Ogłoszenie

Zwiń
No announcement yet.

can I put tent here?

Zwiń
X
 
  • Filtr
  • Czas
  • Pokaż
Wyczyść wszystko
new posts

    #16
    Mestia, czesc druga

    Rano zjadłem śniadanie z rodziną i poszedłem zwiedzać Mestię. Udało mi się przejść może czterysta metrów nim zaczepił mnie kierowca Łady Niwy. Mówił dobrze po angielsku i chwilę później zaprosił mnie na piwo do swojego domu. Nieporządek panujący w długiej sieni, w której stał stół tłumaczył imprezą, która odbyła się wczoraj u niego w domu. Jego znajomi świętowali sukces jakim było utrzymanie na drodze stojącej na podwórku Hondy Civic po tym jak wystrzeliła im opona na drodze do Mestii. Cudem uniknęli śmierci. Przez otwarte na oścież drzwi widać było kaukaskie góry a mój gospodarz okazał się przemiłym rozmówcą.
    Nie wiem dokąd jechali młodzieńcy w BMW, którzy wyprzedzili mnie poprzedniego dnia. Dwóch z nich siedziało na zewnątrz samochodu w oknach, jeden wystawał przez szyberdach. Głośno się śmiali, trąbili, krzyczeli coś do mnie. Kilkanaście minut później rozpadało się i wtedy ich dogoniłem. Ich BMW stało na zakręcie a boczne lewe drzwi uderzył Kamaz. Samochód wytrzymał uderzenie, nikomu nic się nie stało – ponieważ deszcz zmusił ich do wejścia do środka samochodu. Ich impreza w punkcie docelowym musiała być bardzo huczna.
    Piliśmy piwo i wymienialiśmy opinie o naszych ojczyznach – kilkanaście minut później pojawił się kolega mojego gospodarza – miejscowy artysta plastyk. To on został moim przewodnikiem na kolejną część dnia. Najpierw galeria, w której są prace całej jego rodziny, potem muzeum Miszy – niezwykle ciekawej postaci i legendy tamtych stron. Misza to imię wybitnego alpinisty pochodzącego z Mestii, znanego w Europie pod pseudonimem “Skalny Tygrys”. Tutaj można poczytać więcej o tej postaci. Jeszcze muzeum etnograficzne i byłem przygotowany na przerwę, którą postanowiłem spędzić w miejscowej melinie.
    Kończyłem właśnie jeść charczo, pikantną, tłustą zupę z pomidorami, której aromat tworzyły orzechy oraz świeża kolendra gdy na długim, drewnianym stole stojącym na środku sali zaczęły się pojawiać różne przystawki, butelki z czaczą, wino oraz kilka butelek piwa. Na honorowym miejscu siedział pięknie ubrany starszy gentalmen w garniturze, obok niego panowie w podobnym wieku, następnie ubrane na czarno kobiety. Gdy najmłodszy z mężczyzn wygłaszał kolejny, kwiecisty toast kobiety wycierały łzy z oczu, panowie z uznaniem kiwali głową. Nie rozumiałem oczywiście co mówił, wydawało mi się, że jest to jakiś sposób celebrowania uroczystości pogrzebowej, więc dyskretnie obserwowałem tę scenę starając się zarejestrować jak najwięcej szczegółów. Po chwili zrobiło mi się głupio, że robię sobie z czyjeś tragedii atrakcje turystyczną i postanowiłem iść dalej na spacer. Gdy wychodziłem zaczepił mnie człowiek, który wygłaszał toasty i po chwili rozmowy już siedziałem przy stole. Najstarszy mężczyzna postawił przede mną trzy szklanki z czaczą a resztę zachęcała do picia do dna

    - eto nie czaj, dawaj!

    Okazało się, że moi gospodarze to nauczyciele, którzy przyjechali do Mestii na przemówienie jakiegoś ministra w rezydencji prezydenta. Łzy kobietom wyciskał ich były uczeń, a impreza miała osłodzić im stracony dzień na wysłuchiwanie ministerialnych planów. Przed knajpą czekała marszrutka, do której udawali się zmęczeni spożyciem (ale nie pijani!) uczestnicy biesiady, a kobiety, które nie chciały już pić wina po prostu siadały przy innym stole. Najstarszym gentelman okazał się być dyrektorem szkoły, w której uczyli siedzący przy stole belfrowie. Imprezę zakończył nauczyciel historii swoją indoktrynacją na temat prezydenta Gruzji. Nim zdążyłem się zorientować o co mu chodzi dyskusję uciął Dyrektor – pogląd historyka nie był popularny wśród biesiadników.

    - Polityka nie tworzy dobrego klimatu przy stole

    Rosyjska wersja tego powiedzenia brzmiała znaczenie lepiej, ale niestety jej nie zapamiętałem – impreza skończyła się w ciągu dziesięciu minut po tym jak mój towarzysz próbował mnie przekonywać po cichu o zbyt miękkiej polityce wobec Rosji.

    Jeszcze obiad w moim gospodarstwie, spacer po wsi, rozgrywki backgammona w knajpie z miejscowymi i koniec. Stan kolana nie pozwalał mi jakiś lekki trekking ani tym bardziej offroad do Ushguli czego bardzo załowałem, więc postanowiłem jechać do Kazbegi.















    Więcej zdjęć: http://moto.elban.net/2012/07/19/mestia/

    - - - Zaktualizowano - - -

    Ponowny przejazd drogą Mestii Zugdidi wprawił mnie wyśmienity humor. Niestety droga Zugdidi – Mtskheta nie jest zbyt ciekawa, tak więc przy Kutaisi postanowiłem zobaczyć kompleks Gelati. Monastyry w Gruzji są niesamowite, gdybym nie lubił swojej profesji, mógłbym zostać mnichem!

    Późny wyjazd, spacerowe tempo i dużo przystanków sprawiły, że dojazd do Kazbegi okazał się niemożliwy. Postanowiłem zatrzymać się w Ubisie, małej miejscowości znanej z monastyru o takiej samej nazwie mającym niebagatelne znaczenia dla Gruzinów. Wioska okazała się urocza, choć biedna. Miejscowi wskazali mi miejsce na namiot nad rzeką a następnie przyszli z wizytacją. Ocena mojej konstrukcji wypadła pozytywnie. Niestety, miałem pecha. Motocykl się wywrócił, na prawą stronę czego efektem było zniszczenie mocowania szyby kasku, który wisiał na lusterku. O ile samą śrubkę mocującą znalazłem, to sprężyny dociskającej wizjer do uszczelki nawet nie próbowałem szukać – do końca wycieczki miałem głośny, nieszczelny kask.

    Rano obejrzałem śliczny monastyr, świetną bibliotekę w dzwonnicy i ruszyłem Drogą Wojenną do Kazbegi.


    Gelati

    Gelati

    Nocleg

    Ubisa entertaiment area

    Monastyr Ubisa

    Biblioteka


    http://moto.elban.net/2012/07/21/monastyr-ubisa/
    Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
    Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

    Komentarz


      #17
      Długo trzeba było czekać na kolejny odcinek .... a wcześniej tak koledzy chwalili za sprawne postępy w relacji
      Dzięki temu z przyjemnością przeczytałem od początku jeszcze raz ...i czekamy na więcej

      Komentarz


        #18
        Cel Kazbegi! Pobudka o siódmej rano, kąpiel w lodowatej rzece, szybkie śniadanie gdzieś przy drodze sprawia, że byłem gotowy do zmierzenia się ze słynną Drogą Wojenną. Ale nim udało mi się do niej dojechać, kilka migawek z podejścia Gruzinów do turystów:

        - kupiłem chleb na śniadanie w “piekarni” przy drodze, za chwilę dostaje kawę od pań sprzedawczyń
        - długo szukałem zjazdu na Kazbegi, było to gdzieś przed Tbilisi. Policjant najpierw udawał, że mówi po angielsku, następnie poszedł po zeszyt do radiowozu i po szybkich korepetycjach z języka poddanych królowej Elżbiety, przeraźliwie się męcząc próbował mi pomóc
        - selekcję zdjęć i filmików (kończyło mi się miejsce na kartach pamięci) zrobiłem na służbowym komputerze pracownika stacji benzynowej

        Oczywiście dojazd do Kazbegi zrobił na mnie wielkie wrażenie. To troszeczkę inne góry niż w Swanetii, sprawiają wrażenie podobne do wielkiego misia – niby są łagodne, pokryte zielonymi łąkami, sporo otwartych przestrzeni, jednak ich wielkość budzi respekt. Na słynnym punkcie widokowym, tym, przy którym zatrzymują się wszyscy, spotkałem czterech przemiłych Ukraińców: trzy Hondy Africa Twin i jeden chopper – niby nic, ale to te kilka minut rozmowy sprawiło, że kilka dni później, kiedy spotkaliśmy się przypadkiem w innym miejscu przywitaliśmy się, jak najlepsi przyjaciele i balowaliśmy (prawie) do upadłego.

        Ostatnie trzydzieści kilometrów przejechałem drogą ze zniszczoną nawierzchnią. Doły, wyrwy, kałuże, kawałki bez asflatu (te były chyba najlepsze). Na poboczu leżał śnieg – bolące kostka i kolano dalej przypominały o upadku w Bułgarii, ale miałem niesamowicie mocne postanowienie o dojechaniu do Kazbegi. Nie obchodził mnie zupełnie styl przejazdu, wyostrzyłem wszystkie zmysły, koncentracja 150% i robiłem wszystko, żeby ewentualna gleba nie nadwyrężyła mi prawej nogi. Z jednej strony coś pchało mnie to do przodu, z drugiej strony żałowałem, iż wystraszyłem się łatwiejszej drogi do Ushguli. Najwięcej emocji dostarczył mi przejazd (a raczej przepychanie motocykla) oblodzoną kładką nad rzeką – kiedy się w końcu udało zorientowałem się, że mogłem rzekę pokonać tunelem o kształcie litery U.

        Do Kazbegi przyjechałem tam kilka lat za późno – wioska została zjedzona przez masową turystykę. Sklepiki o nazwach “Google Market”, hotel o europejskim wyglądzie, hostel, pełno kwater. Nim zdążyłem się zastanowić gdzie rozbić namiot dopadał mnie miejscowy taksówkarz proponując swój guesthouse – był dosyć natarczywy, ale zgadził się na rozbicie namiotu na jego terenie – i to jescze za darmo. Poczęstował mnie wódką, zachwalał swoje usługi, dom, więc na koniec trochę zmiękłem i zgodziłem się, aby zawiózł mnie do Gegergeti swoją Ładą Niwą. Potraktowałem to jako zapłatę za postawienie namiotu na urwisku przy rzece ze świetnym widokiem, trochę chciałem oszczędzić nogę (pierwotny plan zakładał delikatny trekking w tym miejscu), trochę było mi go żal. Cztery lari to żadne pieniądze to przecież żadne pieniądze. Żeby nie zrobić mu przykrości nawet nie zareagowałem, gdy za szybę wetknął polską flagę oraz gdy łaskawie dał mi piętnaście minut na zrobienie zdjęć na gorze. Gdy zjechaliśmy okazało się, że mój gospodarz perfekcyjnie wymawia słowa fourty oraz sorok, których wcześniej nie używał. Wkurzyłem się niesamowicie, poszedłem zjeść chinklali z poznanymi po drodze Polakami, strzeliłem dwa browary i zastanawiałem się czy namiot wytrzyma nadchodzącą wichurę. Zrobiło się bardzo zimno i nieprzyjemnie, ale tym razem mój gospodarz okazał ludzką twarz i zaproponował, żebym spał w jego gościnnych pokojach za darmo.

        Rano zmieniłem plan po raz kolejny i postanowiłem pojechać do Kachetii – Kazbegi okazało się dla mnie mało przyjaznym miejscem, popsuła się nawet pogoda.















        wiecej zdjec: http://moto.elban.net/2012/07/23/kaz...droga-wojenna/
        Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
        Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

        Komentarz


          #19
          Market Google - pomysłowi ci Gruzini
          http://drip.cba.pl

          Komentarz


            #20
            Z dużą przyjemnością, mimo nędznej pogody, przejechałem jeszcze raz Drogę Wojenną. Po drodze bezskutecznie próbowałem znaleźć gejzery, które znajdują się gdzieś w okolicach Kazbegi (15-20 kilometrów). Cały dzień mniej lub bardziej padało, początkowo mój lidlowy kombinezon przeciwdeszczowy dawał radę, ale z każdą godziną deszcz był silniejszy. Ciekawostką była obwodnica Tbilisi, droga bez nawierzchni, na której spotkałem jedynie tiry i stada owiec. Gdy dojechałem do położonego na wzgórzach Signagi chmura, z której lało znajdowała się dosłownie na głównym rynku. Widoczność została ograniczona do kilkunastu metrów, nie przeszkodziło to jednak Georgijowi w odnalezieniu zagubionego turysty i zaproponowaniu mi nocleg w guesthousie prowadzonym przez jego rodzinę. Byłem całkowicie przemoczony, przemarznięty i mimo, że moim celem było położone kilkanaście kilometrów dalej Laghoteki, zapytałem tylko czy będę miał dostęp do pralki i ciepłej wody.

            Oczywiście, gdy tylko przestałem się trząść z zimna, wykąpałem i skończyło się robić pranie przestało padać, zza chmur wyszło piękne słońce, jednak decyzji o pozostaniu w Signagi nie żałuje. Jeżeli kiedykolwiek zdarzy się Wam odwiedzić to miasteczko, pytajcie o dom rodziny Zandarashvili. To prawdziwie rodzinny biznes, z najlepszym jedzeniem jakie jadłem w Gruzji, wspaniałym domowym winem, czaczą, przemiłymi i pomocnymi ludźmi oraz fantastyczną atmosferą. Zostałem tam znacznie dłużej niż zakładałem. To miejsce ma dobrą karmę.

            Już pierwszego wieczoru, przy suto zastawionym stole, byłem uczestnikiem niesamowitej biesiady z motocyklistami z Kazachstanu, parą Holendrów jadącą jeepem do Mongolii oraz dwójką Szwajcarów. Następnego dnia, jadąc za samochodem głowy rodziny na swoim motocyklu, odbyłem obowiązkowy turystyczny tour po najcenniejszych monastyrach Kachetii oraz winnicach, z których słynie ten region. Była też chwila przerwy nad prywatnym (!) jeziorem oraz kolejna uczta z następnymi podróżnikami. Co prawda, nim do niej doszło najadłem się strachu wjeżdżając na wzgórze, na którym jest położone Signagi w kompletnych ciemnościach i strugach deszczu po śliskiej drodze. Moi towarzysze zachowali się świetnie czekając gdy moje ledwo świecąca lampa Pegaso znów pojawi się w ich wstecznym lusterku.

            Kolejny dzień to wycieczka do Dawid Garaja, kompleksu monastyrów położonych na półpustyni o tej samej nazwie. Po górskich klimatach przejazd przez łagodne wzgórza pokryte zieloną trawą, bez drzew, wsi zrobił na mnie wielkie wrażenie. Chyba nawet większe niż sam monastyr wykute w skale w VI wieku. Co ciekawe, monastyr jest w części położony po azerskiej stronie a ten kawałek ziemi jest spornym terytorium powodującym napięcia na linii Baku – Tbilisi. Od czasu do czasu zdarzają się tam incydenty, więc większa ilość wojsk w tamtym rejonie nie powinna nikogo dziwić. Na sam koniec strzeliłem sobie spacer po miasteczku, poznałem świetną parę Ukraińców spędzających kolejny miesiąc w swojej podróży poślubnej i wziąłem udział w następnych poprawinach w guesthousie. Z obawy o stan wątroby i otyłość postanowiłem następnego dnia ruszyć w podróż powrotną do Polski.















            ostatnie to jedno z moich ulubionych. Ten deszcz ma moc

            więcej zdjęć (pewnie ponad 100) tutaj http://moto.elban.net/2012/07/26/kachetia/
            Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
            Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

            Komentarz


              #21
              Powolny powrót do domu postanowiłem sobie umilić pobytem w Vardzi. To taka malutka osada, w której jest może pięć domów oraz skalne miasto z XII wieku. W czerwcu 2011 roku w tej miejscowości można było zjeść obiad w domowej restauracji oraz spać u podnóża skały, w której wykute są groty oraz znajduję się monastyr. Rok 2012 przyniósł szereg zmian: dostępny jest malutki guesthouse oraz druga restauracja w malutkim drewnianym budynku z pysznym jedzeniem.

              Droga z Signagi do Khashuri ma tylko jeden moment, w którym czekają motocyklistę jakieś emocje. To przejazd przez Tbilisi. W porównaniu z tamtejszym ruchem drogowym burdel na ulicach Tirany czy Istambułu to miasteczko drogowe dla dzieci. Chcesz żyć? Ustępuj pierwszeństwa wszystkim, trąb, uciekaj sprzed maski samochodu, który chce znaleźć się na Twoim miejscu. I nie licz na to, że ktoś może zahamować w razie czego - tamtejsi kierowcy mają zwyczaj oszczędzania benzyny poprzez wyłączanie silnika gdy tylko jest to możliwe. Poza tym - po co hamować skoro to Tobie bardziej zależy na uniknięciu kolizji? Cała szczęście to tylko kilkanaście kilometrów.

              Od Khashuri do Vardzi z każdym kilometrem jest ładniej. Droga przylepiona jest do rzeki, asfalt nowy, ruch znikomy, od czasu do czasu krowy na środku drogi i pozdrowienia od mijanych kierowców. Gdy dojeżdżam do "miejsca kempingowego" z daleka widzę cztery uśmiechnięte od ucha do ucha twarze wymachujące rękami na powitanie. To moi ukraińscy przyjaciele poznani kilka dni wcześniej przed Kazbegi!

              - Dawaj, u nas mnogo samogonu!

              Taka zapowiedź wieczoru sugerowała długą noc i ciężki poranek. Siedząc przy stole kilka metrów od rzeki, z widokiem na skalne miasto delektowałem się samogonem pitym pod wyśmienite gruzińskie dania wraz Ukraińcami turystami z Niemiec, USA i dwoma Polkami. Staraliśmy się ustanowić rekord wzniesionych toastów za przyjaźń pomiędzy narodami świata. Ciężko oddać jest klimat tej biesiady, ale była to najfajniejsza impreza tego wyjazdu. Klimat, który stworzyli motocykliści z Ukrainy, ich dowcipy, serdeczność i otwartość sprawiły, że bariery językowe nie miały żadnego znaczenia. Z pobliskiego guesthouse'u wyciągnęliśmy też na kilka kieliszków Kotyę, z którym umówiłem się następnego dnia na przejechanie drogi Akhaltsikhe - Batumi przez przełęcz Khulo czyli mój pierwszy dłuższy, prawdziwy offroadowy kawałek w życiu. Do późna w nocy nad okolicą roznosiły się nasze śmiechy oraz hasło wieczoru:

              - Za drużbę narodów!

              Po szybkim rekonesansie w skalnym mieście i wspólnym śniadaniem wyruszyliśmy do Batumi. Kotya niewiele robił sobie z kamieni, przejazdów przez potoki swoją załadowaną Africą Twin. Nie przeszkadzała mu też żona z tyłu, cała trasę przejechał na siedząco, co najwyżej podnosił nogi do góry, żeby mu nie naleciała woda do butów. Dla mnie ta trasa to było spore wyzwanie, przejechałem ją w jakimś żenującym stylu, ale dałem radę i to było dla mnie najważniejsze. Widoki na tej trasie to bajka, sam przejazd przez ledwo odsłoniętą przełęcz to mistrzostwo świata. Warto było.

              Następnego dnia umówiliśmy się na wspólny przejazd do Kapadocji najnudniejszą trasą świata czyli Batumi - Samsun.

              No to smigamy

              Panie Premierze, Orliki to naprawde taki wielki sukces?

              Jest forteca

              Jest impreza

              Jest wielka Afryka

              Jest obozowisko

              Niemiec (również motocyklista, ale z tych co jeżdzą tylko wokół komina) o poranku. Jak na czlowieka z zachodniej cywilizacji, który wytrzymał do końca, wygląda całkiem niezle

              Skalne miasto

              Jest potok, są emocje

              Widoczki

              Na wpół opuszczona wioska

              Najwyższy punkt drogi

              Krowa antygrawitacyjna

              Zuch chłopaki


              Strona Kotyi (jak ktos kuma po rosyjsku to polecam): www.kotya.net
              Więcej zdjęć - http://moto.elban.net/2012/07/29/var...rot-do-batumi/
              Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
              Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

              Komentarz


                #22
                Powrót przez Turcje, część pierwsza

                Wjazd mojego motocykla do Turcji to była bułka z masłem. Kotya męczył się na granicy godzinę - według bazy danych pograniczników jego maszyna od kilku lat znajdowała się na tureckiej ziemi. Cały dzień jechaliśmy do Samsun. Ponieważ strasznie było nudno to przez cała drogę biłem się z myślami czy jechać do Kapodocji. Przeważył argument finansowy. Nie odbijając na południe zaoszczędziłem jakieś 250 euro, a to dosyć pokaźna kwota jak na kilka godzin w księżycowym krajobrazie. Postanowiłem rozstać się z moimi towarzyszami i sprawdzić jak prezentuje się Sinop nocą. Przez cały dzień była piękna, słoneczna pogoda, więc dodatkowe osiemdziesiąt kilometrów delikatnie krętych drogach przez górki miało stanowić miły bonus po 500+ kilometrach prostej jak drut drodze. I pewnie by tak było, gdyby nie nagły atak gęstej mgły. Podobno to typowe dla tej pory roku - gorące powietrze, zimna morska woda i bliskość gór. Wykończony dojechałem do Sinop, gdzie szybko się okazało, że nie ma żadnego czynnego kempingu. Strasznie nie chciało mi się kombinować z noclegiem ani szukać czegoś w krzakach, więc mój wybór padł na marinę.

                W porcie nie było żadnego biura, żadnej ochrony, nikogo poza grupą emerytów kończących flaszkę rakii na jednej z łódek. Wyglądali na ludzi, którzy spędzili w tym miejscu całe życie, więc moją prośbę o rozbicie namiotu skierowałem do nich. Niesamowicie ucieszył mnie fakt, że jeden z nich mówił bardzo dobrze po angielsku. Drugą dobrą wiadomością była natychmiastowa zgoda na nocleg. Skoczyłem coś zjeść, kupiłem siatkę piw w sklepie. Łódka trochę opustoszałą, zostało dwóch gospodarzy - emerytowanych marynarzy. Kolejne butelki Efesu umilały nam rozmowę, było bardzo sympatycznie. Klimat trochę jak z piosenki o rybaku:

                - cały dzień spędzamy na łodzi łowiąc hobbistycznie ryby. wieczorem pijemy rakii. mamy dobrą emeryturę, która by nam na wszystko starczała - gdyby tylko alkohol był trochę tańszy.

                Umówiliśmy się nawet na łowienie ryb następnego dnia. Na koniec moi gospodarze zaproponowali mi, żeby rozbił swój namiot na łódce przycumowanej do ich łódki. Nawet trochę żartowali z miny swojego kolegi, który powinien się zdziwić, gdy jutro zobaczy moje małe obozowisko na swojej własności. Gdy poszli wypiłem ostatnie piwo ciesząc swoje oczy oświetloną promenadą i słuchając granej na żywo muzyki.

                Poranny spacer po miasteczku, śniadanie na ławce nad morzem pod palmą, kawa w jednej z tych leniwych knajp, w której starsi mężczyźni grają w domino i warcaby wprawiły mnie w świetny nastrój. Autentycznie ucieszyłem się na widok człowieka kręcącego się po łodzi, na której rozbiłem swój namiot. Zobaczyłem też minę, z której tak żartowali moi towarzysze. Była naprawdę nietęga. Nasz kontakt ograniczył się do moich prób nawiązania konwersacji i jego gestów, których interpretacja nie pozostawiała złudzeń. Złożenie namiotu miało się odbyć w ekspresowym tempie. Gdy pakowałem motocykl dostałem jeszcze kartkę z dwoma zdaniami po turecku. Ponieważ dobrodzieje spóźniali się postanowiłem się ewakuować z tego miasteczka. Na koniec kupiłem dwie kolejne siatki z piwem. W jednej zostawiłem list z podziękowaniami, drugą przeznaczyłem dla wściekłego właściciela łódki. Dołączyłem list, w którym słowa przeprosin stanowiły ponad połowę tekstu i zostawiłem wraz z alkoholem na pustej łódce.

                Mgła:

                Port w Sinop nocą

                Miejscówka

                Polski akcent

                Portowe klimaty

                Przed 10 nie wstaje!

                Miejscowa myśl techniczna

                Z ręką na sercu, bez google translatora, o co chodzi?!

                Kawa i papierosy
                Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
                Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

                Komentarz


                  #23
                  Turcja vol 2

                  O gościnności i serdeczności Turków miałem się jeszcze przekonać, lecz nim to nastąpiło musiałem dotrzeć do Amasry. Ten kawałek to rollercaster – kilkaset metrów górę, zjazd na poziom morza. Odjeżdżanie od linii brzegowej i dojeżdżanie do niej. Strome podjazdy, łagodne zjazdy. Małe miasteczka i duże wioski. Słońce prosto w oczy i jazda kilkanaście minut w cieniu. Polecam. Prawie zerowy ruch, zakręty, zakręciki, widoki – pełen relaks.

                  Postanowiłem powtórzyć próbę spania w marinie – jednak w Amasrze jest to dosyć trudne. Port stanowi część popularnego deptaku – tamtego dnia obchodzone było dosyć hucznie święto młodych. Całe miasto we flagach, koncerty, całe rodziny na spacerach – słabe warunki na miejski survival. Jednak pierwszy Turek mówiący po angielsku rozwiązał moje problemy – kempingu w okolicy nie ma, pensjonaty drogie, ale pozostają jeszcze gościnni ludzie. Tacy jak Kedir i jego kolega z pracy. Wieczór spędziłem z tymi dwoma inżynierami z pobliskiej kopalni wymieniając się informacjami o naszych krajach, zwyczajach. Rano zostałem oprowadzony po Amasrze i zabrany na super śniadanie.

                  Ostatni nocleg wypadł mi gdzieś za Istambule – obok czegoś co nazywało się kempingiem, a tak naprawdę przypominało nasze ogródki działkowe. Cały dzień dwupasmówką przyklejoną do autostrady, uciekając przed burzą w temperaturze powietrza kilkunastu stopni. Lipa. Na pocieszenie dostałem miejscówkę pod balkonem restauracji, trochę świeżych ryb i towarzystwo do wieczornego piwa.

                  Turcy to naprawdę serdeczny i gościnny naród. Zawsze uśmiechnięci, bezinteresownie pomocni, ciekawi świata, chętnie pomagający.











                  więcej fotek: http://moto.elban.net/2012/07/30/tur...zi-serdecznych
                  Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
                  Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

                  Komentarz


                    #24
                    Pierwsze tankowanie w Bułgarii uświadomiło mi, że coś się skończyło. Po kilkunastu dniach spędzonych w krajach gdzie moja wizyta na każdej stacji benzynowej stanowiła atrakcje, zawsze ktoś chciał ze mną pogadać, przybić piątkę znowu stałem się zwykłym klientem. Jedyny highlight tego dnia to spotkanie na granicy Polaka o nicku Sal, który wracał w szaleńczym tempie z wyprawy po Pamirze. W ramach zapewniania sobie rozrywki postanowiłem sprawdzić co może znaczyć hasło "Kemping dla motocyklistów", który znajduje się w miejscowości Idilevo. I tu reklama:

                    Jeżeli będziecie kiedykolwiek robić tranzyt przez Bułgarię - zwróćcie uwagę na to miejsce. Jest to pięknie położona wioska pośród górek, cicha, spokojna. Sam kemping to byłe gospodarstwo, jest miejsce na zaparkowanie sprzętu, są pokoje lub możliwość rozbicia namiotu, piwko, inni motocykliści, pomocni właściciele, fajna atmosfera. Zapewne da się uzyskać pomoc w planowaniu jakiś offowych wypadów po okolicy. Miejsce chyba mało znane w Polsce, bo nigdzie w żadnej relacji o tym nie słyszałem. A naprawdę jest warte odwiedzenia. Link do strony campingu: http://motosapiens.org/moto/?q=en/node/17

                    Ogólne zmęczenie, poranna pobudka, kilka piwek i szklanka Rakiji sprawiły, że poszedłem spać znacznie wcześniej niż planowałem. Dzięki temu następnego dnia byłem jak młody bóg, gotowy na sprawdzenie jak wygląda przełom Dunaju oraz co ciekawego można robić w Timishoarze. Bułgarskie drogi mnie trochę zmęczyły - mam pecha do wyznaczania marszruty w tamtym kraju. Wzdłuż każdej drogi, którą jechałem rósł szpaler drzew, który zasłaniał mi widoki. Znudzony dojechałem do promu, na który przyszło mi czekać jakąś godzinkę. Nigdy mi się nie spieszyło, z przyjemnością obserwowałem Dunaj. Trochę mi mina zrzedła jak zobaczyłem wielką burzową chmurę. A jak zaczęło padać to zrezygnowany założyłem przeciwdeszczówkę, prom wreszcie się pojawił i ruszyłem bardzo fajną drogą przyklejoną do Dunaju. Ożywienie przyszło dopiero jak się zorientowałem, że kałuża w której się znajduję to jest znacznie głębsza niż się spodziewałem. Woda naleciała mi do butów od góry. Po godzinie zaczęła przeciekać przeciwdeszczówka (Lidl quality). Lało tak, że przełomu Dunaju nawet nie zauważyłem. Przejechałem w tym stanie jakieś 200 kilometrów czyli połowę dystansu i się poddałem. Nocleg znalazłem w mega turystycznym Baile Herculane - pamiętam pierwszą próbę stargowania noclegu z 20 euro o połowę i minę gościa, który powiedział mi, że nigdy w życiu za taką kwotę niczego nie znajdę a te dwadzieścia to i tak są orzeszki. Patrzył na mnie tak, że wolałbym spać na PKS niż dać mu zarobić cokolwiek. Nie tylko znalazłem nocleg, ale dostałem szklankę palinki i możliwość wstawienia mokrych ciuchów do kotłowni.

                    Następnego dnia już nie padało, więc nawet kask mi trochę wysechł. Przejazd przez Węgry jak zwykle bez historii, nocleg nad Balatonem pewnie też byłby nijaki gdyby nie spotkanie z Holendrami wracającymi Nissanem Patrolem z Gruzji. Byli to goście, którzy pierwszy raz pojechali na wschód, kompletnie nie wiedząc czego się spodziewać. Przygotowali się przynajmniej jak na wyprawę do Murmańska. Następnego dnia miałem pierwszego (i ostatniego) kaca podczas tej podróży, którego zwalczyłem włócząc się po Tihany.

                    Ostatnie forinty były przeznaczone na gulasz. Wymarzyłem sobie jakieś małe senne miasteczko, knajpę, w której nikt nie mówi po angielsku i najlepsze żarcie tego dnia. W tym celu puściłem się drogami trzeciej kategorii w stronę Austrii i za kilkanaście kilometrów znalazłem knajpkę marzenie. Wioska z trzema skrzyżowaniami, lokal pełen miejscowych, zapach papryki, pełne talerze na stołach. Lunch time! Z pomocą jakiegoś miłego pana złożyłem zamówienie i poszedłem na chwilę do łazienki. Na stole zostawiłem mapy, aparat, komórkę, kask i inne rzeczy. Byłem przyzwyczajony do takiego zachowania - w Gruzji i Turcji robiłem tak notorycznie z poczuciem, że nie ma możliwości, żeby cokolwiek zginęło. Tysiąc razy słyszałem: nie bój się - tu Ci na pewno nic nie zginie. Gdy wróciłem miły pan mówiący po angielsku pouczył mnie:

                    - jeżeli będziesz zostawiał tak rzeczy to prędzej czy później Cyganie Ci je ukradną.

                    Zachodnia cywilizacja, kurwa mać.

                    Idilievo 1

                    Idilievo 2

                    Idilievo 3

                    Idilievo 4

                    "Rakija najlepiej wchodzi z szopską"

                    Zaraz się zacznie

                    Balaton

                    Balaton

                    Tihany

                    Tihany

                    Porklocik


                    Więcej zdjęć: tutaj

                    - - - Zaktualizowano - - -

                    "Woda jak w Balatonie, widoki jak w Chorwacji a pizza jakiej nie mają we Włoszech" - tak reklamuje swoją pizzerie na kempingu pod czeskim Mikulovem pan Roman. Całe szczęście pod koniec maja niewielu było chętnych na konsumpcje u Pana Romana i wypoczynek nad zalewem, tak więc mogłem się wyspać po trzystu nudnych kilometrach z wiejącym ciągle bocznym wiatrem przez Węgry i Austrię.

                    Przedostatni mój przystanek wypadł w Pradze. Dzięki N. poznałem kolejną świetną stronę stolicy Czech - Vinohrady. Idealne miejsce, żeby powoli przyzwyczajać się do aglomeracji.

                    Czeskie zamki

                    Woda jak w Balatonie

                    Pegaso z rana

                    Nuuudy

                    Vinohrady

                    Vinohrady

                    Vinohrady

                    Vinohrady

                    Vinohrady

                    Zizkov

                    Zizkov

                    Zizkov

                    Varsovice


                    więcej zdjęć
                    "Woda jak w Balatonie, widoki jak w Chorwacji a pizza jakiej nie mają we Włoszech" - tak reklamuje swoją pizzerie na kempingu pod czeskim Mikulovem pan Roman. Całe szczęście pod koniec maja niewiel...


                    - - - Zaktualizowano - - -

                    No i koniec - Praha -> Wro -> Waw







                    całość: 28 dni, ~12 000 km, trzy awarie:

                    - motyw z gaźnikami i elektryką ogarnięty w Ruse
                    - linka prędkościomierza gdzieś przed Batumi
                    - uporczywie brudzący się czujnik stop w klamce -> kilka pryśnięć WD 40 i po sprawie

                    ciuchy
                    - Kurtka Rev it Defender - mistrzowska, sprawdziła się w każdych warunkach
                    - Spodnie Modeka Quebec - 8/10 - powyżej 30 stopni lądują w kufrze wymienone na jeansy motocyklowe
                    - Kask Suomy Vandall - 6/10. W połowie wycieczki rozwaliło się mocowanie czego wynikiem był brak możliwości domknięcia szybki. Trochę było głośno i padało do środka.

                    opcja "spimy w okolicach 0 stopni w namiocie"
                    - spiwor S15 z Decatholonu
                    - wkładka termiczna do spiwora
                    - najtansza bielizna terminczna z Decathlonu
                    - materac dmuchany Trekker
                    - komin z mikofibry na głowie.

                    - - - Zaktualizowano - - -

                    No i koniec - Praha -> Wro -> Waw







                    całość: 28 dni, ~12 000 km, trzy awarie:

                    - motyw z gaźnikami i elektryką ogarnięty w Ruse
                    - linka prędkościomierza gdzieś przed Batumi
                    - uporczywie brudzący się czujnik stop w klamce -> kilka pryśnięć WD 40 i po sprawie

                    ciuchy
                    - Kurtka Rev it Defender - mistrzowska, sprawdziła się w każdych warunkach
                    - Spodnie Modeka Quebec - 8/10 - powyżej 30 stopni lądują w kufrze wymienone na jeansy motocyklowe
                    - Kask Suomy Vandall - 6/10. W połowie wycieczki rozwaliło się mocowanie czego wynikiem był brak możliwości domknięcia szybki. Trochę było głośno i padało do środka.

                    opcja "spimy w okolicach 0 stopni w namiocie"
                    - spiwor S15 z Decatholonu
                    - wkładka termiczna do spiwora
                    - najtansza bielizna terminczna z Decathlonu
                    - materac dmuchany Trekker
                    - komin z mikofibry na głowie.
                    Ostatnio edytowany przez ofca234; 2529.
                    Social media: Facebook | @maku_xtz on twiiter
                    Relacje Bośnia 2013 | Bałkany 2012 | Gruzja 2012 | Bałkany 2011

                    Komentarz

                    Pracuję...
                    X