapał nawet kreski zasięgu. „To co Ania, masz tu z górki to pchaj, a my jedziemy za chłopakami i szukamy paliwa”. Do wsi miała zaledwie 10 km i to w dużej mierze z górki..
Wjeżdżając do wsi już z daleka zobaczyliśmy spora grupę dzieci stojących na ulicy. Chłopaki ledwie zatrzymali się po paliwo a już obiegło ich około 30 dzieciaków. Dom z paliwem zlokalizowany, niestety była to pora obiadowa i nikt nie był w stanie określić kiedy zjawi się gospodarz gotowy sprzedać butelkę, albo i dwie.


Eryk znalazł w kurtce paczkę polskiej Mamby. Jedną paczkę na trzydzieścioro dzieci! Zdziwił się nie bardziej niż my, gdy wygłodniałe, małe szarańcze rzuciły się niemalże wywracając nas i motocykle. Z pomocą przyszedł nam lokales, który jednym krzyknięciem załatwił sprawę. Ostatni uratowany kawałek dał najmłodszemu. Do najbliższej stacji mieliśmy 36 km w jedną stronę i Ankę 10 km w drugą. Stwierdziliśmy, że jedziemy przed siebie, a na stacji ustalimy kto się wraca z paliwem. Odcinek na stacje był chyba najbardziej ekonomicznie przejechanym kawałkiem ze wszystkich wyjeżdżonych przeze mnie kilometrów. Zero kręcenia na obroty, niska prędkość, wysoki bieg, hamowanie silnikiem itp… udało się. Producent z tego co pamiętam podaje pojemność zbiornika = 22l, zatankowaliśmy 21,6 litra.


Paweł proponuje żebyśmy ciągnęli losy kto powinien wracać się z Paliwem po Ankę, żeby było uczciwie. Znajdujemy kipy i wygrywa – Paweł to chyba uczciwe. My w tym czasie siadamy przy trasie na jakieś jedzenie. Wyglądało lepiej niż smakowało, ale co zrobić. Paweł dał znać, złapał Ankę zaledwie 2 km przed wsią.
Okazało się, że przejechaliśmy planowany nocleg i jak chcemy spać z resztą to musimy się cofnąć właśnie do tego miejsca. Nie lubimy się cofać, ale cóż – zawracamy.
Wszyscy już byli na dziedzińcu hotelu, obok którego faktycznie przejeżdżaliśmy. Pokoi wolnych jest sporo więc bierzemy jeden i się ogarniamy. Później udajemy się do „świetlicy” gdzie raczymy się resztkami alkoholu jakie pozostały nam po zakupach na promie. Poznajemy tam Australijczyka który od 2 lat podróżuje po świecie z polką z Poznania. Mówiąc w skrócie facet miał wypadek, po którym rok czasu był w śpiączce. Lekarze nie dawali mu żadnych szans na przeżycie, ale na złość wszystkim obudził się, przeszedł rehabilitację i odzyskał pełną sprawność. Odszkodowanie, jak sam policzył, wystarczy mu na 50 lat podróżowania po świecie. Dostał nowe życie i fundusze, wyruszył w świat. Zjechał całą Afrykę wzdłuż i w szerz. Przejechał przez 26 europejskich państw. Plany na najbliższy czas to Skandynawia, a później zobaczy.. Wstaje każdego dnia rano i jedzie… przed siebie. Posłuchaliśmy trochę opowieści, zjedliśmy kolację i spać!

C.D.N.

Jedno oko na Maroko..
Dlaczego Maroko? Dlaczego nie, po prostu jeszcze nas tam nie było..
Decyzja o tym, jaki będzie nasz kolejny cel zapadła już na początku zimy.
Nad formą jego realizacji za wiele nie myśleliśmy, przyszła sama.
Przeglądając na forum relację Kowala przyszło nam do głowy, żeby przetransportować motocykl i dolecieć.
Szybka kalkulacja kosztów, wszystkich "za i przeciw", podliczenie dni wolnych, mail z zapytaniem czy wcisną naszego osiołka, potwierdzenie urlopu na 100% w danym terminie i tak pojechaliśmy, a raczej DL pojechał, a my nie mogliśmy się doczekać kiedy już do niego dolecimy.
Dzień 1. (13.04.2013), przejechaliśmy 140 km.
Motocykl czekał na nas w Maladze już od dobrych 4 dni. Samolot mieliśmy z Berlina o 7 z minutami, także z zapasem wyjechaliśmy ok. 24:00 z domu.
Ok.5 nad ranem, po przejechaniu 300 km bez żadnych problemów byliśmy już na lotnisku. Trochę poczytaliśmy, szybka odprawa i nawet nie wiemy kiedy już byliśmy na górze.

Po 3,5h wylądowaliśmy w Maladze. Kowal z Baśką po nas wyjechali na dwa motocykle, dzięki czemu zaoszczędzamy na taksie.10 minut później jesteśmy na parkingu, skąd zaczyna się nasz Marokańska przygoda.
Jak podjechaliśmy to część osób, która przyleciała w piątek, pakowała się już do wyjazdu na prom. Jako, że byliśmy pierwsi tego dnia z drugiej grupy, to na spokojnie się przepakowaliśmy, przebraliśmy, przygotowaliśmy, zjedliśmy i.. ruszyliśmy.
Cel na dzisiaj nie był zbyt odległy. 140 km w stronę promu, żebyśmy rano bez problemu zdążyli na pierwszą odprawę.
Nocleg na dziko, w górach, na zielonej łące porośniętej chwastami, które przebijały wszystko co dało się przebić!


Dzień 2. (14.04.2013), przejechaliśmy 160 km.
Rześki poranek sprzyjał pakowaniu i ok.10 byliśmy już w porcie. Celnik, budka z biletami promowymi, policjant i czekamy pod promem na załadunek.
10 minut, 15, 30, 50... po dobrej godzinie jak już wjechały TIR'y, osobówki, matki z dziećmi, emeryci, renciści, dzieci, młodzież, rowerzyści i wszyscy inni, do których my się nie zaliczaliśmy, wpuszczono i nas.
Pan specjalista, montażysta przypiął jedną linką motocykl do burty, sprawdziliśmy czy wszystko OK i poszliśmy na pokład.

Przed nami 1,5h rejsu podczas którego trzeba odwiedzić policjanta, zdobyć pieczątkę wjazdu, a osoby, które jadą pierwszy raz - numer CIN.
Z racji nadmiaru wolnego czasu, postanowiliśmy skorzystać ze sklepu wolnocłowego w celu zaopatrzenia się w alkohol na najbliższe dni.

Prom dobił do brzegu, pierwsza kontrola bez problemu. Druga kontrola to budka celnika przy której wszyscy musimy wypełnić kartę emigracyjną, wypisać deklarację i udać się na posterunek policji.
Po drodze na posterunek wymieniamy euro na dirhamy. Policjant zabrał, po chwili oddał wszystkie paszporty i wracamy do magicznej budki z celnikami. Część paszportów jest ok, ale 3 osoby muszą wrócić do policjanta. Sprawdził, zweryfikował, oddał - jest OK ,podobnie jak wcześniej, mija chwila i wracamy. Tym razem celnik, któremu wcześniej coś nie pasowało, z 3 osób puszcza dwie i każe się cofnąć tylko mi. Protesty nic nie pomagają, więc po raz 3 wracam do punktu kontroli policyjnej, gdzie wyjaśniono mi, że zawiesił im się system i nie mogą nic zrobić. Trzeba czekać. 15 minut, 30, 50, godzina.. odwiesił się system i wszystko ok, mogę iść. Jak wyszedłem przed budynek, wszyscy już podjechali, bo celnik zreflektował się chwilę wcześniej niż policjant i powiedział, że jest wszystko ok i można jechać.....
3 godziny stracone na papierki, ale udało się! Jesteśmy w Maroku!
Plan na dzisiaj to dojechać do miejscowości El-Jebha na nocleg. Po drodze tankowanie. Samo tankowanie poszło sprawnie, ale sporo czasu zajęło nam wytłumaczenie panu na stacji, że za mało nam wydaje..
W całej grupie przejechaliśmy przez Tetuan, za którym się zatrzymaliśmy i każdy ruszył swoim tempem. Droga do celu była prosta i nie było się gdzie zgubić. Korzystając z sytuacji, że wyprzedziliśmy nieco grupę, zjeżdżamy z drogi na chwilę zabawy w piachu i ruszamy dalej.


Na wjeździe do El-Jebha, przy głównej drodze spotykamy naszą drugą grupę, która przeprawiała się dzień wcześniej. Właśnie kończyli kolację. Szybki rozładunek najważniejszych rzeczy, kąpiel, zrzuta dla stróża, po euro od motocykla a nocne pilnowanie i udaliśmy się na kolację z owoców morza.

Dzień 3. (15.04.2013), przejechaliśmy 325 km.
Poranek dnia trzeciego wzbudził w nas niepewność co do pogody, było ponuro, bez grama słońca, tak jakby chmury wisiały nam 20 metrów nad głowami... i tak też było. Śniadanie wcinamy w barze, tankujemy się i ruszamy.
Pierwsze 20 km idzie całkiem znośnie, później jednak wjeżdżamy w coś co wygląda jak mgła, w której nie widać dobrze końca motocykla.. Prędkość spada nam do 30 km/h ale powoli trzymając się czerwonego światła Marcina brniemy w górę..zakręt po zakręcie.. prosta po prostej..
Naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Coś co określaliśmy mianem mgły okazało się być chmurami, po wjechaniu ponad które ukazał się nam słoneczny dzień. Widok zapierał dech w piersiach, a nasze obawy o pogodę zniknęły jak ręką odjął





Umówiliśmy się pod drodze na kawę, po której każdy ruszył swoim tempem z postojami na zdjęcia, siku i odpoczynek, wedle uznania. Kolejny punkt zbiorczy to Taza. Za nami trochę asfaltu dobrego, trochę dziurawego, trochę drogi gdzie kiedyś asfalt może był, ale przyszedł czas na szuter.
Lekki, przyjemny i bez problemu przejezdny dla naszej dwójki zaopatrzonej w szosowe opony. Bez przerwy wspinaliśmy się w górę, trochę w dół, później znowu w górę, serpentyna w dół, serpentyna w górę itd..

Zasada jaką ustaliliśmy na początku była prosta - nie wiesz gdzie jechać? Czekaj! Jako że wysunęliśmy się na przód, jechaliśmy cały czas przed siebie, w przekonaniu że jedziemy dobrze, zmartwieni, że nikt nas nie dogania..


Pytamy jednej osoby, jedziemy dobrze.. pytamy drugiej, jedziemy dobrze.. jedziemy, jedziemy, jedziemy no i dojechaliśmy! Jak się później okazało, pomyliliśmy drogi i pojechaliśmy na około, a do miejsca zbiorczego dotarliśmy w sumie przez przypadek.
Przejechaliśmy co prawda market, gdzie wszyscy podjechali chwilę wcześniej, ale w porę zawróciliśmy i na przeciw nam czekał Kowal, którego nie dało się nie zauważyć

Wyjechaliśmy za miasto ok. 10, może 15 km i zjechaliśmy w bok ok. 30 metrów od drogi. To tu. REWELACJA! Góry, drzewa, skały, strumyk. Wysokości noclegu 1240 m.n.p.m.
Rozbicie namiotów, wieczorna "toaleta" i winko..

Dzień 4. (16.04.2013), przejechaliśmy 410 km.
Rano dojechała do nas druga grupa, z którą nie udało nam się wczoraj w Tazie spotkać. Plan na dzisiaj to dojechać do Missour, a co dalej to się okaże...
Szutry, asfalty, górki, zjazdy, podjazdy, strumyki i dzień mija nie wiadomo kiedy.

3 osioły…



Dojechaliśmy do celu. Na wjeździe czekamy na resztę i wszyscy razem ruszamy na jedzenie.
Tankujemy się po drodze i jedziemy do sprawdzonej knajpy, gdzie wiszące mięso przypomina nam zasadę "tysiące much nie może się mylić". W skrócie -są muchy, jest smaczne jedzenie. Wcinamy baraninę w formie szaszłyków i mielonych, po czym dzielimy się na dwie grupy. Terenową i szosową.

Na drodze mijamy jaszczurki wygrzewające się na słońcu i.. żółwia!


Ruszamy w stronę tunelu Legionistów przed Ar-Rachidą, szukając noclegu w tamtych okolicach.
Tunel jak tunel, ale za tunelem jedziemy przez Gorges du Ziz, który w porze wieczornej, podczas zachodzącego słońca sprawia, że wiemy po co przyjechaliśmy do Maroka. Właśnie dla takich widoków.
Zatrzymujemy się co kawałek. To na zdjęcie, to na zaczerpnięcie powietrza, to na napawanie się widokiem..


Przejechaliśmy polecany nocleg, ale szybko znaleźliśmy inny. Hotel Oaza (1063m.n.p.m.). Na wstępie udało nam się zbić 1/4 ceny. Nocleg z sytą kolacją i obfitym śniadaniem kosztował nas 150 dirhamów za głowę. Początkowo się trochę przestraszyliśmy, po podaniu przystawek myśleliśmy że to już wszystko. Nic bardziej mylnego! Dopiero wtedy wszedł tadżin z baraniną jako danie główne kolacji.
Zbiegło się kilkoro dzieci ze wsi na widok motocykli i 'wujek' Dominik dał posiedzieć i przygazować.


Dzień 5. (17.04.2013), przejechaliśmy 210 km.


Zbiórka, śniadanie i w drogę.. Żeby nie jechać najprostszą drogą, postanowiliśmy zrobić małą pętlę aby pozwiedzać. Widoki od momentu wjazdu na czarny ląd zmieniły się znacząco.
Zielone góry, opuncje, trawy, strumyki zmieniły się w suszę, piach, skały i kamienie.. Z każdym kilometrem widok stawał się coraz bardziej pustynny. Wcześniej nie mieliśmy z tym styczności, co wpływa na dodatkowe zafascynowanie miejscem w którym sie znajdujemy.


Na nocleg trafiamy bez problemu - jedyny hotel na górce. Dzisiejsze popołudnie i jutrzejszy dzień to planowany odpoczynek. Zanim przyjechała grupa terenowa zdążyliśmy się na spokojnie rozpakować, wykąpać i napić (trudem zdobytego) zimnego piwka

Reszta przyjeżdża ok. 2 godzin po nas. Upoceni, zakurzeni, śmierdzący, poobijani, ale zadowoleni - a to najważniejsze! Dzielimy się wrażeniami. My przechwalamy się widokami, oni trudnościami z jakimi się borykali.






Wieczorem wszyscy zasiadamy przy wspólnej kolacji. Świeża przystawka, chleb, cola i odpowiednio duży tadżin z z baraniny. Później już tylko relaks na tarasie przy drinkach i opowiastkach.
Dzięki uprzejmości lokalnych grajków mamy przyjemność posłuchać koncertu Berberów, który dodatkowo dodał klimatu miejscu w którym się znajdowaliśmy.



Zanim wieczór się skończył, spotkało nas po raz kolejny coś ciekawego. Idąc spać Kowal, w przejściu na taras, ok. metra? od naszych nóg, w przejściu przez które każdy przechodził kilka razy, jakby nigdy nic, siedział sobie dziki lokator - skorpion polny!
Do tej pory tylko czytaliśmy o nich w książkach i przewodnikach, w sumie tyle, że trzeba na nie uważać. Nawet w relacjach rzadko zdarzało się, żeby ktoś pisał o takim spotkaniu. Od tamtej pory, bez przypominania Kowala, wszyscy sprawdzali dokładnie buty i inne zakamarki każdego ranka. Ciekawe doświadczenie, na szczęście tylko w takiej formie.

Dzień 6. (18.04.2013), przejechaliśmy 60 km.
Przed nami kolejny dzień relaksu. Wszyscy przejrzeli motocykle, co musieli - poprawili, naprawili, doczepili na trytytki i silvertape'a. My na spokojnie pojechaliśmy pokręcić się po uliczkach Merzougi.
Gliniane domki, wąskie uliczki, kamienie, dzieci biegające na boso, pojawiające się znikąd w przeciągu 5 sekund jak tylko się zatrzymujemy. Wszystko to z wydmami w tle. Widok iście jak z odcinków Cejrowskiego.
Planując wyjazd do Maroka, o wiele bardziej niż popularne miejsca turystyczne chcieliśmy zobaczyć właśnie taką Afrykę.


Krążąc po uliczkach trafiliśmy na wypożyczalnie quadów, jedną, drugą, trzecią.. Niestety ceny był tak zaporowe, że ostatecznie tę formę aktywności odpuściliśmy.
Jako że pojechaliśmy na oponach szosowych, nawet nie łudziliśmy się, że wraz z resztą pojedziemy na wydmy bawić się w piaskownicy.

W wąskich uliczkach przykuły naszą uwagę narty i snowboardy. Ostatnia rzecz jakiej byśmy się tutaj spodziewali. Dopytaliśmy co, jak, po co i dlaczego tutaj. Po zasięgnięciu języka zaryzykowaliśmy i wzięliśmy na próbę ze sobą na motocykl.
W drodze do hotelu ludzie patrzeli na nas dziwniej niż parę minut temu, ale jakoś nie zrobiło to na nas wrażenia.


Do wieczornego wyjazdu na wydmy było jeszcze sporo czasu, więc udaliśmy się na obiad. Kurczak przyrządzony w tadżinie z frytkami był najlepiej przyprawionym kurczakiem jakiego kiedykolwiek jadłem. Frytki umoczone w sosie zniknęły nie wiadomo kiedy, a sam sos był tak wyczyszczony z naczynia, że spokojnie nadawało się do podania kolejnego dania bez mycia..

Dłużej niż chwilę w jednym miejscu bez konkretnego zajęcia, powoduje u mnie wzmożoną aktywność (ADHD). Ubrałem się w pełen komplet, zalałem camelbaga i ogień po hamadzie!
Próba wjechania na wydmy kończy się utknięciem na 3 wydmie z rzędu. Prawie się udało dojechać na utwardzoną część na której mógłbym wziąć rozpęd żeby wrócić, ale jak wiadomo prawie robi wielką różnicę.
15 minut szarpania wyciska ze mnie siódme poty. Z pomocą przychodzi mi karawana. Co 3 chłopów do wytargania DL'a to nie jeden. Nawet na wydmach, w piasku wielkości mąki, upale ok. 45 stopni nie obyło się bez próby sprzedaży suwenirów! Gość wyczarował nagle plecak i wyciągnął z niego całą przekrojówkę pamiątek, niestety made in China.
Po wyjechaniu z piachu, ok. 30 minutach "dzikowania" w pełni spełniony, spocony, śmierdzący wracam do hotelu. ADHD zaspokojone, na jakiś czas..

Wieczór zbliżał coraz bardziej. Temperatura spadała do znośniej, więc zostało wywołane pospolite ruszenie i wszyscy po chwili byli gotowi na wydmy. Ruszyliśmy razem, jedni szybciej, drudzy wolniej, a my na motocyklu ze snowboardem!
Jeszcze przed pierwszym dużym piachem pojawiły się pierwsze piruety i kontuzja. Bark na szczęście jak się później okazało był tylko zbity, a udało się to ustalić po wizycie w szpitalu, ok. 130 km w jedną stronę od Merozugi.

Pierwsze piaski przejechaliśmy, ale już w głęboki piach nie pchaliśmy się za resztą. Upatrzyliśmy sobie najbardziej stromą wydmę na próbę. Podejście, buty, zapięcie w deskę i ... wielkie rozczarowanie.
Sam pomysł jazdy po wydmach uważam, że może mieć i sens, ale niestety tylko i wyłącznie na najwyższych wydmach jakie mieliśmy w zasięgu wzroku i po podjechaniu na górę quadem lub 4x4. Piach okazał się na tyle tępy, że deska zatrzymywała się, pomimo sporego spadu.
Człowiek uczy się na błędach, na szczęście ten kosztował nas nie wiele.




Reszta szalała, było widać tylko latający piach i słychać wkręcający się na obroty silnik co chwila w innym motocyklu.
Bez większych obrażeń wszyscy już wnet po ciemku zjechali do hotelu. Kąpiel, wspólna kolacja i integracja na tarasie kończy ten dzień..
Dzień 7. (19.04.2013), przejechaliśmy 120 km.
Planem na dzisiejszy poranek było objechanie wydm dookoła. Część jechała, część odpuściła po wczorajszych piaskach.
Wyruszyliśmy wraz z pierwszą grupą, ale jeden, drugi piasek, uświadomił nam, że w dwójkę lekko nie będzie. Podczas gdy reszta będzie „gryźć” piach postanowiliśmy pojechać się zatankować, spakować, pokręcić jeszcze trochę wkoło hotelu i przygotować do wyjazdu w stronę naszego kolejnego celu - Alnif.
Po powrocie wchłonęliśmy śniadanie i czekaliśmy na resztę. Po południu wszyscy razem ruszyliśmy w drogę.
Droga, pomimo że porywająco kręta nie była, miała swój urok. Kilometry mijały szybko, a wszystko co nas otaczało kojarzyło mi się z westernami z lat 70'tych.

Na wjeździe do Alnif stajemy w barze przy stacji benzynowej. Jedzenie było smaczne, ale czas oczekiwania był tak długi, że spokojnie mogliśmy je zamówić przed wyjazdem z Merzougi (120 km wcześniej)i jeszcze byśmy zdążyli przed podaniem. Później już tylko tankowanie, małe zakupy w lokalnym sklepie i nocleg.

Mówiąc lokalny sklep mam myśli pomieszczenie 3x3m w którym jest wszystko. Temperatura w środku była równa temperaturze na zewnątrz w cieniu. Co ciekawe, wszystkie jogurty, pitne, do jedzenia, naturalne i smakowe, stały po prostu na półce( i nie chodzi tu o półkę lodówki). Miły Pan podał co chcieliśmy, gdy w międzyczasie przybiegł drugi i zaczął mu coś tłumaczyć i wyliczać na kalkulatorze. Jak się po odejściu okazało, osoby które kupowały to samo, zapłaciły różne kwoty, Ci co poszli przed wizytą ów gościa - mniej, ci którzy poszli po – więcej. Któryś mądry przewodnik bardzo trafnie tłumaczył tę zależność, która po raz kolejny podczas wyjazdu nam się sprawdziła: „Im bardziej wyglądasz na turystę „w potrzebie”, tym cena jest wyższa”.
Z pod sklepu na nocleg było ok. hmm.. 10 km? W każdym razie nie daleko. Wyjechaliśmy za miasto główną drogą po czym zjechaliśmy na szuter. Wszystko co nas otaczało po wjechaniu z drogi wyglądało jak hamada, ale z wyjątkowo dużymi kamieniami i zamiast piaskowych górek, były prawdziwe góry. Czarno widziałem ten nocleg, ale jak się okazało nie potrzebnie. Po odbiciu w prawo naszym oczom ukazało się idealnie oczyszczone miejsce, które Kowal przygotował kiedyś z wcześniejszą ekipą. Spokojnie pomieściło 10 naszych namiotów.
Dla nas był to dzień w którym odbudowaliśmy siły na dalszą część wyjazdu.

Taka ciekawostka. Było nas 18’naściro, w tym troje jubilatów – tego samego dnia. Właśnie dzisiaj
Dzień 8. (20.04.2013), przejechaliśmy ok. 420 km
Miejsce noclegu, było kolejnym miejsce, gdzie się rozdzielaliśmy. Część jechała w teren, a my asfaltem do Quarzazate na plan filmowy.
Pierwsze kilometry były nudne.. nuda już nam tak bardzo doskwierała, że zatrzymaliśmy się na kawę. O ile co jakiś czas mijaliśmy się z kimś po drodze, to my wyprzedzaliśmy naszych, to oni nas wyprzedzali, o tyle od wyjazdu z noclegu nikt nie widział Dominika. Mapy nie miał, ale napisał SMSa, gdzie ma się kierować. Po chwili udało nam się z nim skontaktować. Określenie położenia zawęziło się mniej więcej do „nie wiem gdzie jestem… dookoła pole, góry i drzewo”. Ustaliliśmy, że najlepiej będzie jeśli da znać gdzie jest jak dojedzie do pierwszej miejscowości.


Zanim dał znać zauważyliśmy go pierwsi po jakichś dobrych 30 minutach.




Dalej droga była już o wieeeeeele ciekawsza. Góry, zakręty, podjazdy, zjazdy, a to wszystko na dobrej jakości asfalcie w gratisie! Cała nuda, która mało nas nie zabiła zmieniła się we frajdę z jazdy i coraz większe skupienie z każdym kolejnym ciasnym zakrętem.. Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, także i ta droga się skończyła i powróciliśmy do punktu wyjścia. Prosta, gładka droga. Kierunek – Quarzazate. Dojeżdżamy w porze obiadowej, więc przy drodze zatrzymujemy się na jedzenie. Na pytanie o menu otrzymujemy jedną odp.: pizza. Za wielkiego wyboru nie ma, ale zawsze coś. Lokalizujemy w międzyczasie, gdzie znajduje się sklep z alkoholem, potem gdzie dokładnie są plany filmowe i ruszamy. Najpierw sklep, a potem droga do Ait Ben Haddou.



Po drodze spotyka nas jedyny na całym wyjeździe deszcz.. hmm, w sumie to za wiele powiedziane. Z nieba spada kilka dużych kropel deszczu dla ochłody, które dały naprawdę sporą ulgę. Po drodze mijamy chyba z 3 grupy niemieckie i ich busa wożącego bagaże. Oczywiście 99% motocykli na jakich podróżowali to BMW.
W miejscu do którego dojechaliśmy kręcono takie filmy jak Klejnot Nilu, Gladiator, Aleksander. Samo miejsce nie powalało na kolana. Przed wejściem sporo straganów i turystów. Osada umieszczona na wzgórzu, ponad gajem palmowym była ładna, jednak po obiekcie wpisanym na listę UNESCO spodziewaliśmy się większych fajerwerków. Myślę, że z czystym sumieniem można sobie to miejsce w Maroku odznaczyć jako niekonieczne do zobaczenia.

Ruszyliśmy bezpośrednio na nocleg w okolice Boumalne Dades. Każdy wyjechał swoim tempem. Droga była delikatnie mówiąc nudna. Ktoś pił kawę jak ktoś jechał, ktoś jadł jak ktoś jechał i tak droga zleciała. Na miejscu byliśmy chwilę przed zmierzchem, rozejrzeliśmy się po miejscowości i znaleźliśmy sensowny nocleg z ładnym widokiem w dobrej cenie. Czekamy na resztę.. czekamy, czekamy i czekamy.. Gospodarz poczęstował nas herbatą.. Jest SMS od Anki, że jest na dole i nie wie gdzie jechać, chwilę później są kolejne 2 motocykle, które znalazły Ankę. Brakuje jeszcze tylko dwóch, niestety nie dojadą na nocleg. Jeden miał szlifa, ale wszystko z nim ok, tylko kartel nie domaga i puszcza olej. Zjechaliśmy na dół do miasta, przejechaliśmy po stacjach w poszukiwaniu czegoś, czym można było zakleić wyciek, niestety nic takiego nie posiadali. Zrezygnowani, już całkiem po ciemku przejeżdżamy obok serwisu skuterów, pod którym stała przynajmniej 1/3 mieszkańców całego miasta.. Niestety nikt ni w ząb nie mówi w żadnym ze znanych nam języków. W takim razie pakujemy się na motocykl. W tej chwili podszedł chłopak który mówił łamanym angielskim. Wytłumaczyliśmy mu o co chodzi (przynajmniej tak nam się wydawało) i kazał nam iść za sobą. Zabrał nas do sklepu z częściami motoryzacyjnymi – tam, ku naszemu zdziwieniu, znaleźliśmy Poxipol. Chwila rozmowy i okazuje się, że ów młodzieniec ma kolegę w Poznaniu i był tam, do tego zna polską śliwowicę, którą chętnie by od nas dostał w zamian za pomoc. Niestety nie byliśmy przygotowani na taką okoliczność.. Dojechaliśmy do chłopaków 15 km, po czym okazało się, że nie jest źle. Jako, że tylko jeden nie mógł jechać, a bez sensu, żeby wszyscy zostali (bo i tak nie przyspieszy to naprawy) szukamy miejsca, w którym chłopaki będą mogli na spokojnie zakleić wyciek.
Miejscowy zorganizował kawałek podłogi na dziedzińcu kazby, gdzie chłopaki przez pół nocy naprawiali motocykl i nocowali. My udaliśmy się na wcześniej znaleziony nocleg. Po ciemku zrobiliśmy w Maroku ok. 30 km i było to najwolniejsze i najbardziej stresujące 30 km w moim życiu.. Wiele razy słyszeliśmy, żeby nie jeździć po zmroku, ale braliśmy na to poprawkę – to był błąd. Miejscowości nie są oświetlone, ludzie chodzą ubrani w ciemne kolory i są zupełnie niewidoczni. Do tego samochody jeżdżą bez świateł migając tylko na chwilę przed minięciem, albo i wcale. Ci bardziej stawiający na bezpieczeństwo jeżdżą na pozycyjnych lub włączają światła mijania chwilę przed Tobą i zaraz za Tobą gaszą! Podpisujemy się pod tym co mówili inni – nie jeźdź w Maroko po zmroku!
Dzień 9. (21.04.2013), przejechaliśmy ok. 140 km?
Dzień zaczął się pozytywnie. Zaczęliśmy od śniadania o poranku na balkonie, z widokiem na góry. Chwilę później już wiedzieliśmy, że moto naprawione i jedziemy dalej w komplecie. Plan był taki, żebyśmy na naszym noclegu spotkali się z grupą offową i pojechali dalej w grupie, ale jak dowiedzieliśmy się, że oni u nas będą ok. 14-15 postanowiliśmy na spokojnie wyjechać przed siebie. Wszyscy mamy ok. ž baku paliwa, mapa pokazuje białą trasę o długości ok. 100 km. do wsi w której jak twierdzi nasz gospodarz, jest paliwo, więc wszyscy stwierdzamy, że na spokojnie dojedziemy do kolejne stacji.


Ruszyliśmy zakręt po zakręcie w górę. Po chwili dojechaliśmy do serii serpentyn z dobrym asfaltem. Minęliśmy na odcinku ok. 20 km, 2 grupy niemieckie które wczoraj wjeżdżały na górę, a dzisiaj wracały.. widoki jakie widzieliśmy sprawiały, że dzisiejszy dzień był coraz bardziej udany. Droga na mapie miała kolor biały, o według legendy oznacza, że jest dobra i bez problemu przejedziemy.. Asfalt był dobry, później gorszy, a po chwili zniknął całkiem.. i dobrze!

Jechaliśmy szutrem w zupełnej ciszy i spokoju otaczających nas góry. Od czasu do czasu mijaliśmy chodzące kupy krzaków z pod których wystawały tylko nogi osłów prowadzonych przez kobiety ubrane w „dywany” z widocznymi oczami. Do przejechania mieliśmy kilka strumieni, większych kamieni, błot i kolein. W pewnym momencie, uświadomiłem sobie, że nie pamiętam kiedy ostatnio 4 bieg zapiąłem..


Tego dnia dystansu nie liczyliśmy na kilometry, liczyliśmy godziny drogi jakie były za nami. W pewnym momencie na zupełnym odludziu spotkaliśmy 2 samochody, z czego jeden wyglądał jakby miał robioną kapitalkę. Rozebrane pół silnika, części poukładane na szmatach i magik, który go składał mając jedną jedyną skrzynkę z narzędziami na wyposażeniu..


Zupełne zatracenie czasoprzestrzeni podświadomie wpływało na brak odczucia głodu. Napotkaliśmy jedną chatę do której podjechaliśmy. Urzędujący tam Berber uraczył nas herbatą miętową. Z ciekawości sprawdzamy wysokość na jakiej się znajdujemy, 2919 m.n.p.m.! W międzyczasie podjechali z tego co pamiętam Hiszpanie i Francuzi, którzy również jechali tą drogą co my. Po herbacie ustaliliśmy gdzie jesteśmy i jak daleko do najbliższej wsi. Szybka analiza paliwa i powinno być ok (przynajmniej tak stwierdzili wszyscy faceci).




Ruszyliśmy bez większego pośpiechu, chłopaki pojechali przodem, my stwierdziliśmy że poczekamy na Ankę, bo przed chwilą znowu leżała. Ujechaliśmy jakieś 15 minut i Anka stoi. Motocykl nie chce jej odpalić. Pytam – masz rezerwę? – mam, a kiedy włączyłaś – tu zamiast odpowiedzi widzimy „wzruszenie ramionami”. Taaak, wszystko było już jasne. Niestety nasza rezerwa migała już od jakichś 20 km, także za wiele też nie mamy. Telefon nie łapał nawet kreski zasięgu. „To co Ania, masz tu z górki to pchaj, a my jedziemy za chłopakami i szukamy paliwa”. Do wsi miała zaledwie 10 km i to w dużej mierze z górki..
Wjeżdżając do wsi już z daleka zobaczyliśmy spora grupę dzieci stojących na ulicy. Chłopaki ledwie zatrzymali się po paliwo a już obiegło ich około 30 dzieciaków. Dom z paliwem zlokalizowany, niestety była to pora obiadowa i nikt nie był w stanie określić kiedy zjawi się gospodarz gotowy sprzedać butelkę, albo i dwie.


Eryk znalazł w kurtce paczkę polskiej Mamby. Jedną paczkę na trzydzieścioro dzieci! Zdziwił się nie bardziej niż my, gdy wygłodniałe, małe szarańcze rzuciły się niemalże wywracając nas i motocykle. Z pomocą przyszedł nam lokales, który jednym krzyknięciem załatwił sprawę. Ostatni uratowany kawałek dał najmłodszemu. Do najbliższej stacji mieliśmy 36 km w jedną stronę i Ankę 10 km w drugą. Stwierdziliśmy, że jedziemy przed siebie, a na stacji ustalimy kto się wraca z paliwem. Odcinek na stacje był chyba najbardziej ekonomicznie przejechanym kawałkiem ze wszystkich wyjeżdżonych przeze mnie kilometrów. Zero kręcenia na obroty, niska prędkość, wysoki bieg, hamowanie silnikiem itp… udało się. Producent z tego co pamiętam podaje pojemność zbiornika = 22l, zatankowaliśmy 21,6 litra.


Paweł proponuje żebyśmy ciągnęli losy kto powinien wracać się z Paliwem po Ankę, żeby było uczciwie. Znajdujemy kipy i wygrywa – Paweł to chyba uczciwe. My w tym czasie siadamy przy trasie na jakieś jedzenie. Wyglądało lepiej niż smakowało, ale co zrobić. Paweł dał znać, złapał Ankę zaledwie 2 km przed wsią.
Okazało się, że przejechaliśmy planowany nocleg i jak chcemy spać z resztą to musimy się cofnąć właśnie do tego miejsca. Nie lubimy się cofać, ale cóż – zawracamy.

Wszyscy już byli na dziedzińcu hotelu, obok którego faktycznie przejeżdżaliśmy. Pokoi wolnych jest sporo więc bierzemy jeden i się ogarniamy. Później udajemy się do „świetlicy” gdzie raczymy się resztkami alkoholu jakie pozostały nam po zakupach na promie. Poznajemy tam Australijczyka który od 2 lat podróżuje po świecie z polką z Poznania. Mówiąc w skrócie facet miał wypadek, po którym rok czasu był w śpiączce. Lekarze nie dawali mu żadnych szans na przeżycie, ale na złość wszystkim obudził się, przeszedł rehabilitację i odzyskał pełną sprawność. Odszkodowanie, jak sam policzył, wystarczy mu na 50 lat podróżowania po świecie. Dostał nowe życie i fundusze, wyruszył w świat. Zjechał całą Afrykę wzdłuż i w szerz. Przejechał przez 26 europejskich państw. Plany na najbliższy czas to Skandynawia, a później zobaczy.. Wstaje każdego dnia rano i jedzie… przed siebie. Posłuchaliśmy trochę opowieści, zjedliśmy kolację i spać!

C.D.N.
Komentarz