Witaj na XTZclub.pl!
Aby pisać posty musisz być zalogowany, a więc uprzednio należy się zarejestrować. Z obsługą forum możesz zapoznać się w FAQ. No i baw się dobrze
Wstajemy. Jedziemy. Tankowanie. za 500 rubli. Dojeżdżamy do Majkop'a. Stajemy w najbardziej ruchliwym miejscu - robimy spacerek w poszukiwaniu czegoś lokalnego do żarcia. (czyżbyśmy bez śniadania jechali?). Zagadują do nas jacyś przechodnie. Jeden z nich okazuje się miejscowym mistrzem motocross'u. Pogadali. W bramie trafiamy na serwis RTV/AGD - pytamy ile czasu zajmie oczyszczenie aparatu fotograficznego. Na jutro mogą zrobić. No ale nam na jutro żdać nie nada. Trudno. Nie będzie zdjęć. W przyulicznej Kafie jemy niedobre podróby tych dobrych rzeczy co jedliśmy wcześniej - pierożków i samsy.
Kierujemy się w stronę gór. Beniec prowadzi. W pewnym momencie zwalnia i zaczyna zawracać. Tym razem dystans miałem odpowiedni - zjeżdżam na pobocze - aż tu nagle! Podjeżdża mercedes vito. Wysiada gościu. Wita. Poklepuje. Pyta skąd dokąd...
Okazuje się, że jest miejscowy i jest motocrossowcem i upala tu w górach CRFę. Jak pokazujemy mu na mapie którędy chcemy jechać - kręci głową i mówi, że nie damy rady. Włącza się nam alarm. Jak to? My nie damy? Jak nie my to kto? - Ale dlaczego? - A. Bo tu nie ma drogi. - Ale na mapie jest. - Ale na prawdę nie ma.
No i pokazuje nam i tłumaczy jak mamy jechać żeby dojechać. No to jedziemy.
Asfalt się skończył - jedziemy szutrem. Ślicznie. Zwiedzamy wodospad.
Trochę kamieni.. Dużo kamieni. Kilka przepraw przez rzeczki.
Potem trochę gliny. Potem dużo gliny. Potem zaczyna padać deszcz. A droga wjeżdża w błotnistą ścieżkę do lasu. Zbliża się burza. Zwołujemy naradę - jak żyć. Za nami jakieś 40 km. Przed nami.. GPS mówi, że 70. Ale motocrossowiec mówił, że łącznie 70. Niedobrze. I nie wiadomo którędy jechać dalej. A deszcz wali jak szalony. Ustalamy, że należy się wycofać. Więc tą samą drogą przebijamy się do asfaltu.
Przemoczeni dolatujemy do Majkopa (tym razem od południa). I dalej asfaltem na wschód. Dojeżdżamy do Psebaj'a. Pytamy o nocleg. Dziś chcemy pod dachem. Wszystko mokre. Bardzo. Podjeżdża wołga - i gość po naszemu gada! To Wasilij. Był w Polsce w armii, a potem mieszkał kilka lat. Pokazuje hotel. Umawiamy się na rano.
Mamy do dyspozycji pokój tańszy lub droższy. Wybieramy ekono. Mamy do dyspozycji wyposażoną kuchnię - więc postanawiamy zjeść coś .. wyjątkowego. Ruszamy pieszo na zakupy. Kupujemy wino, śledzie, czereśnie, ogórki, pierożki i sos do pierożków.
Takie frykasy też były:
I oczywiście zestaw śniadaniowy "exkluziw" (ale o tym w następnym odcinku). Na koniec decydujemy się na browarka na drogę, beniec wyciąga jakiegoś, ja wybrzydzam. Oglądam. Czytam. Beniec się nudzi i pogania - więc chwytam jakiegoś z fajną nazwą i idziemy do kasy.
Przed sklepem otwieramy po browarku.. A tu niespodzianka. Mój jest bezalkoholowy. Odstawiłem pod płotem...
Zarządzamy kąpiel, pranie i gotowanie kolacji. Rzeczy suszą się rozwalone w całym pokoju.
Ale pierożki z sosem - PIERWSZA KLASA.
czytamy, czytamy - nie chcemy się wcinać bo ładnie piszesz, krótkimi zdaniami - super się czyta a na zdjęciach prawdziwy adwenczer
jakbyś jeszcze miał mapkę pod ręką - to był by komplet!
podobało mi się: "tankujemy płyn do chłodnic" zagotowaliście je na piachu ?
Płynu trochę ubyło. Jazda po piachu zobowiązuje
---
Dzień 8
2012-06-08 W deszczu nawet Kaukazu nie widać.
RUS
436
Wstajem rano. Nie bardzo rano. Tak w sam raz. Atakujemy kuchnię. Dziś - WYPAS - jajecznica. Oczywiście z dodatkami. Gotujemy.
Szykujemy. Jest cudnie.
No i .. Nie daliśmy rady! Mięczaki.. A przecież jajecznica była tylko z 10 jaj, pół kilo kiełbasy i pół kilo cebuli.. Ech.. Żal zostawiać..
Podjeżdża wołgą Wassilij. Zabiera nas na kawkę/herbatkę i pogadanki. Opowiada co oglądać, co załatwiać. Odpieramy chęć zwiedzania - Pobieramy dane kontaktowe i ruszamy na wschód.
Tankujemy. Widoki ograniczają się do bliskiego dystansu.
Reszta w chmurach.
Ale i tak lepiej niż w pracy.
Zaczyna padać. Lać. Napier.. Bardzo mokro. Górskie asfalty, przełęcze i nic nie widać. Deszcz.
Przejeżdżamy przez Piatigorsk. Znowu miasto.. Wjeżdżamy na drogę co na mapie jest czerwona. Znaczy krew będzie się lać? To się okaże. Na razie tiry i tiry. Za miastem KOREK. Poboczem co cwańsi objeżdżąją tych co stoją. Więc.. Objeżdżamy poboczem tych co objeżdżali poboczem. Korek okazał się kolejką do kontroli milicyjnej - takie zwężenie i spojrzenie w twarz mundurowym.
Zatrzymujemy się w przydrożnej kafie - żeby zjeść coś na ciepło. Lokal - cudo. Pokoiki oddzielone FIRANAMI. No cudnie jest.
Jemy zupę z wkładką.
Jedziemy dalej w deszczu.
Tankujemy.
Jedziemy dalej w deszczu.
W pewnym momencie zaczęło tak lać że postanowiliśmy przeczekać. Wjeżdżamy pod daszek z pod którego Pani handluje różnościami. Jacyś goście siedzą przy stoliku. Machają, żeby podejść. Siadamy przy sąsiednim. Popijamy herbatkę na gorąco.. Okazali się czeczeńcami i prosili by pozdrowić Khalidova. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Mamed_Chalidow) POZDRAWIAMY! Jak chcemy płacić - okazuje się, że herbata została nam zafundowana. Dziękujemy!
Deszcz trochę rzednie więc ruszamy.
Jedziemy dalej w deszczu.
Dojeżdżamy do Biesłania (http://pl.wikipedia.org/wiki/Bies%C5%82an).
Zatrzymujemy się w pierwszym motelu po prawej.
Wygląda na taki, który wynajmowany jest na godziny.
Kupujemy browa i suszoną rybę.
Rozwieszamy rzeczy.
Oglądamy mecz.
No i... Mamy taką niepisaną świecką tradycję.. Że co wyjazd robimy profilaktycznie zdjęcie rozwodowe. To robimy:
I śpimy.
Dzień 9
2012-06-09 Nareszcie do Gruzji
RUS - GE
298
Pobudka. Na koń. Wjeżdżamy do centrum Biesłania. Trochę kluczymy. Podjeżdżamy do milicjanta z "lotniskiem" na głowie. Pytamy o drogę. A on nas o dokumenty. Wyciągamy dokumenty z plecaków. Trochę to zajmuje. Pytamy jak to? Czemu? Odpowiedź prosta: Taka praca. Wszystko w porządku - więc pokazał nam drogę. W międzyczasie podchodzi większa ilość mundurowych (bo pod posterunkiem to było) - każdy chce zobaczyć polski dowód rejestracyjny albo paszport. Dojeżdżamy do szkoły po wizytacji terrorystów z przed paru lat (http://pl.wikipedia.org/wiki/Atak_te...Bies%C5%82anie).
Trwa budowa mauzoleum.
Smutna atmosfera. Wchodzimy. Zapalamy świeczki.
Jedziemy dalej.
Tankowanie.
Władykaukaz - znów miasto..
Po przejechaniu centrum zatrzymujemy się w małej przydrożnej jadalni.
Liczymy kasę (ruble) i za wszystkie chcemy coś zjeść - już nam się nie przydadzą.
Dostajemy ryż z marchewką i trochę mięsa. Do tego herbatka.
(potem okazało się, że mieliśmy jeszcze mnóstwo rubli...)
Ruszamy na drogę wojenną.
Mijamy ufortyfikowany budynek (druty kolczaste, opony, siatki maskujące, transporter opancerzony..). Dojeżdżamy do granicy. Stajemy w kolejce. Dojeżdża do nas BeMeWu. Rosjanin jedzie się przejechać do Gruzji.
On granicę przejeżdża w 5 minut.
My dyskutujemy z celnikami o piłce nożnej i prognozach na wynik meczu Rosja-Polska.
Nawet nie spojrzeli do walizek.
Granica Gruzińska polega na wprowadzeniu nas do komputera.
Wjeżdżamy do Gruzji.
Hymn gruziński http://groteska.eu/world/gruzja.htm .
Całość granicy - 1 godz 45 min.
Na początku asfalty supergładkie. Potem normalnieją.
Na górce jest klasztor co wszyscy muszą go obejrzeć. Więc wjeżdżamy. Kawałek po błocie daje do myślenia. Cała droga to poza offroadem jeszcze kluczenie między turystami wchodzącymi na górę na nogach oraz busami i niwami wwożącymi słabszych (bogatszych?) turystów na górę. Chmury przeszkadzają.
Ale jest pięknie.
Zjeżdżamy do miejscowości i szukamy banku. No to co powinno być uliczkami było trudniejsze od niejednego offroadu.
W końcu wymieniamy kasę w hotelu.
Jedziemy na południe licząc na lepszą pogodę.
Zjeżdżamy z głównej - trochę jazdy po miękkim piękną dolinką.
Ale na końcu - musimy wrócić.
Pogoda słaba, droga mocno gliniasta a nie wiemy jak jest dalej. Wracamy do głównej.
Dalej asfaltem napieramy na południe.
Jedziemy w chmurach. Czasem niewiele widać.
Jakiś pomnik mijamy.
Pada deszcz.
Jedziemy.
A deszcz pada.
Zatrzymujemy się w hotelu przy drodze i jemy pierwsze gruzińskie chaczapuri popijając pierwszą gruzińską czaczą.
Już wiemy czemu tu przyjechaliśmy.
Jedziemy dalej.
Przejeżdżamy obok zamku, co wszyscy go mają na zdjęciach.
Dojeżdżamy do Tibilisi.
Jest późno - już nie zdążymy pozwiedzać. Pytamy GPSa o nocleg (mieliśmy namiar - ktoś polecał).
Skubany przeciąga nas przez całe miasto. Ale docieramy.
Nie podoba nam się lokal. Cena też nie (80 lari). Ale nie mamy siły na dyskusje ani na poszukiwania.
Kupujemy pierwsze wino gruzińskie.
Motocykle nocują na podwórku (konieczny był przejazd przez drzwi i próg co miał dwa schodki).
dzień 10
2012-06-10 Na przełaj do klasztora
GE
km nieustalone - beniec pomoże
Pobudka. Pakujemy motocykle i jedziemy w miasto. Kręcimy się i kręcimy. Szukamy poczty - bo w kraju czekają na pocztówki. Wynajduję macdonaldsa i wifi. Parkujemy.
Idziemy kupować pamiąteczki. Kupujemy prezenta u Pani miejscowej.
Internetujemy.
Kawa z makśmiecia + haczapuri wczorajsze to dobre śniadanie.
Niektóre pamiątki umieszczamy na głowach.
Tankujemy. Jedziemy na wschód - oglądać klasztory. Zatrzymujemy się w sklepie i kupujemy wodę i dlugopisy (mieliśmy jeden ale na którejś granicy go wcięło).
Zjeżdżamy nad rzekę i offem kierujemy się w stronę klasztorów.
Piękne trawniki więc jeździmy trochę drogami a trochę na przelaj przez prerie.
Gdzieśtam na zjeździe blokuję tył na trawniku i kładę się delikatnie.
Trochę dalej - nie zauważam przepustu wodnego i wpadam przodem w dół. Ponad metrowej głębokości. Znów jechałem za wolno.
Nie wygląda to dobrze. Motocykl twarzą w dół. Na krawędziach przepustu półmetrowej długości druty zbrojeniowe.
Czekam na beńca (który wypruł wcześniej do przodu). Sam podnosić nie będę.
Nagle podjeżdża transit z sympatycznym małżeństwem. Wysiadają, pytają czy nic mi nie jest. Oferują pomoc. Wraca beniec. Seria zdjęć.
Podnosimy motocykl. Straty niewielkie. Rozmawiamy. W podziękowaniu dajemy dyżurną flaszkę gorzkiej. Na co Pan Gruzin wyciąga z auta dwie butelki plastikowe po fancie. Jedną półlitrową prawiepustą i drugą półtoralitrową całkiem pełną. Wylewa resztki z mniejszej ... I do niej nalewa nam własnoręcznej czaczy (pół litra..) z dużej. Taka wymiana płynów ustrojowych.
Gadamy. Namawiają nas na wizytę u jej siostry - to tylko jeden kilometr. Bronimy się zaciekle, ale jednak wychodzi na wizytę.
Jedziemy do siostry.
Dojeżdżamy do bardzo mizernie wyglądającej zagrody.
Witają nas Ona - siostra wybawicielki z transita i On - Azer na wygnaniu.
Zostajemy po królewsku przyjęci.
Pomidory, ogórki, czacza, wino domowe no i .. SER. Ser który zrewolucjonizował nasze odżywianie. Pyszny. Z mleka krowiego, koloru białego, konsystencji żółtego.
Gadamy. Biesiadujemy.
W końcu czas się zbierać. Pożegnaniom nie było końca.
Jedziemy po miękkim w stronę klasztorów.
Dojeżdżamy do jakiegoś asfaltu. Widzimy strzałkę z napisem "monastyr...". No to skręcamy.
Tu niespodzianka - trudny odcinek off. Dojeżdżamy do... Ściany skalnej z ładą niwą przed.
W ładzie siedzi dwóch brodaczy. Jeden czarno-brodacz. Drugi biało-brodacz. Czarnobrodacz rozmawia z nami. Opowiada, że to jest święty klasztor, że mieszkają tu w pięciu, a ten z białą to szef. Jak pytamy, czy można zrobić zdjęcie - pyta szefa. Na horyzoncie widać ruiny jakiejś wieży. Pytamy czy to kościół. Odpowiada niechętnie, że to wojenna budowla.
(Na zdjęciu na horyzoncie. W dole widać pole kapusty którą hodują mnisi.)
Jedziemy dalej.
Kolejna strzałka do klasztoru. Tym razem droga dostępna dla samochodów (tamtejszych - w Polsce niewiele aut by się na nią zdecydowało). Po drodze podjeżdżamy do posterunku granicznego i tam dowiadujemy się, że te ruiny cośmy wcześniej widzieli to ruiny zamku, które są w Azerbejdżanie.
Dojeżdżamy do klasztoru. Cywlizacja. Mnich wie co to jest Yamaha Tenere. Oglądamy.
Widok z klasztoru w przeciwną stronę.
Kupujemy gifty.
Jedziemy dalej. Wzdłuż granicy. Po drodze przejeżdżamy obok kilku obozów wojskowych. Wyglądają jak rzymskie. Wał ziemny i 4 wieżyczki na rogach.
Na horyzoncie dostrzegamy jakieś miasto. Wygląda strasznie. Kominy i fabryki. Pierwsza myśl "MORDOR". Na skrzyżowaniu raczymy się z kufli szklanych płukanych pod bieżącą wodą - kwasem chlebowym.
Jedziemy dalej - kolejne miasto: Rustawi.
Piękna aleja w poprzek miasta. Albo wzdłuż.
Przejeżdżamy w poprzek. Albo wzdłuż. Jedziemy dalej. We wiosce robimy zakupy. Tym razem piwo, chleb i majonez. Zjeżdżamy z czarnego i dalej wśród łąk jedziemy.
Pole i pole. Na horyzoncie pagórki i czasem jakaś wieś.
No po prostu w stepie szerokim.
Robi się ciemno, więc zjeżdżamy z dróżki i szukamy miejscówki na nocleg. Jest ciepło, więc decydujemy się na noc wśród gwiazd.
Powitanie miejsca noclegowego. Tzw hejnał.
Na trawie leżą ogryzione kości niechcianych gości.
Chrustu nie ma więc brak ogniska nadrabiamy chacha i serem.
jest to terytorium sporne z Azerbejdzanem, raz na jakis czas ktos komu robi lekki wjazd stad obecnosc wojska.
A droga, ktora jechaliscie to polpustynia o takiej samej nazwie. Tam praktycznie nie ma osad - tylko trawa i czasem pasterze. Jedno z fajniejszych miejsc, w ktorych bylem w Gruzji (a wiadomo, ze tam prawie wszystko jest fajne).
Dzień 11
2012-06-11
Armenia, Selim Pass
GE - AM
km 301
Śpimy na tropiciela. Znaczy bez namiotu.
Nocą alarm - pada!
Pełna mobilizacja.
Namiot staje w ciągu 30 sekund.
W tym momencie przestaje padać.
Kładziemy się więc dalej.
Pobudka, śniadanie.
O poranku równina wygląda jak wieczorem.
Ruszamy. Miasto. Sklep i zimna cola.
Dojeżdżamy do granicy. Załatwiamy wizy. W międzyczasie dwie wycieczki. Jedna z Norwegii druga z Francji. Gadamy z PRAWDZIWYMI TURYSTAMI.
Szukamy banku/ bankomatu bezskutecznie. Załatwiamy ubezpieczenie (Dostajemy jakąś naklejkę co koniecznie trzeba ją nakleić. Więc chowamy skrzętnie.).
Jedziemy. Oglądamy nowy kraj. Znaczy stary jest, ale my go widzimy po raz pierwszy.
Beńca rzuca bokami. Najpierw szuka luźnego bagażu. Po chwili wychodzi na jaw, że nie tylko nie ma luźnego bagażu, ale zaaplikował dodatkowy bagaż.
Jako, że mamy dętki pełne superhiper wypełniacza, który sam uszczelnia wszystkie dziury - wypakowujemy kompresor. I tankujemy powietrze.
Niestety - zmian nie ma... Znaczy że powietrze ucieka. Z lokalesami ustalamy, gdzie jest wulkanizacja. Jedziemy tam gdzie każą. W pewnym momencie - na drodze radiowóz i nakaz jazdy tam gdzie my nie chcemy. Gadamy z milicją. Pytają o naklejki. Bez nich WIELKI mandat proponują. Szybciutko naklejamy.
Droga okazuje się zamknięta, bo snajperzy z Azerbejdżanu mogą zrobić kuku. Tłumaczymy, że my tylko na chwilkę do wulkanizacji - puszczają. Zjeżdżamy na stację benzynową. Wulkanizacja to blaszak wielkości tojtoja. Zdejmujemy koło.
Ja z gratami zostaję pilnować dobytku - beniec z kołem i zapasową dętką jest wołgą wieziony do prawdziwej wulkanizacji - to tu to tylko zmyłka.
Na stacji jest miejscowy, który wypisuje mi na kartce zabytki obowiązkowe. Potem pokazuje na mapie. Potem pisze jeszcze raz, ale już w kolejności zwiedzania. No miót i orzeszki.
Po godzinie beniec wraca. Dziura załatana. Wulkanizacja wyposażona jak w kraju.
Jedynie nie wyważyli.
Zapłacone 200 rubli bo przecież miejscowych pieniędzy nie mamy.
Miejscowe chłopaki co się mocno czaili wreszcie się odważają i pojedynczymi rosyjskimi słowami gadamy.
Siadają na motocykle.
Są zachwyceni.
Jedziemy dalej. Zatrzymujemy się na posiłek.
Coś się nazywa szaszłyk. Bierzemy.
Jest bez patyka. Plus ogór i pomidory, ser i papryka i lawasz.
Pycha,
A to wszystko przygotowała Pani.
Jedziemy. Trochę pod górę. Zaczyna padać deszcz. Trochę już przywykliśmy..
Nad wielkim jeziorem Sewan (http://pl.wikipedia.org/wiki/Sewan_(jezioro)) podjeżdżamy pod kościół.
Mijamy miejscowości i pola i inne.
W jakiejś niedużej miejscowości próbujemy tankować.
Na dystrybutorze napis DIESEL.
Ale Pan każe się nie przejmować i lać. No to lejemy.
Wjeżdżamy po raz kolejny w Durmitor. Czyli pola z kamieniami.
Dojeżdżamy do przełęczy z napisem 2405 - no konkret.
Zaraz za przełęczą - karawanseraj z 1332 roku.
A przed nim - ormiańska zgraja w UAZie i druga w ładzie.
W ładzie młodzież - zaraz się pakują i odjeżdżają.
Widoki piękne.
A słońce się już zaczyna chować..
Ci z UAZa - piknikują - ognisko itepe..
Jest ich ośmioro. Cztery osoby dorosłe i czwórka młodszych.
Dzieciaki ciekawskie jak zwykle.
Chcemy tu nocować. W końcu jesteśmy taką małą karawanką. Moglibyśmy - prawda?
Ale ci miejscowi.. Nie budzą zaufania..
Próbujemy integrację.
Częstujemy strohem. Są raczej zadowoleni..
Zapraszają do ogniska. Częstują wódką sklepową (pffuujjj) i kurczakiem co go przed chwilą usmażyli.
Przymierzamy się do UAZa.
Dla ciekawych - toto jeździ na gaz. Jak większość aut tu. Ma pod paką 4 wielkie butle.
Gadamy. A z tyłu - córka.
Chyba jej nie wolno do obcych podchodzić.
W końcu - odjeżdżają. My też udajemy odjazd. Ale zostajemy oczywiście na noc.
Motocykle wciągamy pod dach.
I uroczą kolację zajadmy.
W ciemności budynek jest ciemny.
Ale nas widać.
dzień 12
2012-06-12 kamienny krąg i Tatev
AM
km 410
Śpimy.
Coś nas budzi w środku nocy. Słyszę głosy - może będę się leczyć...
Motocykle śpią - pilnują wejścia. Jest 5:30 według czasu w Warszawie.
Między nimi rozwiesiliśmy linki, z rozwieszonymi różnościami, które miały dzwonić jakby dzik chciał sforsować wejście.
Podobno wyglądaliśmy na zdziwionych.
Okazuje się, że przyjechała wycieczka. Zwiedzają. I że wcale nie trzeba przestawiać motocykli. I że im nie przeszkadzamy. I że już jadą. I pojechali.
Wyciągamy motocykle na słońce.
Oglądamy jeszcze raz zabytkowy zabytek.
Żeby się nie pomylić - podpisujemy motocykle - są takie podobne...
Jemy śniadanie.
Jedziemy dalej.
Instrukcja mówi, że jedziemy do prehistorycznego obserwatorium astronomicznego. Taki stonehange w Armenii. Zorats Karer.
No ja gwiazd nie widziałem. Może za mało tej płynnej substancji? (Ale zapowiadając kolejne odcinki - nadrobimy to..)
Według instrukcji mamy obejrzeć http://en.wikipedia.org/wiki/Wings_of_Tatev - kolejkę linową.
Dojeżdżamy. Parkujemy. Z buta idziemy do wagoników.
Linka wydaje się całkiem solidna.
Jedziemy. Właściwie to chyba lecimy.
Jakby kogoś suszyło..
No ładnie jest..
Mieszkają tu nawet święcone jaszczurki..
Kupiliśmy obowiązkowe pamiątki (znów za dolary bo przecież miejscowych nie mamy..)
A wagonik wyglądał tak.
Teraz nasz szlak ma prowadzić na południe. Do celu.
Ale po co asfaltem, skoro GPS mówi, że możemy skrócić drogę jadąc bokami.
No to próbujemy.
I po 20 km serpentyn z prędkością 15-25 - droga się kończy. Patrząc na mapę - brakuje nam 500 m. W linii prostej jest trochę więcej - bo od drogi do której chcemy dojechać oddziela nas dolina. Kolejne 300 m w dół a potem w górę..
Wracamy.
Asfaltem już napiermy w stronę południa.
Jedziemy górskimi wąskimi drogami. Dobrej jakości asfalt, ale za to - TIRy. Jest ciężko. One pod górę tylko na jedynce. I kopcą jak lokomotywy.
Beniec gubi handbara. Ale na szczęscie odnajdujemy wszystkie elementy i mocujemy toto z powrotem podklejając loctite'm obficie.
No i jest.
Dojeżdżamy do granicy IRANU.
Granica biegnie po rzece. Po naszej stronie rzeki - jakieś krzaki są. Po drugiej - nic. Pustynne arabskie góry. I powiew powietrza znad pustyni.
Bezcenne.
Wychodzi na to, że możemy wracać.
Więc wracamy.
Po ciemku orientuję się że beniec nie ma świateł stopu.
Całkiem po ciemku docieramy do miasteczka, wynajdujemy hotel.
Pytamy gdzie możemy bezpiecznie zostawić motocykle - w holu - zapraszamy (potem okazało się, że trzeba do holu zjechać po schodach - ale daliśmy radę.)
Wybieramy pokój.
Korzystamy z wanny.
Wypijamy miejscowego browara.
I suszymy przemoczony sprzęt.
A... bo nie pisałem że lało..
Dzień 13
2012-06-13 Koniak / Karabach / Norawang
AM - NKR - AM
km 465
Pobudka w hotelu. Na dworze deszcz. Motocykle w holu.
Próbuję namówić beńca żeby przeczekać. Jest nieugięty. Pakujemy się, wbijamy w mokre ciuchy.
Deszcz przestał padać.
Pakujemy motocykle.
Klatka schodowa kunsztownie wykończona betonem.
Wychodzimy na zewnątrz i oglądamy nasz hotel.
Obok pomnik.
I okazuje się, że wieczorny zjazd po schodkach to był pikuś. Bo dziś trzeba zjechać po innych. Z zakrętem w trakcie zjazdu.
Siadam, podjeżdżam na krawędź schodów... Patrzę w dół. Ja w dół patrzę! I oddaję motocykl beńcowi. W końcu po coś te dłuższe nóżki ma.
Zjechał jednym i drugim hucułem. Zuch! (Może wstawi filmik z tego zjazdu..)
Jedziemy na stację benzynową. Tankujemy. Pada standardowy zestaw pytań - ile kubików - ile kosztuje - ile żriot... Wymieniamy bezpiecznik.. Który pada za chwilę. Pogodziliśmy się z tym. Beniec już do końca jedzie bez klaksonu i bez stopów.
W pewnym momencie podchodzi elegancki i zadbany mężczyzna w dresie Lacosta. Z sygnetami na dłoniach. Wymieniamy grzeczności i gościu - zaprasza nas na wódkę. Próbujemy się bronić - w końcu jest 8 rano! Ale jak zaatakował z nienacka propozycją: "Jesteście w Armenii - to chociaż napijcie się ze mną ormiańskiego koniaku" - wygrał. Otwiera drzwi obskrobanej rudery. Wchodzimy do eleganckiego wnętrza. Fotele kapią złotem. Telewizor ma ze 70 cali. A w narożniku stoi fontanna... No w sam raz dla nas - objazdowych brudasów.. Siadamy na kanapie. Gościu przynosi kielonki i rozlewa koniak.
Potem bierze jednego snickersa i scyzoryk. Kroi snickersa na trzy części - podaje. Wypijamy toast za WSTRIETIU i zagryzamy snikersem. No bardzo rodzinnie.
Robimy pamiątkowe zdjęcie.
A gospodarz sięga za kanapę i wyciąga..... Kałacha. Z lunetą. Jak pozbieraliśmy kopary z podłogi - dajemy mu w podziękowaniu za gościnę dyżurną żołądkową. Broni się teraz on, ale w końcu wymięka. No i .. Znika za rogiem i wraca z .... Bimbrem brzoskwiniowym. Który dostajemy na pamiątkę.
Jedziemy zakrętami.
Potem zakrętami.
Widzimy jakieś auto na poboczu - i gościa co rzyga przez barierkę.. Może też jechali zakrętami?
Gdzieś po drodze podejmujemy wspólne postanowienie. To znaczy beniec postanawia a ja grzecznie nie śmiem się sprzeciwiać. A było mniej więcej tak:
b: Od dziś co rano będziemy walić bombę koniaku
m: Boco?
b: Jadę za Tobą jak zwykle. Nie nadążam. Zakręty łamię na kwadratowo. No jestem dupa jak zwykle. ALE dziś... Nic się tym nie przejmuję..
I tak powstała świecka tradycja porannej lufy koniaku zagryzanej snickersem.
Dojeżdżamy do granicy Górskiego Karabachu. Na granicy - paszporty i informacja że MUSIMY zameldować się w konsulacie i dostać tam wizy - bo inaczej nas nie wypuszczą.
Jedziemy. Piękna droga. Można sportami zamykać opony. I podnóżki. I wydechy. Aż tu nagle.... Koniec drogi. Szutruweczka. I maszyny co asfalt rozwijają i robotnicy uwijający się mocno.
Wjeżdżamy do Suszi. Takie miasto stare. Objeżdżamy. Zamawiamy obiadek.
Zjadamy pyszne gołąbeczki.
Jedziemy do stolicy. Trafiamy do konsulatu - załatwiamy wizę za 6 tysięcy.
Wracamy tą samą drogą. Po drodze fotografujemy jakąś studnio-fontannę.
Namaczam zaschnięte od gorąca usta...
Jeszcze oglądamy kościół przydrożny.
Odciskamy swoje dłonie na murze.
I widoczki wokół niego.
I pomniczki wokół niego.
Na granicy oddajemy wizę i jedziemy dalej.
Tą samą drogą co wcześniej. Niestety.
Dojeżdżamy do kościoła Norawang. http://en.wikipedia.org/wiki/Noravank
Piękna kilkukilometrowa dolina. Do tego skąpana w słońcu co właśnie zachodziło. No cukierkowo.
Motocykle na dole grzecznie czekają.
A my oglądamy dalej.
Tu człowiek na krawędzi.
Tu jakiś turysta wkradł się w kadr.
A tu mur jak piksele uroczo wygląda.
Cały czas łaził za nami jakiś gość na szczudłach.
A na drzwiach mieli wydrapane deski.
Kończymy oglądanie i napieramy dalej.
Kupujemy w przydrożnych kramach wino.
Które pani zasysa z baniaka i przelewa do dwulitróweczki po coli.
I wódę truskawkową.
Na drodze widać auta ze znakami UN i Red Cross.
A przydrożne miejscowości ładne są.
Więc zaglądamy za barierki.
Jak zaczyna się zmierzchać - zjeżdżamy w pole i w dolince urządzamy piknik.
Komentarz