Już jakiś czas temu przyszło mi wrócić z wyprawy. Nastał jednak wyjątkowo długi czas ogarniania się, ale już jestem w miarę gotowy. Co prawda relacja jeszcze nie jest gotowa i przyjdzie jeszcze trochę na nią poczekać, ale mam już kilka ciekawych materiałów. Wyprawa trwała 39 dni podczas których przejechałem niespełna 12 tysięcy kilometrów. Była to samotna podróż i pomimo, że przejechałem przez 11 krajów to głównie skupiłem się na Gruzji i Armenii. Na dzień dzisiejszy można obejrzeć foty z wyprawy na moim wyprawowym fejsie no i wrzucam zwiastun filmiku.
Ogłoszenie
Zwiń
No announcement yet.
Dookoła Morza Czarnego Motorismo 2012
Zwiń
X
-
Trochę to trwało, lecz już jest!
Wyjazd zaplanowałem na 1 sierpnia, lecz na kilka dni przed nim, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu otrzymuję telefon z ambasady rosyjskiej. Miła pani oznajmia, że wiza będzie gotowa dopiero na 6 sierpnia, ponieważ w tym roku został przedłużony termin wyrabiania wiz na Kaukaz do 10 dni. Odkładam słuchawkę i czuję „lekką” frustrację, gdyż pośrednik otrzymał mój paszport wraz z wnioskiem miesiąc temu. Gdy nadszedł długo wyczekiwany termin odbioru wizy, okazuje się, że w kopercie jest tylko paszport- brakuje ubezpieczenia! Dzwonię już po nocy do pośrednika i dowiaduję się, że ktoś zapomniał wsadzić ubezpieczenie do koperty… Na całe szczęście chwilę potem dostaję na maila skan mojej polisy, który powinien w zupełności wystarczyć.
1.jpgtrasa.jpg
-
Dzień później, 07.08.2012, w końcu opuszczam moje rodzinne miasto. Pierwsze dwa dni ukazują moje zmęczenie przygotowaniami i udaje mi się przejechać tylko 750 kilometrów. Po wcześniejszych doświadczeniach z ukraińską drogówką, planowałem by tym razem przejechać bez łapówek, niestety już trzeciego dnia zatrzymuje mnie policja. Szybkie ograniczenie prędkości do 50- nie wyhamowałem. Prędkość przekroczona o 36 kilometrów. Gra wstępna zaczyna się od 25 euro, lecz po kilku minutach kończy się na 10e. Jadę dalej. Wieczorem w poszukiwaniu noclegu zajeżdżam nad staw, gdzie bardzo sympatyczni Ukraińcy mnie goszczą i nawet zostawiają prowiant na następny dzień. Poranek wita mnie lekką rosą- w nocy padało, szybko zbieram się, lecz nie udaje się zajechać za daleko. Po paru kilometrach kolejne spotkanie z policją. Tym razem ignoruję znak stopu. No bo po co się zatrzymywać skoro jest również pas do włączenia się do ruchu. Dziwi mnie reakcja policjanta, ponieważ po paru minutach rozmowy bez żadnych konsekwencji puszcza mnie dalej. Na pięć kilometrów przed końcem mojej dzisiejszej jazdy prawie kończy się moja wyprawa. Jest już po zmroku. Nagle na czołówkę wyskakuje mi jadąca bez świateł Lada wyprzedzająca ciężarówkę. Mijamy się na milimetry, a mnie zalewa taka fala adrenaliny, że aż zatrzymuję się na kilka minut na poboczu. W Feodosi spotykam świeżo upieczoną młodą parę która odbywa podróż dookoła Krymu na Yamaha Ybr125.
47256_371426169601323_1318449777_n.jpg
Komentarz
-
W końcu docieram promem z Kerchu do Rosji , a podczas przeprawy powertape’em naprawiam swoje buty motocyklowe. Do pierwszego poważnego punktu wyprawy, którym jest góra Elbrus dojeżdżam po tygodniu. Na kilkadziesiąt kilometrów przed dojazdem do podnóża góry zaczyna się ściemniać. Szukam miejsca noclegowego przy pobliskiej rzece. Moja obecność wyraźnie zainteresowała starszego pana, który właśnie idzie do mnie z przydrożnych zabudowań. Po przedstawieniu się, pytam o korzystne miejsce na rozbicie namiotu. Wymieniamy kilka zdań i starszy pan zaprasza mnie w gości. Okazuje się, że jest stróżem parkingu dla ciężkiego sprzętu. Odbywa się tu ognisko rodzinne, na które od razu zostaję zaproszony. Większa część ludności, również moi gospodarze, zamieszkująca te rejony jest pochodzenia bałkarskiego (górski naród pochodzenia tureckiego). Prócz bardzo różnorodnego i smacznego jedzenia, na stole stoi dużo alkoholu. Narzucają takie tempo w piciu, że prawie wymiękam. Na szczęście udaje mi się uniknąć kompromitacji- uciekam w kąt. Nie rozumiem tylko jednego: dlaczego zamiast Czarek mówią mi Szarik.
228087_371426196267987_1186700002_n.jpg
317523_371426219601318_1521148168_n.jpg
644711_371426262934647_1486656981_n.jpg
- - - Zaktualizowano - - -
Już podczas zeszłorocznej wyprawy bardzo chciałem zobaczyć Elbrus, niestety nie było mi to dane. W tym roku miało być inaczej. Słynna góra położona jest bardzo blisko granicy z Gruzją, dlatego panuje tutaj wzmożona aktywność militarna- na pewno ma na to również wpływ ubiegłoroczny zamach terrorystyczny. Mam dwie możliwości, aby ją zobaczyć. Pierwszą jest wjechanie kolejką linową (cel zamachu) na 3750 m n.p.m., skąd widać szczyt. O drugiej opcji dowiaduję się od przypadkowo napotkanego po drodze Polaka, który wskazuje mi drogę do obserwatorium położonego na 3000 m n.p.m. Twierdzi, że powinienem dać radę wjechać tam motocyklem. Postanawiam zdać się na słowa rodaka. Wskazana „droga” jest o podłożu mniej lub bardziej kamienistym. Przy pierwszej wywrotce urywam kufer, którego mocowania prostuję w sposób bardzo prymitywny, czyli za pomocą kamieni. Pierwsze koty za płoty, wyprawę można uznać za rozpoczętą. Na najbardziej stromym podjeździe zaczyna brakować mi mocy, gaśnie mi motocykl i znów lecę na ziemię. Poprzednim razem podniesienie motocykla sprawiło mi bardzo dużą trudność, lecz teraz jest tragedia, na co wpływa również spora ilość kamieni. Utknąłem na 2560m n.p.m. Teraz wyjścia nie ma, motocykl dalej do przodu nie pojedzie, jedyna opcja to zawrócić. Próbuję zjeżdżać tyłem tradycyjnie popuszczając sprzęgło na wyłączonym silniku. Idzie mi to wyjątkowo marnie i w pół godziny robię maksymalnie 15m , kładąc przy tym kilkakrotnie motocykl. W końcu dopada mnie kryzys i zaczynam marzyć o tym, by znaleźć się już na dole. Gdy tak marzę i marzę, naglę od strony obserwatorium na drodze pojawia się człowiek prowadzący trzy konie, jak się okazuje- mój zbawiciel. Na imię ma Maret, a może Mazet. Pomaga obrócić Teresę, bym mógł spokojnie zjechać. W między czasie nadchodzą dwie, bardzo sympatyczne Rosjanki. Okazuje się, że ten odcinek drogi jest tak stromy, że konie trzeba sprowadzić, a jazda na nich odpada. Widok asfaltu przynosi sporą ulgę. Dowiaduję się, że napotkane panie mieszkają w ośrodku turystycznym i na siłę zapraszają mnie do siebie. Na miejscu przydzielają mi pokój i karmią. Ta gościnność płynie prosto z serca, ponieważ za nic nie muszę płacić.
398338_371426299601310_1007931428_n.jpg
199301_371426319601308_358532870_n.jpg
298329_371426342934639_403875735_n.jpg
- - - Zaktualizowano - - -
Spotkanie z rosyjską policją zaliczam do miłych. Wyprzedzam Ladę i tylko kątem oka widzę znak informujący o wjeździe na teren zabudowany. Kilkadziesiąt metrów dalej, znów kątem oka, dostrzegam zamaskowany fotoradar. W centrum miejscowości już czeka na mnie policjant i macha pałką. Zdjęcie wykazało 103 km/h. Chcą 100$. Po chwili już 50. Z mundurowym rozmawiam jeszcze ok. 10 min., mówię, że jestem studentem, turystą, że rok zbierałem na tą wyprawę. Puszcza mnie wolno.
Komentarz
-
Od spotkanych na Ukrainie Polaków (ciekawe czy wywoływany się odezwie;p) dowiedziałem się, że do Gruzji wpuszczają tylko tych, co mają rosyjskie wizy tranzytowe. Ja natomiast mam turystyczną. Na szczęście granicę przekraczam bez żadnych problemów, a celnik spojrzawszy na moją polską tablicę rejestracyjną, macha tylko ręką i puszcza mnie dalej.
Już przed granicą zaczyna się gruzińska droga wojenna o przyzwoitej nawierzchni, jednak jadąc w tunelu można trochę się zdziwić podczas nagłego spotkania z dość sporą dziurą. Otaczają mnie naprawdę piękne widoki, wprost zapierające dech w piersiach: góry, w dolinach rzeki, sporo zieleni, wiele zabytków- kaplic, klasztorów i budowli obronnych. Po kilkudziesięciu kilometrach dojeżdżam do miejscowości Stepancminda, gdzie nad nią, na wysokości 2170 m n.p.m., położony jest zbudowany w XIVw klasztor Gergeti Sameba nazywany wizytówką Gruzji. Nad nim góruje Kazbeg- cel wspinaczki spotkanych alpinistów. Zjeżdżając w dół, w stronę Tbilisi, dojeżdżam do posiadającej burzliwą historię twierdzy Ananuri. Jest ona położona nad pięknym jeziorem, jednak pomimo wysokiej temperatury i bardzo dużej ochoty na kąpiel, z powodu mulistego dna nie mogę się wykąpać. Następnym celem jest zbudowany w VI w. monastyr Jvari. Sam klasztor leży na górze z wspaniałą panoramą na Mckhete (starożytne miasto wpisane na listę UNESCO). Podczas robienia zdjęć pod klasztorem słońce tak mi przygrzewa, że opadam z sił. Zatrzymuje się w Tbilisi, w cieniu, na ok. godzinę, bo jest, no źle… Jakoś udaje mi się pozbierać, jadę dalej. Jest 37 stopni w cieniu o godzinie 18. Samo miasto jest bardzo ładne, zadbane, przedzielone na pół płynącą rzeką. Drogi dobrej jakości, ruch przemyślany tak, że nie ma korków. Wiele ciekawych budowli. Tbilisi na pewno warte jest zwiedzenia, jednak ja ze względu na temperaturę postanawiam jak najszybciej je opuścić.
426318_371426379601302_366490307_n.jpg
44216_371426452934628_733623949_n.jpg
561712_371426569601283_457290245_n.jpg
644040_371426486267958_1149009614_n.jpg
546164_371426516267955_2029889364_n.jpg
580281_371426536267953_453921352_n.jpg
385697_371426592934614_991412067_n.jpg
430512_371426619601278_1362537091_n.jpg
227823_371426716267935_672808063_n.jpg
404572_371426769601263_1127752847_n.jpg
385656_371426806267926_971214377_n.jpg
Komentarz
-
Noc spędzam w gospodarstwie, częstują mnie tam 60% koniakiem. Wznosimy toast m.in. za świętej pamięci prezydenta Kaczyńskiego, oraz za przyjaźń polsko-gruzińską. Poranek wita mnie żarem z nieba przez co opuszczam moich gospodarzy dopiero w okolicach południa, oczywiście po obfitym śniadaniu. Jazda jest niesamowicie męcząca, większy komfort odczuwam jadąc z zapiętą po szyję kurtką niż bez niej. Wylewając ostatnie poty mijam drogowskaz na jezioro. Od razu zawracam i po paru kilometrach dojeżdżam do istnej oazy: duży, sztuczny zbiornik wodny, boiska, palmy, restauracja i mnóstwo ludzi. Woda oczywiście jest bardzo ciepła, lecz przynosi mi natychmiastowe orzeźwienie i siły na dalszą jazdę. Po południu docieram do Nekresi i dowiaduję się, że trzeba przejść półtora kilometra pieszo, aby zwiedzić zamek. Tego dnia mam do obejrzenia dwie absolutne perełki: twierdze Geremi oraz Alavardi , a że jest już późno i nie chce mi się przebierać, odpuszczam Nekresi i jadę dalej. Już z daleka widzę wieże Geremi. Niestety z całego miasta pozostała tylko świątynia, wieża oraz mury obronne, a zdecydowanie największy obszar zajmują ruiny. Kościół jest zbudowany z charakterystycznej czerwonej cegły, wewnątrz panuje wzniosła atmosfera, oświetlenie tylko za pomocą okien oraz świec, natomiast ściany są pokryte freskami, które zrobiły na mnie zdecydowanie największe wrażenie. Zatrzymuję się w jednej z miejscowości i pytam mieszkańca o dojazd do ostatniego już dziś zabytku. Rozmowa jest o tyle ciekawa, że mój rozmówca zna tylko język gruziński i ostatecznie porozumiewamy się na migi. Dogadujemy się w tym stopniu, że proponuje mi nocleg u siebie w domu, do którego trafiam zaraz po powrocie z Alaverdi. Od razu jestem posadzony przy stole, na który po kolei jest podawane: chleb, pomidory, czosnek, słonina i legendarne chinkali. Nie może również zabraknąć gruzińskiego, domowej roboty wina, które jest prawdopodobnie najlepszym, które piję w życiu. Co ciekawe, każde sięgnięcie po kielich z winem wiąże się z długim i poważnym toastem, których tego wieczoru wznosimy wiele. Kładę się spać z pełnym brzuchem i w wyjątkowo dobrym humorze. Jutro czeka mnie Omalo…
Komentarz
-
Już po kilku kilometrach kończy się asfalt i zaczyna przyjemny, żwirowy szuterek. Początek trasy jest piękny- po prawej stronie mam przepaść z wąwozem, w dolinie płynie rzeka. Po drugiej stronie przepaści często widzę wodospady. Natomiast po mojej lewej stronie wiedzie wzdłuż drogi skalna ściana. Wysoka wilgotność oraz niewielka wysokość sprawia, że występuje tutaj bujna roślinność . Podłoże szybko przekształca się w skalne, w niektórych miejscach jest bardzo niekorzystnie uformowane, prawdopodobnie wypłukane przez wodę, tworzą się dziury, koleiny i przełamania. Jedna dziura okazuje się na tyle głęboka, że gdy w nią wjeżdżam gaśnie mi motocykl i kończę wywrotką. Niewielkie wodospady występują również przy mojej trasie, tworzą one potoki, przez które muszę przejeżdżać. Do Omalo jeżdżą liczne wycieczki, i co kilkanaście minut mijam obładowane turystami terenówki.
199447_371427159601224_1829051009_n.jpg
579646_371427249601215_1808421828_n.jpg
292960_371427282934545_518525745_n.jpg
576968_371427306267876_1037191595_n.jpg
Z każdym kolejnym kilometrem droga się zmienia. Zaczyna się wspinaczka, kończą się piękne lasy, a pojawiają się surowe wierzchołki gór. Co kilkadziesiąt metrów zakręt o 180 stopni, duża stromość podjazdu i kilkaset metrów przepaści zawsze towarzyszące którejś ze stron drogi. Wymaga to ode mnie ogromnej uwagi i nie mogę skupić się na podziwianiu widoków. Na prawie każdej serpentynie brakuje mi mocy i modlę się, żeby tylko Teresa dała radę, bowiem każda wywrotka na stromym zakręcie oznacza bardzo trudne podnoszenie. Pluję sobie w brodę, że nie zostawiłem zbędnych bagaży u mojego gospodarza. Wielokrotnie mijam przydrożne kapliczki, zazwyczaj ze zdjęciem zmarłej osoby. Co mnie bardzo dziwi, przy każdej takiej kapliczce znajdują się butelki po alkoholu. Jak się dowiaduję, Gruzini „piją ze zmarłymi” i w ten sposób wspominają stracone osoby. Po 40 kilometrach podjazdów dojeżdżam do przełamania. Znajduję się na 2867m n.p.m. i teraz jadę już tylko w dół. Zjazd jest dla mnie o wiele prostszy, lecz specyficznie uformowane podłoże skalne, tworzące w niektórych miejscach ponad 30centymetrowe wyrwy powoduje, że zbiera się we mnie niepokój przed jutrzejszym powrotem.
303753_371427446267862_791727574_n.jpg
523718_371427649601175_59677979_n.jpg
228016_371427842934489_624146791_n.jpg
385770_371427956267811_866638015_n.jpg
75170_371427999601140_1219855767_n.jpg
75622_371428032934470_1612136547_n.jpg
Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach, ostre góry ustępują , znów wraca zieleń i porywista rzeka. Wyjeżdżam z niewielkiego podjazdu i moim oczom ukazuje się bardzo duża polana, a w oddali widać jakieś zabudowania. Niesamowity widok. Samo Omalo to kilka chat, a ludzie są jakby oderwani od naszego świata, żyją własnym życiem, nasze codzienne, zazwyczaj błahe problemy ich nie dotyczą. Podobno na zimę zostaje tutaj tylko kilka osób, a cała reszta zjeżdża z gór, ponieważ jedyna droga jest całkowicie zasypana. Dojazd do wioski ma 70 kilometrów, których przejechanie zajęło mi 6 godzin. O poranku obieram kierunek powrotny. Wysokie zachmurzenie zapowiada pogorszenie pogody. Już po chwili zaczyna kropić, deszcz jednak ułatwia mi jazdę, sypka nawierzchnia ubija się i zyskuję na przyczepności. Pogoda pogorsza się jeszcze bardziej. Dojeżdżam do najtrudniejszego odcinka trasy- tutaj jest najbardziej stromo i są najgorsze zakręty. Cały szczyt jest spowity w chmurze. Teraz już nie mam wyjścia, jedyna droga to do przodu, nie mogę blokować drogi. Widoczność szybko zostaje ograniczona do góra 15 metrów, pomimo padającego rzęsistego deszczu jadę z otwarta szybą by cokolwiek widzieć. Na jednym z ostatnich zakrętów zaliczam wywrotkę na śliskiej skale. Jak już wspominałem podniesienie motocykla w takim miejscu i ruszenie nie jest łatwe, macham do ludzi z przejeżdżającego z trudem Suva, lecz nikt nie chce mi pomóc przy tej aurze. Trudno, trochę się męczę i udaje mi się kontynuować jazdę. Pomimo, iż dojeżdżam na szczyt przemoczony do suchej nitki, cieszę się jak dziecko, teraz już tylko z górki. Zjazd dostarcza mi pięknych widoków, w momentach przejaśnienia ukazują się chmury znajdujące się pode mną w dolinach.
46342_371428049601135_1897915875_n.jpg
552022_371428076267799_1744462990_n.jpg
267524_371428139601126_1093277139_n.jpg
Komentarz
-
Dzisiejszy dzień przynosi mi kolejne atrakcje. Zatrzymuję się by zapytać o drogę. Standardowo już zostaje mi zaproponowany nocleg. Biorę mojego gospodarza na kufer i jedziemy do jego posesji. Dom… jego dom jest typowym slumsem- dziurawy dach, ściany z surowych, podniszczonych cegieł, a do tego facet ma tendencje do wyrzucania wszystkiego za siebie i nie rusza go, że brudzi na własnym podwórku. Głupio jest mi teraz odmówić jego gościnności i pomimo, iż wiem, że nie jest to dobry pomysł, postanawiam zostać tutaj na noc. Moje łóżko znajduje się pod kawałkiem zadaszenia. Na szczęście bałaganiarz wyciąga z szafy czystą pościel. Pogoda ponownie się psuje, zaczyna mocno padać, walczymy z przestawieniem mojego łóżka w takie miejsce gdzie nie ma dziur w zadaszeniu i pomimo iż udaje się cudem znaleźć takie miejsce, rzęsisty deszcz tak zacina, że i tak moknę. Noc jest równie specyficzna i wolę tego nie opisywać. Śpię tylko pięć godzin. Jest to zdecydowanie najgorsza noc wyprawy, najgorsza ze wszystkich dotychczasowych wypraw!
598882_371428169601123_1114891675_n.jpg
David Gareja- kompleks klasztorów położonych na półpustynnych stokach góry Garedża. Część kompleksu znajduje się w rejonie Agstafa, na terenie Azerbejdżanu. Dlatego też David Gareja jest tematem sporu. Monastyry zostały założone w VI w. przez jednego z trzynastu syryjskich mnichów, którzy przybyli w te rejony. Mnich Dawid osiedlił się w naturalnej jaskini w Górze Garedża i wybudował pierwszy klasztor – Lavra.
389798_371428506267756_1087073025_n.jpg
603311_371428556267751_433124274_n.jpg
Na tym etapie podróży, w Gruzji, pozostało mi zobaczyć jeszcze David Gareja. Krajobraz znów uległ zmianie, teraz jadę szutrem po obszarze pół pustyni. Otaczające mnie liczne pagórki są rozmaicie ubarwione: ciemno brązowe, czerwone, lecz w większości są one porośnięte suchą trawą. Dojeżdżam do klasztoru i mam miłe, zaskakujące spotkanie z mnichem. Witamy się, pyta skąd jestem, widzi, że przyjechałem na motocyklu i nawiązujemy rozmowę:
-jaki jest twój motocykl?
-Yamaha
-jaka?
-enduro
-jaki model?
-Yamaha XT 750 super tenere
-a bo wczoraj też tutaj byli motocykliści tylko, że przyjechali Hondach Africa Twin…
Klasztor częściowo jest osadzony w skale, w której są wykute pomieszczenia, do tego znajdują się tradycyjnie zbudowane z cegły budynki, mury i wierze. Miejsce bardzo nietypowe i robiące wrażenie.
Jadąc wzdłuż granicy z Azerbejdżanem obieram kierunek na Armenię. Dojazd do granicy opóźnia mi zabawa w błocie. Z powodu dziurawego jak po bombardowaniu asfaltu zjeżdżam na szuter, którym jest łatwiej jechać. Po kilku kilometrach muszę powrócić na asfalt, lecz wzdłuż niego wiedzie ciągnący się parę metrów pas błota. Tylko zanurzyłem w nim przednie koło i już utknąłem. Zsiadam z motocykla i próbuję go wyciągnąć za stelaże kufrów, jednak bez efektów, przekonuję się, że teraz jedyna droga to do przodu. Przeprawiam się na drugą stronę by ustawić kamerę i w tym momencie Teresa się przewraca. Nóżka się zakopała. Samemu nie jestem w stanie podnieść motocykla- nóżka w tym błocie jest niezłą kotwicą. Na ratunek przyjeżdża mi rodzina w Ladzie, która pomaga postawić motocykl. Odpalam motor i bez większych problemów przejeżdżam przez błocko.
44210_371428576267749_1196023714_n.jpg
534347_371428632934410_666381708_n.jpg
302223_371428699601070_727108736_n.jpg
Komentarz
-
Sory za obsuwe- lekki armagedon na uczelni.
Odprawa graniczna przebiega, tradycyjnie już, bardzo szybko i bez żadnego sprawdzania bagaży. Jedynie muszę wykupić wizę w cenie 3000 dram (około 23zł) oraz zdecydowanie droższe ubezpieczenie na motocykl, które kosztuje 35$ (około 115zł) i posiada dziesięciodniowy okres ważności. W bardzo bliskiej odległości od granicy znajduje się bardzo charakterystyczny klasztor Haghpat, składający się z kilku potężnych, surowych, zbudowanych z ciemnych cegieł budowli. Wewnątrz dużych komnat prócz krzyży, i zazwyczaj ołtarza, znajdują się liczne zdobienia w postaci żłobień w ścianach i kolumnach w bardzo różnych postaciach, na przykład większość ze ścian jest pokryta wyrytymi napisami. Jadę w stronę miasta Sevan, gdzie znajduje się klasztor, który jednak poza ciekawym usytuowaniem (leży on nad jeziorem) niczym do mnie nie przemawia, a do tego jest tutaj bardzo wielu turystów. Na noc zatrzymuję się na plaży jeziora Sevan, położonego na 2000m n.p.m. plasując się tym w rankingu najwyżej położonych jezior świata. Nie zdążyłem się rozpakować, a już jestem zaciągany do wspólnej kolacji przez sympatyczną rodzinę. Ciekawy jest tutaj chleb, ponieważ występuje tu on w postaci cienkiego naleśnikowego placka, bardzo podobny do znanej nam tortilli. Rodzina powoli się zbiera, ja podchodzę do 4 chłopaków, w wieku około 25lat, którzy wyraźnie są zainteresowani Teresą, jeden z nich dosiada motocykla, a ja robię mu pamiątkową fotkę. Jest już po zmroku, z plaży powoli rozchodzą się ludzie. Siedzę szukając czegoś w namiocie i nagle czuję, że ktoś stoi u wejścia. Faktycznie ktoś stoi, pytam kto tam i słyszę „najemnicy”… Już myślę, że będzie się działo. Znów jestem zaciągnięty do towarzystwa i jest to naprawdę wspaniała ekipa! Kilku bardzo sympatycznych facetów, którzy myślę, że byliby gotowi rzucić się za sobą w ogień. Mówią mi brat, druh. Służą oni w pobliskich koszarach, wyjaśniają mi, że w Armenii jest więcej najemników niż żołnierzy. Zarabiają średnio 300$ miesięcznie. W końcu, gdy przychodzi na nich pora, wręczają mi swój numer telefonu i mówią „Gdyby ktoś ci naubliżał, robił jakiś problem, zadzwoń, my się tym zajmiemy. U nas jest jeden Kirgijczyk , więc wszelkie kłopoty zostaną szybko rozwiązane”. W nocy budzą mnie dźwięki aut i zatrzymują się koło mnie. Gwara ludzi, śmiechy, nagle ktoś woła mnie po imieniu, „Czarek, Czarek”. Po głosie poznaję, że jest to jeden z czwórki spotkanych chłopaków. Z racji na to, że jestem zmęczony i swoje już wypiłem, ignoruję nawoływania i śpię dalej.
Komentarz
-
Dzień rozpoczynam od konsumpcji podarowanego mi wczoraj melona. Po kilkunastu minutach pojawia się jakiś pan i zaprasza mnie do siebie i żony na gotowane raki. Nawiązujemy temat dojazdu do Górskiego Karabachu- podobno jest jakaś droga nie zaznaczona na mapie. Wracam więc do motocykla po mapę i w tym momencie dostrzegam otwarty boczny kufer w motocyklu. Zostałem okradziony! Straciłem spodnie REDLINE, podpinkę do kurtki, bluzę Lubuskie.pl, sweter, narzędzia oraz części zamienne. Dobroczyńca zostawił natomiast konserwę, ładowarkę do baterii oraz kufrowy worek. Od razu sięgam po telefon i dzwonię na 112, pani, która odebrała na całe szczęście rozmawia po angielsku. Jest to numer alarmowy, więc zostaję przekierowany na policję. Z opisem całej sytuacji i ogólnie z dogadaniem się pomaga mi ten sam pan, który mnie zaprosił na śniadanie. Po ponad godzinie przyjeżdżają policjanci w czarnej, cywilnej ładzie z zaciemnionymi szybami i na alufelgach. Jest ich trzech, jeden w mundurze, pozostali po cywilnemu. Mundurowy wszystko spisuje: odległości od jeziora i drogi, wymiary kufra, moje dane. Mija kolejna godzina i zjawia się ekspert, który zaczyna ściągać odciski palców z motocykla. Jeden z policjantów straszy mnie, że teraz będę musiał zostać w Armenii dwa miesiące. Gdy już jest wszystko spisane i zostają ściągnięte wszystkie odciski palców pakuję wszystkie swoje bagaże i jedziemy na komisariat do Vardenis. Budynek komisariatu jest duży, w środku mnóstwo pomieszczeń oraz funkcjonariuszy. Zostaję zaprowadzony do jednego z pokoi gdzie zaczynam składać zeznania, określam na szybko wartość skradzionych rzeczy na 300-400$ . Po chwili zjawia się tłumaczka, więc rozmawiam w języku angielskim. Zeznaję, iż uważam, że to gościu który mnie w nocy wołał jest umoczony w kradzież. Mam zdjęcie jego kumpla, lecz jest problem by je zgrać. Na całym komisariacie jest tylko kilka komputerów i tylko jeden obsługuje karty SD. O Internecie nie ma co marzyć. Zeznania trwają kilka godzin. Wieczorem trafiam do jeszcze innego pokoju i zjawia się kolejny tłumacz- znów składam te same zeznania. Dowiaduję się również, że muszę jutro z samego rana pojawić się na komisariacie. Kończę opowiadać i zostaję zaprowadzony do pokoju gdzie zostanie przeprowadzona konfrontacja. Dwaj podejrzani którzy się w nim znajdują są tymi których spotkałem na plaży, a jeden z nich wołał mnie w nocy. Powiem szczerze, że jestem pod wrażeniem, że tak szybko go tutaj sprowadzili po zdjęciu jego kolegi. Po powrocie do pokoju, już późnym wieczorem, ktoś się w końcu zainteresował czy nie jestem głodny i dostaję pierwszy posiłek składający się z dwóch kanapek. Znów jestem prowadzony do kolejnego pomieszczenia, teraz ściągają moje odciski palców, by wykluczyć je z pośród tych pobranych z motocykla. Około północy, pojawia się nowy człowiek i ogląda zdjęcia skradzionych rzeczy. Od policjantów dowiaduję się, że to jakiś ekspert. O wpół do drugiej jadę z jednym z policjantów do jego domu na wsi. Nad rankiem poznaję siostrę Varantsora, która mieszkała w Polsce. Otrzymuję od niej zaproszenie do Erewania, stolicy Armenii. Teraz spędza tutaj wraz z dziećmi swój urlop, lecz za kilka dni wraca do domu. Dziś już policja bardziej się o mnie troszczy, pytają regularnie czy nie jestem głodny, kupują mi ormiańską kartę telefoniczną, ponieważ moja, polska odmawia współpracy z tutejszymi sieciami. Około południa jedziemy do prywatnego biura, gdzie w internecie szukam zdjęć skradzionych przedmiotów, po czym są one drukowane. Podpisuję pismo, w którym jest zapisane, że domagam się surowego ukarania sprawcy. Po południu jadę na obiad z wczoraj poznanym ekspertem. Jest on specjalistą do spraw kryminalnych sprowadzonym ze stolicy. Zna trochę ( głównie z filmów) język angielski, więc komunikacja jest ułatwiona. Nie wydaje mu się, aby to wskazany przeze mnie mężczyzna był złodziejem, dla niego to nielogiczne, by najpierw spędził ze mną czas, później mnie wołał i na koniec mnie okradł. Twierdzi, że to raczej jakiś dzieciak, lecz podejrzanych póki co nie ma, z doświadczenia daje 80% szans na odnalezienie rzeczy i to jest jedyna pozytywna informacja podczas tej rozmowy. Dodatkowo wczoraj dziesięciu policjantów przeszukiwało plażę w promieniu trzech kilometrów i nic nie znaleźli. Z pięciu odcisków palców, które wczoraj zostały ściągnięte z kufra, dwa są słabej jakości, jeden mój i dwa potencjalnego sprawcy, lecz z niczyimi się nie pokrywają. Sprawa więc stoi w miejscu.
Służący mi pomocą ormiańscy policjanci chętnie pozwolili się fotografować.
Wracamy na komisariat, na miejscu jeden z policjantów prowadzi mnie do pokoju w którym przebywa wskazany przeze mnie podejrzany. Podobno chce mi coś powiedzieć. Prosi mnie by go wypuścili, a tylko ja mam na to wpływ, mówi, że ma bardzo małą córeczkę. „A ja chcę odzyskać swoje rzeczy, chcę wiedzieć kto je ukradł” -odpowiadam. Próbuje brać mnie na litość, mówi, że razem piliśmy i jedliśmy, że on za to płacił. „Ty w nocy przyjechałeś maszynami, ty mnie wołałeś, krzyczałeś „Czarek, Czarek”. Gdzie są moje rzeczy?”- mam naprawdę duże przeczucie, że on coś musi wiedzieć, więc postanawiam go przycisnąć. Odpowiada, że był pijany, że nic nie pamięta. „Wskaż kolegów którzy byli z tobą w nocy, oni może coś wiedzą”- powoli zaczyna mnie irytować. Znów odpowiada, że był pijany, że ma małą córeczkę, że płacił za wspólne biesiadowanie. „Chcę swoje rzeczy! Są mi one bardzo potrzebne. Nie wyjdziesz stąd dopóki ich nie odzyskam”. Po jeszcze kilku zdaniach gościu mięknie i coś mówi, że pojedziemy do Erewania, że mi wszystko odkupi, że odda pieniądze. Z początku go nie rozumiem i patrzę na policjanta, który mi wskazuje, że to on wszystko ukradł. W tym momencie kończą się grzeczne słowa i stonowany głos. Powstrzymując się od pierwszej, agresywnej reakcji pytam gdzie są moje rzeczy. Złodziej znów wtrąca, że był pijany i nic nie pamięta, że zwróci mi całe pieniądze, i że ma małą córkę. W końcu wyjawia, że wszystko wrzucił do rzeki… Mam dosyć. Dlaczego, w ogóle jestem tutaj sam? Policjant tylko sobie grzecznie siedzi i się wszystkiemu przygląda. Żądam by przyprowadzono eksperta, policjant stawia lekki opór. Odnoszę wrażenie, że chce załatwić to poza nim. Oj, nie, tak bawić się nie będziemy. Podnoszę głos. Funkcjonariusz widzi, że jestem zdeterminowany w swoich działaniach, wstaje i idzie po eksperta, który okazuje się być o niczym nie poinformowany… Początkowo nie rozumie moich słów wskazujących kto jest sprawcą i dopiero dociera to do niego, gdy używam niezbyt cenzuralnego zwrotu z filmów amerykańskich. Ze względu na szacunek do wszystkich matek cytować go nie będę. Jego reakcja jest energiczna i równie impulsywna co moja. Doskakuje do już zupełnie przestraszonego złodziejaszka i wymienia stanowczym tonem kilka zdań w języku ormiańskim, więc nic nie rozumiem. Po chwili podchodzi do mnie i pokazuje, że wychodzimy. Zamyka drzwi i patrzy na mnie miną kompletnie zbitego z tropu, z ust wydobywa mu się tylko bardzo podłużne „Ty…”. Zdziwiony pyta „jak?, skąd wiedziałeś?”, jest pod wrażeniem mojego spamiętania głosu z twarzą. Tłumaczy mi, że wczoraj gdy go przesłuchiwał nie powiedział nic wartościowego. Tym samym staję się druhem Daniela, bo tak na imię ma ekspert. Słów „you are good investigator, you are good policeman, you open this investigation” nie zapomnę do końca życia. Kolejnym etapem mojej sprawy ma być wyjazd nad rzekę I szukanie skradzionych rzeczy. Jesteśmy jednak wstrzymani, ponieważ zaraz po tym, gdy tamten człowiek przyznał się do winy, grupy operacyjne rozjechały się po mieszkaniach złodzieja i jego znajomych, a ze względu na pusty komisariat nie możemy nigdzie jechać. W jednym z mieszkań znaleźli amunicję i trotyl co jeszcze bardziej przedłuża ich powrót. Pytają mnie, czy zgadzam się na wypuszczenie gościa, jeśli zwróci mi pieniądze. Odpowiadam, że o pieniądzach i jego losie będziemy rozmawiać po powrocie znad rzeki. Powrót policjantów z akcji trwa parę godzin, czas ten spędzam na poznawaniu pracy Daniela. Pokazuje mi na co patrzy się na liniach papilarnych, tłumaczy. Z nudów nawet siłujemy się na rękę i gramy w gry na telefonie. Bardzo miło będę wspominać nasze zbratanie. Policjanci wracają już po zmroku i nie ma szans na przeszukanie rzeki tego dnia, zajmiemy się tym jutro z rana. Zaczyna się przesłuchiwanie złodzieja. Zeznaje, że w tajemnicy przed kolegami otworzył kufer i gdy zobaczył, że nie ma nic wartościowego typu telefon, pieniądze czy aparat, wszystko wrzucił do rzeki. Jego koledzy oczywiście o niczym nie wiedzieli. Pomimo, iż mówiłem, że o pieniądzach będziemy mówili dopiero po powrocie znad rzeki to jakimś cudem pojawia się jego ojciec z przygotowaną sumą. Starszy facet, skromnie ubrany, brudne ręce, widać, że ciężko pracujący. Głęboko mnie przeprasza za głupotę swojego syna, a mnie w głębi duszy jest go żal. Ze względu na córkę postanawiam pójść na ugodę. Otrzymuję 400$ a złodziej zostaje puszczony wolno, pozostaje jednak pod nadzorem policji i teraz za każde przestępstwo grozi mu 8 lat więzienia. Wręczona mi suma powinna spokojnie starczyć na zakup wszystkich tych rzeczy w Polsce, ale.. jakoś już dam radę bez ciepłych ciuchów, najwyżej coś kupię po drodze, problem w tym, że mam do przejechania jeszcze 7 tysięcy kilometrów. Nie mam łyżek do opon, łatek do dętek, części zamiennych i jeszcze innych paru narzędzi i teraz z powodu jakiejś błahej usterki mogę wylądować na lawecie. Nie mogę jednak narzekać, gdybym nie poszedł na ugodę, sprawa trafiłaby do sądu i najprawdopodobniej nie otrzymałbym ani pieniędzy, ani rzeczy, a złodziej zostałby wypuszczony. Przykre jest dla mnie, że przez takiego imbecyla rodzina traci ponad 1200zł co w tych rejonach jest ogromną sumą. Najprawdopodobniej ojciec musiał się zadłużyć. Wracając na noc do domu Varantsora, przekonuję się jak tutaj wygląda tankowanie gazu w autach. Zajeżdżamy na stację, która już z wyglądu nie wzbudza zaufania. Składa się ona z trzech dystrybutorów oddzielonymi wysokimi murami, kilkanaście metrów dalej znajduje się budynek obsługi: schodząca farba, jedna szyba częściowo wybita, zużyte, skrzypiące drewniane drzwi. Mój gospodarz wychodzi z auta i mnie nakazuje zrobić to samo po czym udajemy się szybkim tempem do budynku. Chwilę później, po włączeniu automatu, przybiega do nas pracownik. Po paru minutach zbiornik jest napełniony a my nadal żyjemy. Rzeka w której rzekomo powinny znajdować się moje rzeczy jest oddalona o ponad dwa kilometry od miejsca zdarzenia. W najgłębszym miejscu ma może pół metra i jest przejrzysta, mimo tego żadnych śladów skradzionych bagaży. Gościu po pijaku, sam, w nocy i na pieszo niósł całą zawartość kufra ponad dwa kilometry i wrzucił do rzeki, w której nie ma po nich żadnych śladów. Każdy może sam sobie odpowiedzieć jak wiarygodnie to brzmi, jednak nie jest to już mój problem, czas mnie nagli, żegnam wszystkich policjantów i bardzo dziękuję im za pomoc. Po południu znów jestem już tylko ja i droga. Cała ta sprawa i tak kończy się dla mnie bardzo korzystnie, jedynie słowo „Vardenis” długo będzie mieć swoje miejsce w mojej pamięci. Tego wieczora spędzam noc nad rzeką i spotykam kolejnych ludzi, którzy mieszkali dłuższy czas w Polsce. Jeden z nich, starszy facet, na siłę wciska mi w rękę 2000 dram. Wschodnia życzliwość jest wprost nie do opisania, ci ludzie są niesamowici.
Z powodów zupełnie oczywistych fot zbyt wiele nie zrobiłem.
Komentarz
Komentarz