Ogłoszenie

Zwiń
No announcement yet.

MotoGóry

Zwiń
X
 
  • Filtr
  • Czas
  • Pokaż
Wyczyść wszystko
new posts

    #31
    Pisz pisz dalej.

    Komentarz


      #32
      Bardzo wcześnie zaczął się dla nas ten dzień - 17.09.2013, dla nas to 8dzień w podróży. Była to szansa nawinąć jakieś słuszne kilometry bo kolejny punkt do odhaczenia na naszej trasie był oddalony o ładny odcinek od Kapadocji.
      Trzeba więc solidnie przygotować siebie i maszyny. Zaczynamy smarować łańcuchy, nakładać kolejne koszulki czy co tam kto miał albo co tam mu jeszcze zostało po kradzieży U mnie wkoło zębatki nawinęła się jakaś foliowa torba, część jej wydłubałem a reszta została "na potem". To było nie do pomyślenia dla obserwujących nas Turków! Zaczęli się ciągać z ową folia, skubać, szarpać, w końcu skombinowali śrubokręt i po ponad 10 minutach walki wygrali. Umorusani w smarze ( niech się cieszą, że to był Belray a nie jakiś Motoul - wtedy uwalili by się po łokcie) ale szczęśliwi. I nie chcieli słyszeć, że to mi nie przeszkadza, że motocykl pojedzie dalej. Wszystko musiało być zrobione na tiptop. No cóż... co im będę żałował. Podziękowałem ukłonem tak niskim jak tylko mogłem, uścisnąłem nadgarstki i odjechaliśmy... w złym kierunku. Po minucie machaliśmy do nich jeszcze raz śmiejąc się razem z nimi

      A gdzie jechaliśmy... kolejnym celem był Ararat i próba wejścia na niego. Wiedzieliśmy ile to kosztuje, ile zajmuje czasu, zachodu - ale chcieliśmy spróbować. Raz się żyje, nie często bywa się w tych okolicach - więc czemu qrna nie?

      Kilka migawek z trasy:





      Wstaliśmy dziś wcześnie to i spać się chce, zwłaszcza na drodze szybkiego ruchu. Droga szybkiego ruchu, jak sama nazwa wskazuje służy do szybkiego poruszania się po niej a tymczasem Tomasz co chwila przysypia i jego prędkość spada do 80km/h , nie pomaga to , że podjeżdżam, robię przegazówki... a prosiłem by jechać minimum 90ką, bo mi singiel szarpie łańcuchem a na czwartym biegu przecież jechał nie będę. Po czwartej, może piątej takiej akcji odpuszczam, dojeżdżam do Tomasza a ten w najlepsze bawi się mp3ka
      Nie wytrzymuję. Cel zna, mapę i navi ma. Ja odkręcam i jadę dalej wg umowy - 90km/h.
      Kilka minut później tracę go z lusterek. Chyba działa z premedytacją ale nie dam wyprowadzić się z równowagi
      Zjazd, oznaczony wieeeelkim znakiem ale no jak... mp3 ważniejsza Pomachaliśmy sobie tylko. To kolejna i nieostatnia nasza "zguba". Chyba to polubiliśmy bo wywołuje to dodatkowe przygody. Kilometr później , dla świętego spokoju wysyłam dla Tomasz nr drogi jaką ma cisnąć (nie mógł zawrócić a kolejny zjazd miał za kilka km itp.).
      Spotykamy się jakieś 180km później w restauracji obok stacji benzynowej, na której tankujemy nasze rumaki a później siebie. Tankujemy także naszą elektronikę, suszymy co mokre po przelotnych opadach deszczu. Na szczęście już nie pada, my najedzeni i zaczyna się dyskusja co dalej bo w e-mailu, który odbiera Bathoty jest jakieś info o wizie Irańskiej. Dostaliśmy numerki (to on zajmował się wizą do Iranu)!
      I oto stoimy na rozdrożu, Tomek chce w prawo, nad morze, obaj chcemy na wprost, na Ararat a ja dodatkowo próbuję przekonać fumfla by skoczyć nad drugie morze, to na północy i odebrać w Trabzonie wizy do Iranu i tym samym wrócić do planu pierwotnego. Przekonanie go nie jest trudne, trwa niewiele więcej niż minutę. I zaczyna się znów gonitwa z czasem, kasa. Wskakuję na moto i ruszam w miasto w poszukiwaniu karty telefonicznej. Po licznych drobnych, acz śmiesznych przygodach wracam z nią i dzwonimy do ambasady, umawiamy się z ambasadorem na jutrzejszy poranek, na godzinę 9! Tylko jak... mamy tam ponad 580km a już jest ostre popołudnie. Zwijamy majdan więc tak szybko jak tylko się da, dziękujemy za gratisowe herbaty i kawy (jako dodatek do obiadu), dziękujemy za pomoc przy mapie, za pokazanie tego i owego, i przede wszystkim za darmowe ładowanie bo nie było to w tym miejscu takie oczywiste.

      Maszyna do ładowania:


      Nasz kelner:



      Z tych blisko 600km do zrobienia tego dnia udaje nam się przejechać nieco ponad 200. Powód prosty: deszcz, niesłychany ziąb, wiatr... morale znów spadają prawie do zera ;(
      Jeszcze w dodatku nie ma gdzie się rozbić ;( Masakra!
      W podłych nastrojach zjeżdżamy w pierwsze lepsze miejsce jako tako nadające się do
      rozbicia namiotu. Jako tako bo ledwo tam dojeżdżamy, idealnie płasko nie jest i jak popada to rano będzie zajebiście... Do tego namiot będzie ważył po zwinięciu chyba z kilogram więcej - w skrócie glina, glina i jeszcze raz glina.
      Bez kolacji ( u mnie to standard) usypiamy czym prędzej. Budziki wzorem dnia dzisiejszego ustawiamy bardzo wcześnie i usypiamy po tym dniu pełnym przeżyć - tych dobrych i tych jeszcze lepszych.






      Mapki:





      A tak szukaliśmy noclegu...prawie po zmroku



      - - - Zaktualizowano - - -

      Bardzo wcześnie zaczął się dla nas ten dzień - 17.09.2013, dla nas to 8dzień w podróży. Była to szansa nawinąć jakieś słuszne kilometry bo kolejny punkt do odhaczenia na naszej trasie był oddalony o ładny odcinek od Kapadocji.
      Trzeba więc solidnie przygotować siebie i maszyny. Zaczynamy smarować łańcuchy, nakładać kolejne koszulki czy co tam kto miał albo co tam mu jeszcze zostało po kradzieży U mnie wkoło zębatki nawinęła się jakaś foliowa torba, część jej wydłubałem a reszta została "na potem". To było nie do pomyślenia dla obserwujących nas Turków! Zaczęli się ciągać z ową folia, skubać, szarpać, w końcu skombinowali śrubokręt i po ponad 10 minutach walki wygrali. Umorusani w smarze ( niech się cieszą, że to był Belray a nie jakiś Motoul - wtedy uwalili by się po łokcie) ale szczęśliwi. I nie chcieli słyszeć, że to mi nie przeszkadza, że motocykl pojedzie dalej. Wszystko musiało być zrobione na tiptop. No cóż... co im będę żałował. Podziękowałem ukłonem tak niskim jak tylko mogłem, uścisnąłem nadgarstki i odjechaliśmy... w złym kierunku. Po minucie machaliśmy do nich jeszcze raz śmiejąc się razem z nimi

      A gdzie jechaliśmy... kolejnym celem był Ararat i próba wejścia na niego. Wiedzieliśmy ile to kosztuje, ile zajmuje czasu, zachodu - ale chcieliśmy spróbować. Raz się żyje, nie często bywa się w tych okolicach - więc czemu qrna nie?

      Kilka migawek z trasy:





      Wstaliśmy dziś wcześnie to i spać się chce, zwłaszcza na drodze szybkiego ruchu. Droga szybkiego ruchu, jak sama nazwa wskazuje służy do szybkiego poruszania się po niej a tymczasem Tomasz co chwila przysypia i jego prędkość spada do 80km/h , nie pomaga to , że podjeżdżam, robię przegazówki... a prosiłem by jechać minimum 90ką, bo mi singiel szarpie łańcuchem a na czwartym biegu przecież jechał nie będę. Po czwartej, może piątej takiej akcji odpuszczam, dojeżdżam do Tomasza a ten w najlepsze bawi się mp3ka
      Nie wytrzymuję. Cel zna, mapę i navi ma. Ja odkręcam i jadę dalej wg umowy - 90km/h.
      Kilka minut później tracę go z lusterek. Chyba działa z premedytacją ale nie dam wyprowadzić się z równowagi
      Zjazd, oznaczony wieeeelkim znakiem ale no jak... mp3 ważniejsza Pomachaliśmy sobie tylko. To kolejna i nieostatnia nasza "zguba". Chyba to polubiliśmy bo wywołuje to dodatkowe przygody. Kilometr później , dla świętego spokoju wysyłam dla Tomasz nr drogi jaką ma cisnąć (nie mógł zawrócić a kolejny zjazd miał za kilka km itp.).
      Spotykamy się jakieś 180km później w restauracji obok stacji benzynowej, na której tankujemy nasze rumaki a później siebie. Tankujemy także naszą elektronikę, suszymy co mokre po przelotnych opadach deszczu. Na szczęście już nie pada, my najedzeni i zaczyna się dyskusja co dalej bo w e-mailu, który odbiera Bathoty jest jakieś info o wizie Irańskiej. Dostaliśmy numerki (to on zajmował się wizą do Iranu)!
      I oto stoimy na rozdrożu, Tomek chce w prawo, nad morze, obaj chcemy na wprost, na Ararat a ja dodatkowo próbuję przekonać fumfla by skoczyć nad drugie morze, to na północy i odebrać w Trabzonie wizy do Iranu i tym samym wrócić do planu pierwotnego. Przekonanie go nie jest trudne, trwa niewiele więcej niż minutę. I zaczyna się znów gonitwa z czasem, kasa. Wskakuję na moto i ruszam w miasto w poszukiwaniu karty telefonicznej. Po licznych drobnych, acz śmiesznych przygodach wracam z nią i dzwonimy do ambasady, umawiamy się z ambasadorem na jutrzejszy poranek, na godzinę 9! Tylko jak... mamy tam ponad 580km a już jest ostre popołudnie. Zwijamy majdan więc tak szybko jak tylko się da, dziękujemy za gratisowe herbaty i kawy (jako dodatek do obiadu), dziękujemy za pomoc przy mapie, za pokazanie tego i owego, i przede wszystkim za darmowe ładowanie bo nie było to w tym miejscu takie oczywiste.

      Maszyna do ładowania:


      Nasz kelner:



      Z tych blisko 600km do zrobienia tego dnia udaje nam się przejechać nieco ponad 200. Powód prosty: deszcz, niesłychany ziąb, wiatr... morale znów spadają prawie do zera ;(
      Jeszcze w dodatku nie ma gdzie się rozbić ;( Masakra!
      W podłych nastrojach zjeżdżamy w pierwsze lepsze miejsce jako tako nadające się do
      rozbicia namiotu. Jako tako bo ledwo tam dojeżdżamy, idealnie płasko nie jest i jak popada to rano będzie zajebiście... Do tego namiot będzie ważył po zwinięciu chyba z kilogram więcej - w skrócie glina, glina i jeszcze raz glina.
      Bez kolacji ( u mnie to standard) usypiamy czym prędzej. Budziki wzorem dnia dzisiejszego ustawiamy bardzo wcześnie i usypiamy po tym dniu pełnym przeżyć - tych dobrych i tych jeszcze lepszych.






      Mapki:





      A tak szukaliśmy noclegu...prawie po zmroku

      http://www.przezswiat.eu

      https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

      Komentarz


        #33
        Dzień 9, 18.09.2013r

        3.30AM
        Ciemno, zimno, cisza... którą przeszywają tylko nasze głosy:
        - Pospał bym jeszcze
        - Ja też ale co zrobić, trzeba wstawać

        Termometr pokazuje marne 6stopni, jedyne pocieszenie w tej sytuacji to brak deszczu. Zwijamy majdan, odciążamy bagaże o 2 pełne garście chrupek czekoladowych i próbujemy dopchać się do asfaltu. Nie ma lekko! Maszyna Bathorego nie chce jechać. Ja sprawdzam swojego - jedzie bez problemu. Hmmm. No nic, zsiadam i idę pchać, nie będę się przecież przyglądał jak kolega za chwilę skończy swoje sprzęgło lub położy maszynę. Pcham, Tomek daje w palnik ale niestety, tył mieli a przód ucieka - nie możliwe by było aż tak stromo, przecież jedziemy w dół! Kolejna próba i wnikliwa obserwacja zachowania przodu i już wiem co jest nie tak - pod błotnik Transalpa dostało się tyle błota, że opona nie daje rady się obracać. Zakleiło się to wszystko na AMEN! A, że podłoże śliskie to zamiast się kręcić jedzie tam gdzie chce i nie jest to kierunek, który myśmy obrali. Pewnie jak byśmy go jakimś cudem dopchali do asfaltu to jakoś by się to koło zaczęło kręcić ale "przejechaliśmy" raptem ze 2-3metry a już z nas leci pot, a co mowa o dopchaniu go taki kawał. Rozbieramy. Podjeżdżam swoją maszyną z boku i doświetlam. EnJoy nie wybrzydza i błoto czy glina idzie do przodu. Dzielne stworzenie!

        2h od pobudki, już na poboczu asfaltowej nitki, a my mamy za sobą nie wiem...może 120m i jeszcze maszynę do poskładania. Buty ważą chyba po 2kg więcej, więc je też należało by jakoś dopieścić bo jak się pokazać w takich w ambasadzie ? A pantofli na zmianę nie wzięliśmy...

        Ruszamy. Kierunek Trabzon.







        W tej pięknej scenerii, w cieple wschodzącego słonka Tomasz robi się senny więc ustalamy, że on się kimnie na motocyklu a ja lecę dalej i by nie marnować czasu nagram jakieś video, porobię zdjęcia, krótko mówiąc pomarudzę. Kręcę się więc motocyklem tu i tam, szukając dobrych kadrów, znajduję w końcu fajną zatoczkę, może z 15-20m od drogi gdzie rozkładam statyw, wkładam kamerę i rejestruję poklatkowo ruch chmur na niebie - mam w końcu czas.
        Nie wiem czy zdążyłem zarejestrować z 2sekundy gdy znajomy dźwięk V2-ki przeleciał mi koło uszu. Akurat wpatrywałem się w wizjer ale to musiał być on !
        Tak gubimy się po raz kolejny.



        Spotykamy się dopiero po jakiejś godzinie, może nawet dłużej i tylko dlatego, że Tomasz spotyka po drodze motocyklistę i ucinają sobie pogawędkę, bo inaczej chyba byśmy spotkali się pod ambasadą. On gonił mnie, a ja jego więc nikt gazu nie żałował
        Dołączam się na chwilę do rozmowy ( yes, yes, no, no, ok, ok... ) a myślałem, że to ja słabo znam angielski. W każdym razie udaje nam się dowiedzieć, że nie mamy co szukać w Trabzonie Decathlonu, gazu też raczej nie znajdziemy i nasza zapasowa kuchenka nadal będzie robiła tylko jako balast.



        Fotkę udaje nam się zrobić tylko jedna bo wysiada mi akumulatorek w aparacie, kamera gdzieś głęboko a Tomasz chyba ma lenia i nie chce mu się wyciągać swojego. No cóż, jedna wystarczyć musi. A może mnie właściwa sesja ominęła... ale czy to ważne? Mamy piękny dzień, ogromne spóźnienie ale nadal szansę na dostanie wizy do Iranu, do kraju o którym i ja, i Tomek śniliśmy od jakiegoś czasu. Ruszamy powoli, bo niby dochodzi już 9ta ale nie ma się co spieszyć i tak pewnie marneee szanseee ;(

        Droga świetna, na zakrętach, w momencie gdy mamy pod górkę 3ci pas ruchu, ale tylko dla nas. Kiedy mamy z górki, pas jest dla tych jadących z przeciwka - standard.
        Zazwyczaj jestem opanowany, jeżdżę grzecznie ale nie wytrzymuję... odjeżdżam. Lewy ciasny, redukcja, pełna pyta na wyjściu, długa prosta, dohamowanie, bieg w dół i w prawo. Jadę tym wewnętrznym, dodatkowym pasem, w zakręcie wyprzedzam ciężarówkę a z przeciwka jakiś CWEL popitala sobie moim pasem....bo co ma jechać swoim jak zakręt może ściąć. Robi mi się gorąco, krew pulsuje jak oszalała i tylko mocne bicie serca przez kolejne minuty wstrzymuje mnie przed ponownym odkręceniem. Było blisko. Zwalniam, czekam by kolega mógł mnie dojść i znów zaczynam zabawę, tym razem, nie opuszczam prawego, zewnętrznego pasa , dodatkowo uważając jeszcze mocniej na zakrętach. To nie był pierwszy taki przypadek na naszej drodze w Turcji! Na szczęście ostatni.
        Dalej już jedziemy jako para, Tomasz pierwszy, ja za nim jak cień. Zaczynają się remonty, zwężenia, objazdy, zaczyna się też skwar. Na pierwszej stacji w mieście zdejmujemy co tylko się da, myjemy nasze ubłocone buty, wbijamy w nawigację adres i ruszamy. Błądzimy troszkę ale udaje się. Wynik:

        - Pana Ambasadora nie ma, zapraszamy jutro, na 9tą...

        No to ładnie, kolejny dzień w plecy.
        Idziemy na obiad, zakupy, do kafejki i tak jakoś zlatuje nam dzień. Dzień na przemian, raz deszczowy i chłodny, raz słoneczny i bardzo gorący.





        Zaskakują nas dość niskie ceny, kebab kosztuje nas trochę mniej niż w kraju a jest nieporównywalnie lepszy, a i dodatki jakieś takie orientalne

        Wizyta w piekarni opalanej łupinami:











        9dni przygody za nami a my nadal nie mieliśmy ani porządnego noclegu pod dachem, ani normalnej kąpieli, nawet prania nie udało nam się zrobić. Szukamy więc kempingu ale okazuje się to mega trudnym zadaniem. Albo już pozamykane albo tam gdzie być powinny (wg nawigacji) ich po prostu nie ma.
        Pniemy się więc lokalną drogą w góry, droga która z każdym kilometrem robi się węższa aż przechodzi w typowa, nieutwardzoną drogę górska, na szczęście dziecinnie prostą.
        Mijamy wioskę za wioską nabierając w nasze butelki tyle wody, ile tylko się da. Przy wioskach bowiem usytuowane są "rurki z wodą" , która spływa zapewne tu z gór. Będzie na kolację, śniadanie, prysznic i pranie. Mamy tego w sumie z 10L !

        Za miejsce noclegu wybieramy sobie ślepą "uliczkę: intensywnie zarośniętą zielskiem - widać, że od dawna nikt z niej nie korzysta, czujemy się bezpiecznie tak mocno osłonięci od niepotrzebnych spojrzeń....

        Godzinę później siedzimy już we trójkę i spożywamy w milczeniu kolację. Nasz gość posługuje się tylko językiem lokalnym, zupełnie dla nas niezrozumiałym, a gdy zaczyna próbować języka migowego wprowadza tylko zamieszanie pokazując takie gesty jak by ktoś miał nas tu w nocy powyrzynać



        Oczywiście całą zastawę stołową zorganizował nasz gość, 44letni Sulejman, a dalszy dialog na migi uświadomił nam, że "on jest z tych dobrych, więc mamy się nie obawiać, a reszta, mieszkająca po drugiej stronie gór to złodzieje i mordercy" - stąd pewnie te dziwne znaki wywołujące w nas początkowy niepokój. Choć nie powiem, noc była czujna... a sen płytki







        Mapka i statystyki:





        Okolice Trabzonu:


        - - - Zaktualizowano - - -

        Dzień 9, 18.09.2013r

        3.30AM
        Ciemno, zimno, cisza... którą przeszywają tylko nasze głosy:
        - Pospał bym jeszcze
        - Ja też ale co zrobić, trzeba wstawać

        Termometr pokazuje marne 6stopni, jedyne pocieszenie w tej sytuacji to brak deszczu. Zwijamy majdan, odciążamy bagaże o 2 pełne garście chrupek czekoladowych i próbujemy dopchać się do asfaltu. Nie ma lekko! Maszyna Bathorego nie chce jechać. Ja sprawdzam swojego - jedzie bez problemu. Hmmm. No nic, zsiadam i idę pchać, nie będę się przecież przyglądał jak kolega za chwilę skończy swoje sprzęgło lub położy maszynę. Pcham, Tomek daje w palnik ale niestety, tył mieli a przód ucieka - nie możliwe by było aż tak stromo, przecież jedziemy w dół! Kolejna próba i wnikliwa obserwacja zachowania przodu i już wiem co jest nie tak - pod błotnik Transalpa dostało się tyle błota, że opona nie daje rady się obracać. Zakleiło się to wszystko na AMEN! A, że podłoże śliskie to zamiast się kręcić jedzie tam gdzie chce i nie jest to kierunek, który myśmy obrali. Pewnie jak byśmy go jakimś cudem dopchali do asfaltu to jakoś by się to koło zaczęło kręcić ale "przejechaliśmy" raptem ze 2-3metry a już z nas leci pot, a co mowa o dopchaniu go taki kawał. Rozbieramy. Podjeżdżam swoją maszyną z boku i doświetlam. EnJoy nie wybrzydza i błoto czy glina idzie do przodu. Dzielne stworzenie!

        2h od pobudki, już na poboczu asfaltowej nitki, a my mamy za sobą nie wiem...może 120m i jeszcze maszynę do poskładania. Buty ważą chyba po 2kg więcej, więc je też należało by jakoś dopieścić bo jak się pokazać w takich w ambasadzie ? A pantofli na zmianę nie wzięliśmy...

        Ruszamy. Kierunek Trabzon.







        W tej pięknej scenerii, w cieple wschodzącego słonka Tomasz robi się senny więc ustalamy, że on się kimnie na motocyklu a ja lecę dalej i by nie marnować czasu nagram jakieś video, porobię zdjęcia, krótko mówiąc pomarudzę. Kręcę się więc motocyklem tu i tam, szukając dobrych kadrów, znajduję w końcu fajną zatoczkę, może z 15-20m od drogi gdzie rozkładam statyw, wkładam kamerę i rejestruję poklatkowo ruch chmur na niebie - mam w końcu czas.
        Nie wiem czy zdążyłem zarejestrować z 2sekundy gdy znajomy dźwięk V2-ki przeleciał mi koło uszu. Akurat wpatrywałem się w wizjer ale to musiał być on !
        Tak gubimy się po raz kolejny.



        Spotykamy się dopiero po jakiejś godzinie, może nawet dłużej i tylko dlatego, że Tomasz spotyka po drodze motocyklistę i ucinają sobie pogawędkę, bo inaczej chyba byśmy spotkali się pod ambasadą. On gonił mnie, a ja jego więc nikt gazu nie żałował
        Dołączam się na chwilę do rozmowy ( yes, yes, no, no, ok, ok... ) a myślałem, że to ja słabo znam angielski. W każdym razie udaje nam się dowiedzieć, że nie mamy co szukać w Trabzonie Decathlonu, gazu też raczej nie znajdziemy i nasza zapasowa kuchenka nadal będzie robiła tylko jako balast.



        Fotkę udaje nam się zrobić tylko jedna bo wysiada mi akumulatorek w aparacie, kamera gdzieś głęboko a Tomasz chyba ma lenia i nie chce mu się wyciągać swojego. No cóż, jedna wystarczyć musi. A może mnie właściwa sesja ominęła... ale czy to ważne? Mamy piękny dzień, ogromne spóźnienie ale nadal szansę na dostanie wizy do Iranu, do kraju o którym i ja, i Tomek śniliśmy od jakiegoś czasu. Ruszamy powoli, bo niby dochodzi już 9ta ale nie ma się co spieszyć i tak pewnie marneee szanseee ;(

        Droga świetna, na zakrętach, w momencie gdy mamy pod górkę 3ci pas ruchu, ale tylko dla nas. Kiedy mamy z górki, pas jest dla tych jadących z przeciwka - standard.
        Zazwyczaj jestem opanowany, jeżdżę grzecznie ale nie wytrzymuję... odjeżdżam. Lewy ciasny, redukcja, pełna pyta na wyjściu, długa prosta, dohamowanie, bieg w dół i w prawo. Jadę tym wewnętrznym, dodatkowym pasem, w zakręcie wyprzedzam ciężarówkę a z przeciwka jakiś CWEL popitala sobie moim pasem....bo co ma jechać swoim jak zakręt może ściąć. Robi mi się gorąco, krew pulsuje jak oszalała i tylko mocne bicie serca przez kolejne minuty wstrzymuje mnie przed ponownym odkręceniem. Było blisko. Zwalniam, czekam by kolega mógł mnie dojść i znów zaczynam zabawę, tym razem, nie opuszczam prawego, zewnętrznego pasa , dodatkowo uważając jeszcze mocniej na zakrętach. To nie był pierwszy taki przypadek na naszej drodze w Turcji! Na szczęście ostatni.
        Dalej już jedziemy jako para, Tomasz pierwszy, ja za nim jak cień. Zaczynają się remonty, zwężenia, objazdy, zaczyna się też skwar. Na pierwszej stacji w mieście zdejmujemy co tylko się da, myjemy nasze ubłocone buty, wbijamy w nawigację adres i ruszamy. Błądzimy troszkę ale udaje się. Wynik:

        - Pana Ambasadora nie ma, zapraszamy jutro, na 9tą...

        No to ładnie, kolejny dzień w plecy.
        Idziemy na obiad, zakupy, do kafejki i tak jakoś zlatuje nam dzień. Dzień na przemian, raz deszczowy i chłodny, raz słoneczny i bardzo gorący.





        Zaskakują nas dość niskie ceny, kebab kosztuje nas trochę mniej niż w kraju a jest nieporównywalnie lepszy, a i dodatki jakieś takie orientalne

        Wizyta w piekarni opalanej łupinami:











        9dni przygody za nami a my nadal nie mieliśmy ani porządnego noclegu pod dachem, ani normalnej kąpieli, nawet prania nie udało nam się zrobić. Szukamy więc kempingu ale okazuje się to mega trudnym zadaniem. Albo już pozamykane albo tam gdzie być powinny (wg nawigacji) ich po prostu nie ma.
        Pniemy się więc lokalną drogą w góry, droga która z każdym kilometrem robi się węższa aż przechodzi w typowa, nieutwardzoną drogę górska, na szczęście dziecinnie prostą.
        Mijamy wioskę za wioską nabierając w nasze butelki tyle wody, ile tylko się da. Przy wioskach bowiem usytuowane są "rurki z wodą" , która spływa zapewne tu z gór. Będzie na kolację, śniadanie, prysznic i pranie. Mamy tego w sumie z 10L !

        Za miejsce noclegu wybieramy sobie ślepą "uliczkę: intensywnie zarośniętą zielskiem - widać, że od dawna nikt z niej nie korzysta, czujemy się bezpiecznie tak mocno osłonięci od niepotrzebnych spojrzeń....

        Godzinę później siedzimy już we trójkę i spożywamy w milczeniu kolację. Nasz gość posługuje się tylko językiem lokalnym, zupełnie dla nas niezrozumiałym, a gdy zaczyna próbować języka migowego wprowadza tylko zamieszanie pokazując takie gesty jak by ktoś miał nas tu w nocy powyrzynać



        Oczywiście całą zastawę stołową zorganizował nasz gość, 44letni Sulejman, a dalszy dialog na migi uświadomił nam, że "on jest z tych dobrych, więc mamy się nie obawiać, a reszta, mieszkająca po drugiej stronie gór to złodzieje i mordercy" - stąd pewnie te dziwne znaki wywołujące w nas początkowy niepokój. Choć nie powiem, noc była czujna... a sen płytki







        Mapka i statystyki:





        Okolice Trabzonu:
        http://www.przezswiat.eu

        https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

        Komentarz


          #34
          Dzień 10, 19.09.2013r

          Poranek - pakowanie, śniadanie, zdjęcia, filmy - wszystko trwa chyba ze 3h!









          Pod ambasadą Iranu Tomasz melduje się o 8.50, ja o 9.00. Powód ? Tradycja - pogubiliśmy się... Tomasz zdążył na zielonym, ja zostałem na czerwonym, on nie poczekał, ja nie miałem odpalonej nawigacji i próbując trafić z pamięci pojeździłem to tu, to tam Życie.

          W kolejce byliśmy ostatni, w zasadzie kolejki już nie było bo wszyscy już wyszli, my szybciutko złożyliśmy dokumenty i zostawiając motocykle pod okiem ochrony ambasady ruszyliśmy w miasto opłacić wizę (75euro). Szukając odpowiedniego banku poznajemy serdeczność Turków, którzy zapominają o swoich zajęciach i zajmują się nami. Spytanie o adres nie kończy się wskazaniem drogi, oni musieli nas zaprowadzić niemal otwierając nam drzwi do banku!

          Wracamy by pod ambasadę oczekiwać na wlepkę do paszportu. Ma być na 16.00. Mamy więc dużo czasu. Tomasz bierze mapę i rozkłada się na trawniku, czyści szybę w kasku itp. a ja ruszam w miasto. Musze kupić "kilka" brakujących rzeczy (termos, polar itp. ) i naprawić czołówkę.




          Zaglądam na godzinkę do kafejki internetowej, w której zostawiam notebooka by się naładował a sam ruszam w miasto. Zaglądam do pierwszego lepszego speca od lutowania i proszę go o naprawę czołówki. Nie chce się podjąć ale wyskakuje na ulice, zaczepia 3 młokosów, mówi im czego potrzebuję i gdzie maja mnie zaprowadzić , uściska mi rękę i ...ruszamy dalej w miasto. Po 20 minutowym spacerku docieramy gdzie trzeba. 2 naprawy i każda nieskuteczna. czas ucieka...decyduję się zostawić czołówkę i wrócić po nią później... tylko czy koleś wie, że po nią wrócę ?






          Idziemy szukać kubka, łyżki, termosu, gazu do kuchenki itp. ... znaczy ja bym chciał iść ale chłopcy nie za bardzo wiedzą czego od nich chcę. Gdzieś mnie prowadzą, okolica robi się nieciekawa - blokersi, przejścia przez podwórka, kolejne przybijane "piątki" i "żółwiki", stare kamienice... czyżbym za chwilę miał mieć jeszcze dłuższą listę zakupów do zrobienia i w dodatku brak portfela... ? Oj będzie przygoda - śmieję się w duszy, która wisi mi na ramieniu.
          Na szczęście okazuje się, że chłopaki mają super pomysł i lądujemy w szkole angielskiego Tym razem to Pani nauczycielka nie rozumie mnie... bo ja też nie grzeszę znajomością języków zachodnich cywilizacji.




          Czołówka odebrana, działa, oczywiście naprawa za free, notebook naładowany, zerkam na telefon a tam SMS od Tomka - wracaj szybko bo już paszporty można odbierać. Wysłany o 13:30 a jest już 15:45... już wyobrażam sobie jego "zdenerwowanie" No trudno, za duży gwar był na ulicy, nie słyszałem.


          Na wylocie z Trabzonu napełniamy zbiorniki naszych rumaków i startujemy. Kierunek... w góry, w końcu jedziemy w góry!
          Po drodze kupujemy jeszcze chlebek a, że piekarnia jest na rozdrożu to ustalamy którą drogą pojedziemy. Wybieramy tą przez góry - wygląda zacnie - pokręcona, więc będzie masa winkli, żółta na mapie więc nawierzchnia nie powinna za bardzo nas zwalniać.
          Ruszamy.



          Po chwili zapada zmrok, na domiar złego zaczyna padać, my i te nasze góry...
          20km później kończy się deszcz i nawierzchnia, dalej pniemy się w górę górska drogą. Mijamy kolejne wioski w których zdziwieni ludzie patrzą na nas pytającym wzrokiem, jak byśmy zwiastowali jakiś kataklizm. Na wszelki wypadek pozdrawiamy ich serdecznie i nie zatrzymujemy się. Przez godzinę udaje nam się zrobić 30km, po kolejnej do rachunku dnia możemy dopisać tylko 25. Tempo spada tak jak temperatura, rośnie za to wysokość i nasze wqrwienie, do tego stopnia, że mimo późnej pory w ogóle nie chce nam się spać. Może to i dobrze bo droga w tych ciemnościach wymaga uwagi, ja muszę uważać podwójnie bo Tomasz jadący z tyłu koniecznie musi jechać na światłach drogowych bo inaczej nic nie widzi. Pierwszy jechać jednak nie chce... odstępu większego też nie zrobi bo się boi, że się zgubi i zjedzą go wilki
          Gdzieś koło 22.30 mamy dość i się pooddajemy.
          Jest chata, jest kawałek płaskiego miejsca na którym parkujemy nasze motocykle. Między nami trwa przepychanka o to, kto pójdzie się zapytać czy nie zjedzą nas tu wilki (czyt. czy możemy tu rozbić namioty i przespać). Tomasz jest silniejszy i wypycha mnie do tego zadania. Idę. Ostrożnie schodzę po śliskiej trawie w dół, o czymś takim jak schody można tu pomarzyć. Pukam - cisza. Pukam raz jeszcze, bardziej zdecydowanie ale nadal grzecznie. Słysze kroki - ktoś idzie!
          Drzwi otwierają się z charakterystyczny dla ciężkich, drewnianych konstrukcji, skrzypieniem. W tle lampy naftowej widzę twarz staruszki a za nią pchającego się do przodu młodzieńca, tak na oko z piętnastoletniego. Matka, a może nawet babka trzyma go jednak mocno jak by wyczuwała jakieś zagrożenie z mojej strony. Kłaniam się nisko, uśmiech na usta i próbuję załagodzić jakoś tę napięta sytuację. Międzynarodowym językiem migowym pokazuję skąd my, dokąd, na czym i co chcemy. Kobieta kiwa głowa na znak zgody i natychmiast zamyka drzwi. To co zobaczyłem wewnątrz... urodziłem się na wsi, biednej wsi, mieszkałem tam 6 lat, kolejne 12 bywałem tam częstym gościem, nie przelewało się nam ale u nas w takich warunkach mieszkało bydło ;( Naprawdę, to bardzo przykre patrzeć na takie coś, w dodatku widząc strach w oczach drugiej osoby. Straszne przeżycie, ten widok mam do dziś przed oczyma i chyba zabiorę go do grobu, to była jedna z tych chwil, których się nie zapomina. A to wszystko jest jeszcze bardziej niesamowite w perspektywie tego co zdarzyło się dnia następnego o poranku.
          Zapraszam więc Was już dziś na kolejny odcinek.

          A to widok o poranku:



          Tradycyjnie mapki:







          http://www.przezswiat.eu

          https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

          Komentarz


            #35
            A rano spadł deszcz...
            Żartuję

            Jak zwykle mamy problem z opuszczeniem cieplutkich śpiworków, zwłaszcza, że poranki jesienią w górach bywają już dość chłodne. Była godzina 7.30, jakiś bus zabrał chłopaka "z naszej" chatki do szkoły - czyli jednak jest tu jakaś cywilizacja. Dopiero teraz zauważam, że do domu obok którego spaliśmy doprowadzony jest poprą. Skąd więc wczoraj ta lampa - może awaria była ?
            Okolica po prostu fantastyczna, widoki takie, że chce się krzyczeć. Oczy biegają od lewej do prawej, ciężko się skupić. A skoro oczy biegają to obiektyw podąża za nimi...







            Zabieramy się za robienie zdjęć a tu z dołu do naszych namiotów biegnie co sił w nogach staruszka, stawia coś koło naszego namiotu i szybko odchodzi. Nie mamy nawet okazji podziękować. Wykorzystała sytuację, że byliśmy oddaleni i coś nam przyniosła ! Nawet nie musieliśmy zgadywać, to było pewne. Śniadanie czeka! Eh, ta gościnność tutejszych ludzi!
            Siadamy i wsuwamy - jest pieczywo, masełko, oliwki, ciepła herbata, cukier... w zasadzie wszystko co nam do szczęści potrzeba. Liczy się miejsce i klimat a nie to co na stole Mamy tylko tyle, a cieszymy się jak by nam ktoś zafundował lot w kosmos.







            Po wszystkim oblizujemy się jeszcze z 2 minuty, biorę się za pakowanie majdanu a Tomasz rusza z misją dziękczynną do kobiety. Nie idziemy we dwóch by jej nie przerazić. Ostatni rzut oka na domostwo i ruszamy do góry. 5 minut później jestesmy już z powrotem bo zawraca nas ochrona. dalej droga jest zamknięta - albo się osunęła, albo trwa remont. Tego nie wiemy bo nasz turecki jest na tym samym poziomie co ich angielski.



            W dół jedzie się dużo szybciej, pewniej, łatwiej - po prostu wszystko widać i droga, która pokonywaliśmy wczoraj z duszą na ramieniu, dziś nas niesamowicie cieszy. W końcu lądujemy na dole, jest asfalt, jest rzeka, więc robimy szybki serwis i motocykli, i ich kierowców.

















            Znów robi się ciepło, rozbieramy się do t-shirtów i ciśniemy dalej, na południe, ku górom. Tomek podkręca tempo bo ma już ostrego smaka na nie, ja jakoś się opanowuję, wiem, że góry jak góry - nie uciekną
            Delektuję się widokami po drodze, a te zapierają dech w piersiach. Mógłbym polecić Wam ową ścieżkę ale podejrzewam, że niewielu uda się tu jesienią, a latem - chyba nie wygląda tak pięknie. Chyba - musicie to sprawdzić sami (numerek drogi na mapce, na dole).





            Owa droga, która mnie tak urzekła, która na mojej liście trafia na numer jeden w Turcji, zaczyna się dość niewinnie - najpierw mamy drogę szybkiego ruchu, po dwa pasy, barierki pomiędzy którymi mamy pas zieleni - Europa. W raz z nawijanymi kilometrami droga pnie się do góry, zwęża, giną wioski, których miejsce zajmują osady pasterskie. Pojawia się srogi, górski klimat, pastwiska, bydło, mocny wiatr... Ilość napotkanych aut zbliża się do 5-10 na godzinę. Mijam tabliczkę z napisem 2640m n.p.m. Po drugiej strony jeszcze większe pustkowia.























            Tomasz już dawno odjechał w nieznane, pewnie śpi gdzieś sobie a ja - jak to ja, z aparatem w jednej dłoni, z kamerą w drugiej.
            Gdy tylko wypatrzę ciekawą scenerię, gdy tylko się zatrzymam, dogania mnie deszczowa chmura. I tak w kółko. Jadę - sucho, stoję - kropi. W końcu odbijam trochę w bok i mijamy się raz na zawsze z moim prześladowcą. Uff!
            Dojeżdżam do opuszczonej osady pasterskiej, gospodarze chyba poszli na inne pastwisko, zaglądam więc nieśmiało do środka :







            Widoki z tej osady przecudne... mam nadzieję, że Tomasz ma równie piękne i kolorowe sny















            Wróćmy jednak do osady:










            Czas się zbierać, nie chcę denerwować zbytnio kolegi...
            Ujeżdżam jakieś 2km i niestety - czas na kolejną sesję. To jest jak magnes, przyciąga i nie daje jechać dalej. Sorry Bathory









            cd. jutro o tej samej porze. Mam całą masę w moim mniemaniu ładnych fotek wartych pokazania a nie chce za bardzo rozwlekać się w jednym poście.
            http://www.przezswiat.eu

            https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

            Komentarz


              #36














              Znów odnajdujemy się z Tomaszem ale tylko na chwilę... odjeżdżam, zatrzymuję się tak by trzasnąć mu fotkę i kolejny raz spotkamy się na rozwidleniu dróg.






              Kolejna przełęcz:
















              Jest ciepło, bardzo! 25*C rozpieszcza nas przed czymś potwornym, przed czymś co czeka na nas późnym popołudniem. Dojeżdżam niespiesznie do skrzyżowania, w cieniu czeka na mnie śpiący Tomasz. ustalamy, że nie tracimy czasu, zjeżdżamy do wioski, tankujemy i wracamy z powrotem na nasza trasę. Trzeba tu uważać z tankowaniami bo to pierwsza stacja benzynowa na tej trasie od morza, około 120km odcinka a stacja na która zjeżdżamy też nie leży przy samej trasie jaką obraliśmy! Kolejna też nie zapowiada się zbyt szybko. Na stacji w Ispir spotykamy parkę na KTM, chyba 990, z którego cieknie paliwo po zatankowaniu. Litr, może dwa... właściciel tylko się uśmiecha, że to norma jak za dużo się naleje...a ja przeliczam to od razu na przejechane kilometry...było by tego ponad może nawet 50! Taki już jestem, nie lubię jak coś się marnuje. Tomasz chyba tez miał wyraźną ochotę przystawić butelkę do wężyka Co te 8,30zł/litr robi z człowieka...

              Za nami 200km, czas ruszać dalej, Jezioro van wzywa, a przy nim magiczne szczyty w tym ten "nasz", z czwórka z przodu, drugi co do wysokości szczyt w Turcji, Suphan Dagi - 4053m n.p.m.








              Oczywiście znów jadę sam, pewnie za karę, że marudzę ze zdjęciami. Potem muszę zasuwając wściekłym tempem a Tomasz leci sobie lajtowo oszczędzając paliwko... ale i tak pod dystrybutorem to ja mam uśmiech od ucha do ucha!
              A straty odrabiałem na takich odcinkach:





              Na zakrętach też dawałem z siebie wszystko!



              150km dalej znów napełniamy nasze zbiorniki, ubieramy coś od deszczu bo wiszące chmury nie wróża nic dobrego. Ubieramy to dużo powiedziane, ubiera Tomasz, mi niewiele zostało po kradzieży a kupić nic się do tej pory nie udało...
              Godzinę później muszę odpalić na nowo SPOTa, nawigację - tak nas zlało, pioruny tak strzelały, że cała elektronika się powyłączała. MP3 zalane - trzeba wysuszyć, o sobie już nawet nie wspominam, bo nie wypada. jedyne co warto wspomnieć, to darłem się z bólu jak oszalały ciskany kulkami grady sypiącymi się z nieba. jak by ktoś mnie szpilkami kłuł, nie pomogło, że zwolniłem do 30km/h - raz z bólu, dwa, że na tyle pozawalała widoczność... Życie jest piękneeee - pomyślałem

              Po zmierzchu temperatura spada poniżej zera, mokre ciuchy potęgują tylko uczucie zimna i jest już pewne, że tego dnia znów nie dojedziemy tam gdzie planowaliśmy. Z przydrożnego "kranika" tankujemy naszą 5L butelkę wodą, robimy drobne zakupy i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. W ciemnościach pomagają nam w tym nawigacja i doskonałe doświetlenie pobocza przez SuperMini świecące z pokładu EnJoya. Wybieramy bezbłędnie wjazd, odjeżdżamy od wioski jakieś 2-3km, dodatkowo oddziel nas od niej rzeka, więc nikt nas na skróty nie odwiedzi, jeśli już to będą musieli dojechać tu drogą. Z pewnością nas jednak dostrzegli, bo po ciemku szukanie płaskiego odcinka w górach trwa chwile. Do końca płasko nie jest ale nam się podoba. Parkujemy motocykle, rozstawiamy namiot i chcemy zabrać się do kolacja ale odpuszczamy ten temat. gasimy szybko czołówki bo z wioski na dole słychać liczne strzały. Do dziś nie wiemy czy strzelali sobie na wiwat, czy może do nas... pewnie z takiej odległości nic by nam nie mogli zrobić ale na wszelki wypadek prysznic robimy sobie w pospiechu i czym prędzej tulimy się do Matki Ziemii i usypiamy.


              Motocyklom przebieg powiększył się o ponad 510km.




              To celu nie zabrakło znów tak wiele, około 100km.
              http://www.przezswiat.eu

              https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

              Komentarz


                #37
                Powinniśmy byli zacząć od tego ale... jak zaczynaliśmy to klipu jeszcze nie było.
                Za to teraz już jest.
                Zapraszamy.

                http://www.przezswiat.eu

                https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                Komentarz


                  #38
                  Klip ekstra, też chodzę po górach zwłaszcza zimą. Takie połączenie z moto bardzo mi sie podoba. Może kiedyś coś wspólnie wymyślimy chociaż z tego co widzę to macie inny poziom bo ja raczej sie nie wspinam.

                  Komentarz


                    #39
                    To co my robimy też ciężko nazwać wspinaniem. Totalna amatorka!
                    Zapraszamy do składu!
                    http://www.przezswiat.eu

                    https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                    Komentarz


                      #40
                      no ja tu się wciągnąłem a tu przerwa ? gdzie reszta opowieści ;-)) dawać !

                      Komentarz


                        #41
                        Na resztę na razie brak czasu.
                        Postaram się coś w poniedziałek wrzucić, coś = kolejny dzień.
                        http://www.przezswiat.eu

                        https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                        Komentarz


                          #42
                          21 września, dzień 12.

                          Nie wiem jak na tej "płaskiej" powierzchni się wyspaliśmy ale udało się! Po raz kolejny nie ma czasu na śniadanie, wciągamy tylko brzoskwinie, które z lubością pałaszujemy wtedy, kiedy tylko jest na to okazja... te akurat kupiliśmy chwile przed snem. Z higieny osobistej czasu wystarcza na umycie zębów i płaskacza w pysk by się obudzić i nie wyglebić na tej stromiźnie. Musi wystarczyć. Nie będziemy przecież wybrzydzać.
                          Kilka zdjęć na pamiątkę, kontrola namiotu czy nie podziurawiony od tej wieczornej strzelaniny, czy paliwo jeszcze jest w motocyklach i można ruszać. Sakwy całe, kufry też bez dziur. Można ruszać.
                          Czujemy już bliskość góry, podniecenie rośnie z minuty na minutę, nie możemy już usiedzieć na miejscu. Jeszcze tylko chwil kilka na programowanie nawigacji... i można by ruszać, można by...







                          Biegnę jeszcze kilkadziesiąt metrów do góry by utrwalić całą scenerię w nieco szerszym kadrze. Czuć chłód, czuć powiew rześkiego, górskiego powietrza. Jesteśmy na wysokości 1645m n.p.m. temperatura - delikatnie powyżej 5*C. Delikatnie...
                          Czy ja już mówiłem, że można ruszać ? Mówiłem, ach tak - więc ruszamy!





                          Już na asfalcie kontrola bagażu, czy nic nie wypadło na wertepach, strat mamy już wystarczająco dużo, kolejne zdjęcia i w duszy krzyczę:
                          - Przygodo, nadchodzimy!







                          Kilka kilometrów za Patos opuszczamy drogę D965 i kierujemy się w góry, przez pierwsze 3km mamy nawet asfalt! Na jego końcu znajdujemy małą wioskę a w niej sklepik. Uznajemy (słusznie), że dalej już nie będzie takich wygód i czas zakupić coś czym najadł się już z pewnością Pan Ktoś, Pan, który poczęstował się naszą własnością. Batoniki, ciasteczka i pepsi na poprawę nastroju w ciężkich chwilach. Bo w górach jedni marzą o schabowym, inni o piwie a ja o napojach gazowanych. Nie wiem jak Wy ale ja ze znajomymi w górach to głównie o jedzeniu rozmawiamy... Licytujemy się leżąc co kto by zjadł... i tak zazwyczaj mija nam czas
                          Właściciel sklepu, widownia proszą o wspólne zdjęcia - nie odmawiamy

                          Upychamy to wszystko na motocykle i ruszamy jak najwyżej się da, jak najbliżej Suphan Dagi, obaj zastanawiając się, kto to wszystko będzie targał na plecach.





                          Dojeżdżamy na 2360m n.p.m. Wyżej nie ma już drogi, nie ma szlaku, tabliczek z czasami przejść, nie ma infrastruktury. Jest za to surowe, niezdeptane piękno gór. Z pewnością jest też przygoda. Ruszamy po nią.







                          Podekscytowanie rośnie tak, że nawet Tomasz ze swoimi długimi nogami nie potrafi mnie zgubić, dzielnie dotrzymuję mu kroku, i nie tylko do pierwszego pikniku ale do końca, do biwaku.

                          Czasem brakuj tchu i obaj nie wiemy czy to wpływ zmęczenia, wysokości czy może widoków jakie otaczają nas dookoła, gdzie okiem sięgnąć:





                          Robimy tylko jeden odpoczynek, szkoda bowiem czasu - trzeba dotrzeć jak najwyżej by mieć możliwość zrobić ostatnie podejście i zejście jednego dnia. Musimy też pamiętać, że za kilka godzin zajdzie przecież słonko a my musimy znaleźć kawałek płaskiej powierzchni pod namiot.







                          Pogoda wymarzona!






                          Tego dnia, a w zasadzie popołudnia robimy blisko 1200m przewyższenia. To sporo bo brak nam aklimatyzacji a plecaki ważą więcej niż byśmy chcieli - zabraliśmy bowiem zapasy na kilka dni, w razie jeśli mielibyśmy z przyczyn pogodowych czy innych, wywołanych siła wyższą, spędzić tam nieco więcej czasu niż planujemy.

                          Namiot rozbijamy na wysokości około 3540m n.pm. jemy pyszną kolację z lokalnych produktów i wspominamy naszych gospodarzy, Kurdów...





                          Zmęczeni usypiamy szybko. Śpimy trzymając kciuki by pogoda wytrzymała jeszcze ten jeden dzień. Prognoza wysłana od Mirka przewiduje, że będzie ok ale tylko do południa, trzeba więc podnieść się skoro świt i ruszyć w górę.
                          Wzmaga się wiatr, odczuwalnie spada temperatura. Jeszcze przed zapadnięciem totalnych ciemności widzimy jak boczne ścianki namiotu zaczynają się dotykać - śpimy bowiem w nieosłoniętym terenie - można by rzec "na grani". Nie wróży to najlepiej...

                          A wracając do naszych gospodarzy, do motocykli...
                          http://www.przezswiat.eu

                          https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                          Komentarz


                            #43
                            Rzut oka na malutki wyświetlacz mojej nawigacji mówi wszystko, za chwilę skończy nam się droga, byle jaka ale droga. W głowie przebiega mi myśl, a może by tak spróbować dalej, wyżej, po bezdrożach. Może uda się spotkać pasterzy i zostawić tam nasze rumaki pod opiekę... Rzut oka w lusterku, Tomasz walczy, dzielnie ale jednak walczy. Nie ma szans.
                            Wjeżdżamy do wioski - raczej takiej bez nazwy. Pusto. Rozglądamy się uważnie i ruszamy do przodu, w jej głąb. Gdzieś tylko zza rogu, co chwilę widzimy jak chowa się jakaś głowa, ktoś ucieka. Zero bydła, psów, ludzi...
                            - Pewnie wszyscy wyszli na pole, na pastwiska, w góry - myślę sobie.

                            Stajemy na środku wioski i czekamy, w końcu chyba ktoś powinien do nas wyjść.
                            Mija minuta, może dwie i faktycznie ktoś idzie. Sam. Za nim chowa się kilkoro dzieci, dwójka dość blisko, reszta trzyma się dalej. Wygląda jak by te bliżej były jego a reszta innych, za pewne nieobecnych mieszkańców. Wychodzę ku niemu na przeciw, kilka kroków, tak by nie czuł się onieśmielony. Uścisk dłoni i zaczyna się machanie rękoma. No bo jak inaczej się porozumieć ?

                            Jednym ruchem ręki wyjaśniam co tu robimy, Tomasz pomaga wskazując w tym samym kierunku.
                            Mesim okazuję się być "szefem" wioski i w przeciwieństwie do reszty doskonale rozumie po co tu przyjechaliśmy. Trzyma tu wszystko w garści, zarządza chyba tym wszystkim.
                            Mieszka tu kilka rodzin, które trzymają się w kupie, poza rodziną szefcia - jego dzieci jakoś tak oddzielnie, na uboczu, bliżej ojca. Powoli zaczynają się pojawiać kobiety, które chyba wszystkie siedziały w domu Mesima, u jego żony. W zasadzie to nawet nie wiemy, która to, bo ani nam jej nie przedstawił, ani nie wyróżnia się strojem. Zresztą...inna kultura i wolałem za bardzo wzrokiem po niewiastach nie biegać, by nikogo nie urazić.

                            Mesim przestawia swoje auto i każe nam wjeżdżać motocyklami pod jego wiatkę, twierdzi, że będą bezpieczne. Tak też czynimy - na migi tłumaczymy, że się przebierzemy, przepakujemy, wrzucimy plecaki na plecy i już nas tu nie ma



                            Gawiedź obserwuje wszystko z odległości metra, starsi stoją dalej, kobiety również. Przepakowani jesteśmy...teraz należało by się przebrać, pytanie tylko czy wypada ? Główkujemy, coś tam do siebie gadamy, sytuacja co najmniej niezręczna no ale cóż... spodnie w dół i jazda Zero reakcji – patrzą dalej. Widocznie to normalne...










                            Kilka minut później, niemal na siłę lądujemy w pokoju gościnnym Bosa. Ten dumnie się rozsiada, przy nim siada jego syn a najmłodsza córka podaje herbatę, pieczywo, ser, oliwki. W kącie na pięknie zdobionej podstawie leży, równie pięknie obłożona księga, mniemam, że Koran. Na ścianach portrety dorosłych już synów, tylko jeden z nich został w wiosce, reszta wyprowadziła się do miasta. Oglądamy wnętrze, uczymy się nawzajem słówek w naszych ojczystych językach – w zasadzie w 4, Mesim jest ciekawy wymowy po polski i angielsku, my po turecku i kurdyjsku. Część słów bowiem zdecydowanie różni się w tych językach. Kiedy tylko odstawimy pustą szklaneczkę na tacę natychmiast dziewczynka podrywa się i napełnia ja a Mesim podsuwa ją bliżej, ku nam. I tak płynie nam czas - herbata za herbatą, ja piję normalnie, Tomasz próbuje w lokalny sposób – wkłada pod język kostkę cukru i popija gorzką herbatą, sącząc tak by kostka cukru się roztopiła. Mało wygodne, mało ekonomiczne ale ciekawe rozwiązanie. Takie inne, jak zresztą wszystko tutaj. Od ludzi, ich kultury, spędzania czasu czy marzeń aż po gościnność...
                            Owocem owej, poza przyjęciem czym chata bogata, jest chyba z 3-4kg dodatkowego ładunku – dostajemy bowiem prowiant w góry. Super! Jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć na których szefu prezentuje swoje owce, swoją wioskę i możemy ruszać w góry. W końcu zaczyna się nasz sen, sen bardzo krótki jak się niebawem okaże ale po kolei...




















                            Mesim ma nawet z domu widok na góry!














                            Jeszcze kilka fotek z podejścia:









                            Fotka nieostra, "ukazuje" drżenia rąk z zimna - nie sposób było go stłumić:
                            Tomasz pakuje się do namiotu




                            Tradycyjnie już mapki:



                            http://www.przezswiat.eu

                            https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                            Komentarz


                              #44
                              22 września, 13-ty, raczej mało dla nas szczęśliwy dzień.

                              Wstajemy bardzo wcześnie bowiem prognozy pogody jakie otrzymaliśmy dnia poprzedniego zwiastują nam jako taka pogodę tylko do południa. Niestety silny wiatr chyba nieco szybciej przygonił ku nam deszczowe chmury. Mimo, że zimno jak diabli, postanawiamy jednak spróbować. Wieje tak, że do namiotu na wszelki wypadek wrzucamy kilka dużych kamieni byśmy mieli do czego wracać. Większość rzeczy zostawiamy w namiocie, zabieram tylko to co niezbędne - w zasadzie to tylko płyny i prowiant, aparat, kamerę, nawigację i SPOTa. Nawigacja... po raz kolejny 62ka daje ciała i zaczyna się sama wyłączać, na domiar złego wzięliśmy za mało baterii a na takim zimnie wiadomo jak to wygląda - kicha ;(



                              W nocy sypnęło troszkę śniegiem, dobrze, że tylko troszkę bo takiego scenariusza nie zakładaliśmy i raki zostawiliśmy na dole, przy motocyklach.

                              Chmury napływają coraz szybciej, widoczność zaczyna spadać a wiatr wzmaga się jeszcze bardziej. A my zapomnieliśmy rękawic... amatorka pełna gębą






                              W takich warunkach docieramy na 3850m n.p.m. i niestety musimy podjąć decyzję co dalej. Nie widać już nic, szlaku nie ma, bo i nigdy go tu nie było od samego dołu idziemy bowiem kierując się tylko własnymi zmysłami - sami wybieramy sobie drogę, raz lepszą, raz gorszą ale nie ważne - ważne, że do góry. Map też nie ma bo podobno wojsko zabrania, nawigacja wykłada się co chwilę i to wszystko jeszcze byśmy jakoś próbowali pokonać ale za plecami rozszalała się burza z piorunami. Niby jest w dole, niby daleko ale wiatr jakoś tak pechowo wieje właśnie z tamtej strony. Debata trwała z 15 minut, decyzja o powrocie zapadła ale niestety, już za późno. Nie ma szans na zejście do namiotu przed burzą, w dodatku namiot stoi sobie sam, na otwartej przestrzeni - jak nic jest to zagrożenie. Wyłączamy elektronikę, odrzucamy plecaki (cholera wie co tam w nich jest, może tez coś przyciąga pioruny). Jedyne co pracuje co jakiś czas to kamerka... nie mogliśmy sobie darować uwiecznienia tych chwil - "jak to udupiliśmy". Wciśnięci gdzieś między skały, chowamy się przed wiatrem, zimnem, przed kulkami lodu sypiącymi się z nieba, przed piorunami...
                              Na szczęście, po około 30-40minutach grozy burza omija nas. Niestety widoczność spada na tyle, że do namiotu wracamy na oślep. Do góry nie było sensu iść, choć zostało nam do szczytu około 200m przewyższenia.









                              Ładujemy się w cieplutkie śpiwory i próbujemy doprowadzić nasze organizmy do normalnej temperatury. Trochę to trwa zanim skostniałe dłonie nabiorą temperatury. Zajadając suchy obiad naradzamy się co dalej.
                              Czekać - szkoda trochę bo poprawa pogody dopiero za 3-4 dni a i to nic pewnego.
                              Iść do góry - za duże ryzyko, zwłaszcza, że nic nie widać no i nigdy nie wiadomo kiedy wróci burza.
                              Decyzja może być tylko jedna - poddajemy się.
                              Pakujemy majdan bowiem chcemy jeszcze przed nocą dotrzeć do wioski. W dół na ogół idzie się 3x szybciej, dodatkowo motywacja zejścia w bezpieczne i z pewnością cieplejsze miejsce będzie nam tylko pomagała. Niestety nie mamy całego śladu z podejścia bowiem wtedy również Garmin strajkował - na szczęście sa jakieś jego szczątki i to wg nich obieramy nasz kurs. Musimy wspomagać się elektronika bo nic nie widać. Poniżej linii chmur jesteśmy dopiero 1 1/2h później, teraz będzie można zwiększyć tempo marszu, bo raz, że coś w końcu widać a dwa, że przestało w końcu padać. No i jest już cieplej!













                              W wiosce meldujemy się już po zmroku, szefa nie ma i za bardzo nie wiemy co mamy robić...
                              http://www.przezswiat.eu

                              https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                              Komentarz


                                #45
                                Do wioski wracamy razem z dwójką pasterzy i stadem owiec. Poznają nas oczywiście. Pasterze, nie owce
                                Wraz z resztą mieszkańców wioski spotykamy się przy motocyklach, pod daszkiem - pada...
                                Wyciągamy nasz namiot - cały mokry... wszędzie pełno błota ale co zrobić. Rozkładamy go, wybieramy sobie jakieś płaskie miejsce gdzie nie stoi jeszcze woda i tam mamy zamiar przenocować. Mężczyźni stojący w koło obserwują nas cały czas, nie wiedzą co z nami zrobić a i wydaje się jak by namiot pierwszy raz na oczy widzieli.
                                Szefa nie ma a widać, że bez niego nie potrafią podjąć żadnej decyzji. Już prawie wchodzimy do namiotu gdy jeden z nich jednak stwierdza, że nie, że tu nie będziemy spali...
                                10minut później, na drugim końcu wioseczki :






















                                Najedzeni do syta, po wypiciu chyba litra herbaty w końcu udajemy się spać. Dostajemy materace - takie grube, chyba z 30cm. Cieszymy się jak dzieci bo to nasz pierwszy nocleg w łóżku, pod dachem od 2 tygodni. Ledwo udaje nam się wejść pod nakrycie, ledwo zmrużyliśmy oko a do pokoju wpada Mesim (szef wioski). Coś tam krzyczy, dość niegrzecznie karze nam się wynosić, macha rękoma, pogania nas byśmy szybciej się ubierali, w pospiechu zbiera nasze rzeczy! Jest wyraźnie podirytowany sytuacją. Właściciel domu z synem stoją pod ściana, głowy spuszczone - zupełnie jak by czekali na rozstrzelanie. Robi nam się smutno, żal chłopaków - tak wspaniale nas ugościli. Żegnamy się grzecznie, dziękując za gościnę - specjalnie dla nas napalili w piecu, odpalili piecyk elektryczny, wszystko po to byśmy mogli wysuszyć siebie, plecaki, sprzęt i odzież. Teraz już wiemy dlaczego tak długo czekali by nas zaprosić do siebie - najwyraźniej nie mają do tego prawa.
                                Jest 22.30, leje deszcz, zimno - średnio nam się chce wynosić z wioski. Ale co zrobić.
                                Szefo każe ładować nam się do auta, bagaże lądują w bagażniku. Wiezie nas pod dom i już uśmiechnięty zaprasza w swoje progi... Oddychamy z ulgą. Średnio fajnie w takich warunkach, gdzieś wysoko w górach szukać miejsca pod namiot...

                                Siadamy w znanym już sobie pomieszczeniu, Mesim odpala papierosa i "rozmawiamy"
                                My mamy już dość, on dopiero się rozkręca.
                                Znów kolacja, znów litry herbaty. W myślach zastanawiam się tylko czy nasze pęcherze wytrzymają do rana bo za drzwiami śpią kobiety i nie za bardzo chyba nam wypada po nocy...
                                Wytrzymujemy tak jeszcze z godzinę potem razem umawiamy się, że czas dać mu znać, że jesteśmy "lekko" zmęczeni. Mesim reaguje natychmiast - minutę później mamy już w pokoju materace do spania, dwie minuty później gasi nam światło i żegna się grzecznie.
                                Zadziwieni całą tą sytuacją usypiamy spokojnie w oczekiwaniu co też ciekawego przyniesie nam kolejny dzień. Zdaje się bowiem, że zaczyna robić się ciekawie, zaczyna się przygoda!

                                Dobranoc!
                                http://www.przezswiat.eu

                                https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                                Komentarz

                                Pracuję...
                                X