Ogłoszenie

Zwiń
No announcement yet.

MotoGóry

Zwiń
X
 
  • Filtr
  • Czas
  • Pokaż
Wyczyść wszystko
new posts

    #46
    23 września - dzień 14

    Jakoś nam nie spieszno z opuszczeniem gościnnej wioski. Kończymy powoli śniadanie, wszystko to co zostało i coś ekstra dostajemy na drogę ale ... nic za darmo! Tomasz wymachiwał jeszcze przed wyjściem w góry fajnym nożem, takim fajnym, że wbił się on w pamięć Szefa, a Szef jak to Szef - lubi gadżety
    Stwierdził, że będzie dobrze leżał w dłoni jego syna... Rambo, Rambo - podniecał się na jego widok !
    No trudno, jakoś przeżyjemy - zostały nam przecież jeszcze Leathermany



    Ruszamy dość późno, koło południa - czekamy bowiem pierwszych promieni słonka. Niestety przebijają się one przez ciężkie deszczowe chmury, co nie wróży nam nic dobrego. I jeszcze ten ziąb - 8-11*C, wiatr dopełniają czary goryczy.













    Godzinę później dopada nas taka ulewa, że odechciewa nam się wszystkiego, no może poza jedzeniem. Dieta serowo-chlebowo-herbaciana nie należy do najwykwintniejszych No, może gdyby ser nie był tak wściekle słony, a pieczywo takie... jakieś inne.
    Lądujemy więc na stacji benzynowej, tankujemy motocykle, suszymy się, zjadamy rybkę na obiad, internet, ładowanie elektroniki itp. sprawy. Zegar pokazuje, że upłynęły już 2h - nam się wydaje, że najwyżej kwadrans.




    Przestaje padać, wychodzi słońce! Trzeba to wykorzystać i dokręcić jeszcze kilka km. Ubieramy się szybko i startujemy.
    50km później szukamy już miejsca do rozbicia namiotu, mimo, że godzina jeszcze młoda.
    Sprawdziliśmy sobie na stacji pogodę i wiemy, że dalej nie ma się gdzie pchać - im bliżej granicy z Iranem, tym bardziej leje. Rano ma być piękna pogoda - trzeba to przetrzymać, przeczekać.
    Zjeżdżamy w boczną drogę, z niej na podwyższenie na polu - tu nas nie zaleje. Namiot kończymy rozstawiać już w deszczu. Masakra!

    Mapki:







    Tymczasem rano:
    http://www.przezswiat.eu

    https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

    Komentarz


      #47
      24 września, 15 dzień

      Do granicy z Iranem zostało nam niespełna 200km, boimy się jej - nie mamy bowiem CdP, niby komuś się tam udało wjechać i bez niego ale niepewność pozostaje. Obawa jest na tyle duża, że aż nam się wstawać nie chce. Wmawiamy sobie, że a to droga musi przeschnąć, że namioty, śpiwory... Leżąc tak sobie ustalamy górną granicę "opłaty wjazdowej", rozważamy też różne opcje co zrobimy gdy myto będzie za wysokie... Robimy dosłownie wszystko by walka na granicy poczekała.

      Poranne śniadanie, toaleta też zdają się trwać wieki:












      W końcu rozkojarzeni ruszamy przed siebie. Nie wiem o czym każdy z nas myśli ale... ładujemy się pod prąd, na dwupasmówce! Jedziemy tak z 6-8km. Kupa znaków, kamieni, barierek chyba mnie, jako pilota zmyliła dając do zrozumienia, że ten pas jest nówka sztuka, że jeszcze wyłączony z ruchu, nie oddany jeszcze do użytku. Tomasz z tyłu też chyba za wiele nie myśli bo nie reaguje, jedzie za mną jak cień.
      Na początku nikt na nas nie zważał, my prawy pasem, oni lewym ale po 2-3 klaksonie dociera do mnie, że pora się ewakuować. Przez rów rozdzielający drogę szybkiego ruchu wracamy "na swoje". Załoga stop! Trzeba otrzeźwieć.








      Godzinkę później, po lewej stronie drogi, naszą uwagę przykuwa znana sylwetka - to obiekt naszych marzeń - Ararat. Niestety, nie tym razem, na razie musi nam wystarczyć krótka sesja zdjęciowa z dołu.







      Mimo, że góra osnuta chmurami to budzi w nas pożądanie, wygląda tak, jakby zapraszała nas do siebie. Innym razem "maleńka".





      Mając na uwadze, że motocyklami do Iranu możemy nie wjechać zaczynamy szukać jakiejś kafejki internetowej. Ostatnia szansa by dać znać rodzinie, znajomym, że żyjemy. Kafejkę znajdujemy w miarę szybko, przy głównej arterii jest tego bowiem bez liku, podobnie jak barów, sklepów. Motocykle zaparkowane, my już pod drzwiami ale... no właśnie... miała być przygoda. Zawracamy się na pięcie, wskakujemy na motocykle i jedziemy szukać netu "u lokalesów". Kilkaset metrów za miastem zjeżdżamy po prostu na stację benzynowa gdzie bratamy się z pracownikami, szefem i wbijamy na net i czaj ( z rosyjska: herbata).



      Siedzimy tak już godzinę, wymieniamy się muzyką, zdjęciami, robimy sobie szereg ujęć pamiątkowych, oglądamy nawet wesele właściciela tego biznesu (czy tam jego brata - podobni jacyś a nie mogliśmy się dogadać czy to on czy nie ) na którym grała chyba jakaś słynna gwiazda, bo strasznie się tym chwalił
      Kolejne litry przelanej herbaty i dostajemy zaproszenie na obiad. No w końcu...
      Obok stacji benzynowej znajduje się bowiem dość duża firma, zatrudniająca podobno około 300osób. I chyba tylko dlatego ta stacja benzynowa jeszcze się trzyma bowiem lokalni wiadomo skąd maja paliwo - z oddalonego o kilkanaście km Iranu. No może nie wszyscy, ale to przecież nie jedyna stacja w mieście. A firma raczej na przemyconym paliwie nie pociągnie, wiadomo - koparki, spycharki, masa ciężarówek. I właśnie mechanikiem tychże okazuje się Musa, człowiek, który na stacji benzynowej spędza całe dnie, bowiem jak nam mówi, do dyspozycji ma być 7 dni w tygodniu, 365 dni w roku ale pracuje tylko wtedy, gdy coś się zepsuje. Czasem pracuje 2 dni w tygodniu, czasem 4, a czasem na robotę czeka po 2-3tygodnie. Kiedyś wyprowadzał na szczyt Araratu turystów ale porzucił to zajęcie, to, podobno jest bardziej opłacalne, a już na pewno pewne, bo turyści raz byli, raz nie.

      Zasiadamy razem do stołu i na chwilę milkniemy bowiem strawa - palce lizać!







      Oczywiście z dokładką nie ma problemu, nawet w kolejce nie stoimy, wszyscy uprzejmie przepuszczają nas do samego okienka. To się nazywa kurdyjska gościnność !
      Kucharze ładują nam kolejną porcję a my zadowoleni chciwie upychamy to w nasze puste, burczące brzuchy.





      Po wszystkim wracamy na stację benzynową, znów rozsiadamy się wygodnie na kanapie, kolejna herbata, i kolejna. Z nudów już chyba, bo tematy do rozmów się skończyły, a nam nadal nie spieszno na granicę (fajnie nam tu) właściciel wyciąga broń. Krótką i długą. Wchodzą akurat klienci... popatrzyli niepewnie, zapłacili i wyszli szybciutko
      Czas na sesję!



      Zaczyna robić się późno, benzyny nie kupimy, bo za miedzą tania - kupujemy więc chociaż napój na drogę, serdecznie się żegnamy i obiecujemy, ze w razie jak będziemy tędy wracali to zajedziemy, opowiemy co i jak.

      Droga do granicy - szeroka na dwa pasy, zajmujemy obydwa bowiem wieje tak, że trudno na jednym się utrzymać. 18km przed granicą zaczyna się kolejka....

      cdn.
      http://www.przezswiat.eu

      https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

      Komentarz


        #48
        Świetny reportaż, dzięki!

        Komentarz


          #49
          (...)
          Przygraniczny korek robi na nas niesamowite wrażenie. Nawet nie chcę wiedzieć jak długo czekają tu kierowcy aut. W koło żadnej toalety, lasku, górki... nic ! Tylko syf - pełno opakowań itp śmieci. Omijamy to powolutku lewym pasem, jedziemy ostrożnie bojąc się by nic z pomiędzy aut nie wpadło nam pod koła. Wieje, niesamowicie wieje!

          Granica turecka - szybko i sprawnie. Nie spędzamy tu więcej niż 30 minut a i to wszystko przez opieszałość urzędników, bo ten sobie gdzieś poszedł, a ten chciał sobie z kimś pogadać. Na szczęście zupełnie nam się nie spieszy i przyjmujemy to na klatę, mamy zresztą o czym dyskutować. Głównie o tym czy nas wpuszczą, czy nie
          Mnie zawracają, Tomasz ma stać i czekać. Wysyłają mnie na "prześwietlenie" a w zasadzie nie mnie a motocykl. Dojeżdżam spokojnie na miejsce, kierowcy ciężarówek z uśmiechem na ustach machają bym ich ominął i ustawił się jako pierwszy w kolejce. Uff... w innym wypadku zastała by nas noc.
          Po 10 minutach motocykl umieszczam w hangarze i czekam. Skaner przejeżdża i już mogę jechać dalej, bez kwitków, bez niczego. Dziwne. No ale jak każą, to jadę

          Zielona, masywna brama, za nią uzbrojony człowiek. Zamknięta. Trzeba czekać. Ustawiamy się grzecznie w kolejce. Po kwadransie jesteśmy już na terytorium Iranu.
          Motocyklami nikt się nie interesuje, szybka kontrola dokumentów, pytanie czy nic nie przemycamy i przemiły celnik prowadzi nas do okienka gdzie stemplują nam paszporty.
          Serce raduje mi się, normalnie nie wieże! Udało się!

          Radość ma trwała jeszcze 15 sekund bowiem przemiły celnik prowadzi nas do stoliczka w zatłoczonym acz dużym pomieszczeniu gdzie z ust kolejnego urzędnika pada magiczne Carnet de Passage....
          Noszzzz kur**, wiedziałem, wiedziałem... To kara za zbyt wczesną radość.
          No cóż było robić - udajemy głupków, którzy pierwszy raz słyszą o czymś takim:
          - No przecież nasi znajomi byli tu 3mce temu i wjechali bez, więc my tez możemy, prawda?
          - Nie, nie możecie
          -No ale oni wjechali
          -Oj na pewno nie, bez tego dokumentu się nie da
          - Wjechali, naprawdę. Zapłacili 100$ i wjechali.

          Panowi patrzą na siebie ale chyba za dużo świadków...
          - Już dobrze nie pamiętam 100, może 150 - jakoś tak - mówię.
          - Nie da się, naprawdę - nie możemy wam pomóc.

          I zaczynają się godzinne pertraktacje, a że może tylko 24h tranzyt do Armenii z kaucją w wysokości 3000$, a może to, a może tamto...
          W końcu decydujemy się na coś, co zaproponował nam nasz przyjaciel, nasza pogodynka w jednym - Mirek. Za podobno grosze zostawiamy nasze motocykle na parkingu celnym. A ileż to zachodu... kolejna godzina ucieka. Gdzieś tak po 3, może nawet 4h jeżdżenia tam i z powrotem, wypisaniu sterty dokumentów, opłaceniu tego i owego - opuszczamy granicę.

          Zmierzcha. Silny wiatr roznosi piasek po pustym chodniku, po chodniku którym z wypchanymi po brzegi plecakami idzie dwóch... motocyklistów. Idziemy, idziemy a obok nas taksówki, które trąbią na nas, zapraszając tym samym do środka. My jednak twardo stawiamy, że Iran robimy za 100$ i kasy na takie wygody jak TAXI nie ma i nie będzie
          Kierowcy nie dają jednak za wygraną. Odchodzi jeden, pojawia się następny a kolejka tych, którym trzeb odmówić jest długa, naprawdę długa. Po 10tym ja już pękam ze śmiechu, Tomasz jeszcze trzyma fason. Cena zbita już do śmiesznej wartości ale my pozostajemy twardzi. 3km dalej, w centrum miasta robimy zakupy, wykorzystując fakt, że jeszcze coś jest otwarte. Jest dobrze, jest tanio.
          Kolejne 3km za nami, uff, w końcu jesteśmy za miastem, na wylotówce. Kciuk w górę i zabawa znów się zaczyna. TAXI, prywatne auta – każdy chce nas podwieźć jednak każdy chce za to zielone. Zabawa trwa tak przez ponad godzinę i w końcu się poddajemy. Z naszej 100$ puli tracimy po 2.5 i za 5$ banknot lądujemy jakieś 40km dalej. Znów w centrum miasta – tym razem o dźwięcznej nazwie Maku.
          Ileż to miasto miało kilometrów... do końca nie daliśmy rady dojść ale zacznijmy może od początku.
          Wysadzają nas w centrum. Rzut oka na navi i już wiemy gdzie się kierować. Ruszamy. Cel jest jeden: wyjść na rogatki i złapać stopa. Tylko kto nam się w nocy zatrzyma ? Idziemu tak i idziemy, kilometr za kilometrem, dziękujemy taksówce za taksówką za chęć podwiezienia. Kurs do Tabriz, oddalonego o ponad 250km kosztować by nas miał poniżej 100$ ale... „to wszystko co mamy”
          Idziemy więc dalej. Nagle zatrzymuje się jakiś młody jegomość, oczywiście nikt z nich nie mówi po angielsku i przekonująco namawia nas do tego, byśmy wsiedli do auta. Nie wiemy dlaczego ale dajemy się skusić... I to był błąd Chyba źle go zrozumieliśmy. Koleś wiezie nas do hotelu... niestety wraca do centrum, kilka kilometrów...
          Jedyny plus całej tej sytuacji to to, że właściciel mówi po angielsku i oznajmi nam ,że może nas przenocować za prawie „wszystko co mamy” bo i tak dziś z Maku się nie wydostaniemy, no chyba, że TAXI. Autobusy ruszają jutro.
          My nie wyjedziemy? My? Oburzamy się , wracamy do drogi głównej, obieramy kierunek południe i chyba z 30minut maszerujemy do punktu z którego zabrał nas koleś... śmiejemy się sami z siebie. Ciekawe co jeszcze czeka nas tego dnia, wieczoru, tej nocy....
          Idziemy, za nami już grube kilometry, zagadują nas ludzie, oczywiście w swoim ojczystym języku więc kończy się na kilku mimikach i rozchodzimy się, każdy w swoim kierunku, my na południe, oni z reguły na północ. W końcu na rondzie zatrzymuje się ciężarówka, wyskakuje z niej Irańczyk i zagaduje do nas, słabym ale jednak angielskim. Tłumaczy nam o kulturze „jazdy na stopa” o tym, że takie coś tu nie funkcjonuje, i szkoda naszego czasu. Pyta gdzie chcemy jechać, więc odpowiadamy mu, że najchętniej to do Teheranu. Co prawda tam nie jedzie ale co tam, podrzuci nas! Pokazuje nam gdzie mamy się zjawić jutro o 4 AM i zostawia nas. Hmm... zaczynamy więc szukać miejsca, gdzie by tu przenocować... pod mostem jeszcze nie spaliśmy, w parku też nie ale jakoś tak niebezpiecznie się w tych miejscach czujemy, pełno tez szkieł i ogólny syf, nie, nie jest dobrze – ruszamy dalej.
          2km dalej mamy dość, wbijamy w jakiś wybudowany a jeszcze nie skończony budynek, wchodzimy na pierwsze piętro i po krótkiej kłótni czy śpimy w namiocie czy bez usypiamy. Oczywiście w namiocie

          Zdjęcie słabe bo i aparat wiekowy. Ale pamiątka jest!


          Rano wbijamy się do ciężarówki i ruszamy po przygodę. Eh... to był czas, piękny czas!
          Oczywiście nim dotarliśmy w umówione miejsce... ale o tym w kolejnym odcinku
          http://www.przezswiat.eu

          https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

          Komentarz


            #50
            Środa 25 września, dzień 15.

            O 3:30AM budzi nas dźwięk telefonu, budzika. Leci "Monday morning". Mamy 30 minut by się zebrać i dotrzeć do umówionego miejsca spotkania tyle, że nam się naprawdę nie chce... Jakoś mobilizujemy się lecz czas upływa na tyle, że nie zdążymy na 100%. Puszczam więc Tomasza przodem a ja zostaję, składam namiot i ruszam w pogoń.
            Na stację benzynową wbiegam z namiotem w ręku, nie było czasu przytroczyć go do plecaka.
            4:06, silnik już pracuje. Rzucamy plecaki na pakę chińskiej ciężarówki, sami ładujemy się do szoferki i ruszamy. Kierunek Teheran!

            2h później mamy za sobą niecałe 110km. Prędkość jazdy nie przekracza 75km/h a w dodatku kierowca na co główniejszych skrzyżowaniach biega do policjantów z jakimiś papierami i coś rejestruje. Niestety bariera językowa nie pozwala nam ustali co i po co.

            Tankowanie niewielkiej ilości paliwa trwa chyba z 30 minut: kolejki, bieganina z jakimiś kartami, kwitkami, gotówka...


            W końcu jednak ruszamy dalej. Zmieniają się widoki, zaczyna robić się ciepło. Droga idealna, dwupasmowa, o dobrej jakości nawierzchni, paliwo tanie - RAJ!












            Czas płynie wolno, równie wolno nakręcamy kilometry. Ogarnia nas senność, co chwilę przysypiamy. Czas urozmaica nam jedynie kierowca co jakiś czas zatrzymując się i kupując nam to herbatę, to chleb (ciepły, prosto z pieca - pycha!).
            W południe zatrzymujemy się na skromny obiad - chłopina znów nie pozwala nam zapłacić.
            Puszczamy więc go przodem do auta, udając, że chcemy coś załatwić jeszcze i kupujemy trochę przekąsek na drogę. Chociaż tyle możemy zrobić.

            Po obiadku zaczynamy dyskusję czy na pewno chcemy do Teheranu, przypominam, że kierowca wcale tam nie jedzie ale ma zamiar nadłożyć drogi i nas tam zawieźć. Ostatecznie dajemy mu się przekonać i jedziemy do podobno najczęściej odwiedzanego miasta w Iranie, perełki - Isfahan.





            "Nasza" ciężarówka:


            Pod Teheranem ruch wzrasta, a piękne krajobrazy ustępują początkowo miejsca polom uprawnym, sadom, by później te poddały się wielkim fabrykom, halom, magazynom. Widok przestał cieszyć oko.



















            Mijamy Teheran, droga zwęża się w jedną nitkę, robi się korek.
            I tak praktycznie do zmroku. W miarę oddalania się od stolicy robi się luźniej, my zasypiamy a kierowca ciśnie dalej, jak nam tłumaczy da radę, robi to od lat.
            Gdzieś koło 1-2AM jesteśmy na przedmieściach Isfahanu, celu naszej podróży. My chcemy do centrum, kierowca też tam się udaje ale na razie chce się przespać, firmę do której jedzie z towarem otwierają bowiem o 6AM. Lądujemy więc na pace, rozkładamy maty, śpiwory i zasypiamy na rurkach. 3h później nasz driver budzi nas, uprzedza byśmy nie wystraszyli się, nie wypadli, bowiem on rusza....



            Tak dojeżdżamy do centrum, do parku, gdzie kierowca pozbywa nas się w trybie błyskawicznym, każąc sen skończyć w pobliskim parku.

            - Nikt tu was nie ruszy - oznajmia i odjeżdża....

            Jakoś nam się tu nie podoba... Pakujemy manatki i ruszamy przed siebie, za bardzo nawet nie wiem gdzie się podziać. Bez mapy, przewodnika, na szczęście z nawigacja - ruszamy na czuja w miasto. Godzinę później, na ławkach w parku - rozkładamy się wygodnie i usypiamy.

            Pamiątkowe foto:



            Dziś blisko 1200km.
            http://www.przezswiat.eu

            https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

            Komentarz


              #51
              Czwartek 26 września, dzień 16

              Budzimy się na ławkach w parku. Niestety nie udało posapać się za długo, było tego raptem ze 3 kwadranse. W parku zaczął się cyrk jakiego do tej pory żaden z nas nie widział na oczy. Ludzie podzieleni w grupy, jeden "prowader" na jedną grupę i ćwiczą! Większość to emeryci ale dawało się widzieć również matki z dziećmi, kilku młodych mężczyzn. Sporo ludzi biega po parku, jeszcze więcej ćwiczy na specjalnych przyrządach, których tu nie brakuj. Jak by mi ktoś takie rzeczy o Iranie opowiedział, to bym nie uwierzył. Leżymy więc tak z godzinę, obserwując całe to zamieszanie, które miast ustępować narasta w siłę!
              Wstajemy. I... pierwsza osoba, która znalazła się koło nas od razu pyta jak może nam pomóc. Puki leżeliśmy - nikt nam nie przeszkadzał. Co za ludzie! Co za naród! Ale żeby nie było kolorowo to z szaletu miejskiego radzę korzystać tylko tym zdesperowanym

              Isfahan to ponad 2 mln miasto, trzecie co do wielkości w Iranie. Park, w którym odpoczywamy mieści się co prawda prawie w centrum ale by coś zwiedzić, zobaczyć to, z czego tak naprawdę to miasto słynie musimy udać się do ścisłego centrum, z tym, że nie bardzo wiemy gdzie ono się znajduje. Brak mapy, przewodnika - mamy za swoje.
              Wyciągam więc nawigację, wbijam punkt i ruszamy. Za nami już 10km marszu, przed - podobno jeszcze ponad 10...
              Tymczasem po drodze do centrum:







              Przez chwilę nawet myślałem, że się zgubiliśmy, takie widoki w mieście wielkości naszej stolicy... w bezpośredniej bliskości centrum. nawigacja jednak każe iść dalej, więc idziemy. Słonko zaczyna grzać, w końcu chciało by się powiedzieć.










              Robimy się troszkę głodni, odwiedzamy więc jeden sklep, potem kolejny... lipa - wyboru prawie nie ma. Co oni tu jedzą ? Kończy się na słodyczach i butelce coli.
              Lądujemy w kolejnym parku, których jak się później okaże nie brakuje w Irańskich miastach, które zdają się być ulubionymi miejscami spotkań ludzi, niezależnie od pory dnia czy nocy.
















              Czas zdaje się nam nie płynąć, podobnie jak miejscowi my również leżymy sobie w cieniu wsłuchani w dźwięk pracującej nieopodal fontanny. Cisza, spokój, zimna cola... żyć nie umierać.

              Za nami tego dnia jakieś 20km a dopiero doczłapaliśmy się do taniego hoteliku. Za całe 11$ spędzimy tu noc. Co prawda brak klimy, prysznic na końcu długiego, ciemnego korytarza ale co tam. Ważne, że jest!
              Robimy pranie, odświeżamy się i ruszamy w miasto - cel: pozwiedzać, najeść się, wysłać pocztówki

              Obiad zaliczony:



              cd. niebawem
              http://www.przezswiat.eu

              https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

              Komentarz


                #52
                Brzuchy przestały burczeć więc ruszamy na miasto.
                Rano odwiedziliśmy kafejkę internetową i mamy zapisane +/- co możemy zobaczyć w tym mieście, co warto a czego nie - taki nasz internetowy przewodnik, trzeba sobie jakoś w życiu radzić...
                Zaliczamy więc spokojnie punkt po punkcie, pozujemy miejscowym do zdjęć. Pocztówek nie wysyłamy bo cena zaporowa a i poczty jakoś tez brak, odkładamy to na później.
                Można powiedzieć, że całe popołudnie spędzamy włócząc się wewnątrz lub po okolicy Meczetu Piątkowego.
                Za bardzo nie ma o czym pisać... wszędzie kasują za wstęp, nie małe zresztą pieniądze bo turysta z poza Iranu musi kupić 7 biletów (słownie: SIEDEM). Jeden taki bilet to 100.000 rial czyli na nasze złotówki to około 12zł. Niby niedużo ale w godzinę można zostać zmuszonym do zapłacenia kilku takich wejściówek, a za każdym "szlabanem" praktycznie to samo, do tego większość w remoncie. Krótko: jesteśmy delikatnie ale jednak zniesmaczeni.







































                I tak właśnie delikatnie zniesmaczeni wylegujemy się leniwie obserwując miejscowych, którzy odwiedzają swoje zabytki dość licznie. Leżymy, leżymy aż do czasu gdy pewnie wszystkim znane burczenie w brzuszku każe wstać i rozejrzeć się... nie, nie za restauracją. Na gwałt potrzebne jest WC !! Pytamy, rozglądamy się - nikt nic nie wie, niczego takiego tu nie ma ...
                No cóż... będzie się działo - obiad był pyszny ale chyba nie za czysto podany
                http://www.przezswiat.eu

                https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                Komentarz


                  #53
                  Czas ucieka, rozglądamy się coraz bardziej panicznie w poszukiwaniu ustronnego miejsca. Przyczepia się do nas jeszcze tzw. my friend, grzeczny acz natarczywy. A, że pokaże nami miasto, knajpy, i to, i tamto. Chyba bardziej z potrzeby niż na odczepnego prosimy by wskazał nam wiadome miejsce - udajemy się tam prawie biegiem

                  No a potem... jakoś tak spędzamy czas razem do 1 w nocy, włóczymy się to tu, to tam, z baru do baru, z mostu na most. Na do widzenia koleś tłumaczy nam jak rano mamy trafić na dworzec by tym razem autobusem pojechać dale, w głąb Iranu. Oczywiście, jak by nie było okazuje się kolekcjonerem monet... Dostaje to co mamy w kieszeni i zadowolony oddala się w sobie tylko znanym kierunku.
                  Efekt wieczornego włóczenia się po Isfahanie:












































                  W "hotelu" meldujemy się po 1, budziki ustawiamy na 5... może pranie wyschnie
                  http://www.przezswiat.eu

                  https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                  Komentarz


                    #54
                    Piątek 27 września, dzień 17

                    Po 3km biegu z plecakami meldujemy się na wskazanym dworcu autobusowym. Szkoda tylko, że to dworzec autobusów miejskich... Do godziny odjazdu jaką mamy zapisaną na karteczce zostały 4 minuty (wg zapewnień naszego wczorajszego znajomego). Na dworcu pusto, żywego ducha. Kilka autobusów, kilka budynków i nic więcej. Wszystko pozamykane. Tak naprawdę to nie wiemy która jest już godzina, każdy z nas ma inną w telefonie a ja dodatkowo jeszcze inną w zegarku. Po prostu nie przestawiamy ich przy okazji zmiany strefy czasowej a dodatkowo ta w Iranie nie przeskakuje o całą godzinę a jedynie o minut trzydzieści...
                    Po chwili w jednym z budynków nagle zapala się światło, po chwili gaśnie. Odchylają się drzwi i wychodzi z nich mężczyzna, z pewnością to nasz kierowca! Biegniemy!
                    No tak, tylko jak mu wytłumaczyć, bez mapy, gdzie chcemy dojechać. Międzynarodowym językiem migowym udaje nam się jednak dogadać, kierowca każe nam wsiadać, kasuje nas za przejazd (bilety są śmiesznie tanie płacimy mu około 2zł) zajmujemy miejsca i ruszamy. Podróż przez miasto nie trwa długo i po niespełna 20 minutach kierowca daje znać, że tu powinniśmy wysiąść, pokazuje kładkę, którą mamy przedostać się na druga stronę jezdni. Tak też czynimy.

                    Nowoczesny dworzec, godzina wczesna, jeszcze ciemnawo a ruch jak diabli. Kupujemy bilet do Sziraz (niespełna 500km) w klasie VIP, za uwaga... 28zł. Jest super. Obiad, napoje, słodycze... wszystko w cenie, można by powiedzieć, że przejazd mamy za free a płacimy za żarcie. Klima, TV, rozkładane fotele, spokojnie można spać.



                    My, zanim się pousypiamy to uzgadniamy jeszcze z kierowcą, a przynajmniej tak nam się wydaje, że to robimy, że wysadzi nas przy Persepolis. Wracamy na miejsca, odpalamy 2,5" wyświetlacz w aparacie i wspominamy jeszcze wczorajsze popołudnie, wieczór, noc...













                    Jest 11:00 gdy budzi nas siedzący obok starszy jegomość, który wsiadając do autobusu słyszał naszą rozmowę z kierowcą, daje nam znać, że za chwilę powinniśmy wysiadać. Tymczasem kierowca pędzi dalej w najlepsze. Idę więc zapytać co jest - niestety nie dochodzimy do porozumienia. On nie rozumie co ja od niego chcę, ja nie rozumiem co on do mnie mówi... a na dworcu wyglądało, że się rozumiemy Iran....

                    Chcąc czy nie ok 12:00 meldujemy się w Sziraz. Nie za bardzo wiemy w którym kierunku się udać. Dworcowa kafejka internetowa nie działa, wszystkie komputery są zepsute bądź... też w sumie nie wiemy co było z nią nie tak - lokal był otwarty ale kazano nam wyjść Jak ja kocham te klimaty!
                    Ale to nie koniec naszych przygód językowych... idziemy na obiad. Nie mamy gazu, kuchenkę na benzynę ukradli to trzeba bulić... Siadamy. Podchodzi kelner, próbujemy zamówić - nie idzie nam. Idziemy więc do lady i na migi, pokazując części ciała zamawiamy poszczególne kawałki mięsa z kury. Ja zamawiam pierś dostaję...w sumie do dziś nie wiem co to było, u Tomasz podobnie mała awantura i ...znów niosą nie to co trzeba. Próbujemy więc po raz kolejny, i kolejny. Za czwartym razem dostajemy to co na początku, znaczy to, że chyba nic więcej nie mają... poddajemy się

                    Opuszczamy dworzec i od razu rzucają się na białasów. Taxi, taxi słyszymy, dookoła nas tłum, który ciągle narasta. Podajemy miejsce docelowe. Za bardzo nie wiedzą gdzie to, my za to wiemy ile tam jest +/- kilometrów, więc rozmowy idą inaczej. Zaczyna się od 100$, kończy na propozycji od prywatnego kierowcy za 30$. Dla nas z lekka przy drogo, no i aspekt przygody nie ten.... Ruszamy z buta. Żar leje się z nieba a ciężkie plecaki jeszcze trzeba dopełnić wodą i jakąś strawą, bowiem dziś nocleg planujemy zrobić na terenie starożytnego kompleksu... marzenia, ale o tym później.
                    Nawigacja pokazuje, że do wylotówki mamy ok 4km. Po drodze oczywiście mamy mała sprzeczkę, bo jeden chciał jechać TAXI a drugi się upierał, że to zabije przygodę, pozbawi nas ciekawych przeżyć itp pierdoły.... I już nie ważne, który był za czym, ważne, że całe 4km nie odzywamy się do siebie, ba - każdy idzie swoją stroną drogi To 17dzień w końcu, kiedyś musiało to wybuchnąć.

                    Już za miastem Tomasz siada w cieniu, kilkanaście metrów od drogi. Ja ciskam plecak tak by był widoczny z daleka a sam siadam na metalowej barierze energochłonnej. Droga szybkiego ruchu, dwa pasy ale po chwili zatrzymuje się jakiś samochód. Podchodzę. Ot tak, pogadać tylko chcieli. Rozmawiamy tak, rozmawiamy ale kątem oka dostrzegam stojący z tyłu samochód. najwyraźniej czekają ew kolejce do pogaduszki, nawet machają rękoma! Żegnam się więc z chłopakami i idę do...dziewczyn
                    2 minuty później jedziemy już do Persepolis. Pogodzeni! Przygoda działa jak lekarstwo
                    Jako, że to piątek to sporo osób urządza sobie świąteczne wycieczki. Byliśmy przekonani, że oni jada i zabierają nas po drodze, ot tak - zwyczajnie. Na koniec dnia okazuje się jednak, że po prostu mieli zachciankę nas podwieźć te 90km, a co lepsze, jutro mają zachciankę nas stąd odebrać i oprowadzić po swoim mieście, po Sziraz (Shiraz). Znajdują nam jeszcze tylko tani nocleg, uzgadniają cenę, zamawiają na rano TAXI, oczywiście też informując nas ile mamy zapłacić i żegnamy się czule. Wymieniamy się numerami telefonów i umawiamy się na 10.30 kolejnego dnia. My od 9:00 planujemy zwiedzanie, bo o tej porze otwierają bramy, więc rano się troszkę poszwendamy, zobaczymy tę jedną z większych atrakcji, jakie ma do zaoferowania turystom Iran. Dziś niestety brama zostaje zamknięta przed naszymi nosami. O noclegu w tych okolicach raczej nie byłoby i tak mowy.
                    Czeka nas dziś druga noc z rzędu pod dachem, znów ciepły prysznic - normalnie czujemy się jak burżuje Usypiamy... ale tej nocy mamy gości, nieproszonych, latających... brrr
                    Tylko wysoka temperatura powoduje, że nie rozbijamy namiotu, który byłby konkretną osłoną od tego wąsatego paskudztwa.
                    Jak ja nienawidzę robactwa.... !!!!!

                    http://www.przezswiat.eu

                    https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                    Komentarz


                      #55
                      Sobota 28 września, dzień 18.

                      Już od 8:00 stoimy w drzwiach i wyglądamy naszego kierowcy. Był umówiony co prawda na 8:30 ale nam się po prostu już tu nudzi, bo co można robić w 4 kątach. Śniadanie dawno zjedzone, akumulatorki naładowane - nic tylko ruszać dalej.
                      Auto podjeżdża oczywiście spóźnione o kwadrans, na szczęście wiezie nas do celu i nie obraża się za kwotę jaką otrzymuje za kurs. Plecaki z bagażnika auta przerzucamy od razu do budki strażnika (to tez załatwili nam nasi irańscy znajomi) i tylko z aparatami i portfelem w kieszeni ruszamy na zwiedzanie tego antycznego miasta a w zasadzie tego co po nim zostało.
                      Kupujemy więc po 7 biletów na głowę i wchodzimy jako pierwsi. Zabytek nie robi na nas specjalnego wrażenia. Wszędzie pełno walających się śmieci, przewodów elektrycznych, niestarannie porozmieszczanego oświetlenia, w większości zdewastowanego... no kicha, po prostu kicha. Same kolumny, fragmenty murów robią jednak wrażenie i pobudzają wyobraźnię. Uwijamy się szybciutko bo o 10:30 maja po nas przyjechać : Lale, Sara i Reza.















                      Od kierowcy ciężarówki dostaliśmy dwa dni wcześniej kartę SIM na którą właśnie dzwoniła Sara informując nas, że się spóźnią. Czeka nas więc godzina leżakowania, z nudów bawimy się mrówkami...

                      Przyjeżdżają.
                      Serdeczne przywitanie, Sara przedstawia nam swoja matkę, która przyjechała zamiast jej siostry - Lale, która musiała pójść dziś do pracy. Lale uczy w szkole języka angielskiego stąd i Sara dość biegle włada tym językiem. Reza zna tylko pojedyncze słówka, za to nadrabia wspaniałym poczuciem humoru. Jest po prostu wesoło, atmosfera luźna i przyjacielska.
                      W południe zaczynamy zwiedzanie miasta. Na pierwszy ogień idzie brawa wjazdowa do miasta i wejście po wysokich schodach na wzgórze gdzie wieczorem uruchamiana jest sztuczny wodospad, pięknie podświetlony, wodospad, który mieszkańcy podziwiają z dołu praktycznie co wieczór a w ten świąteczny, piątkowy - wyjątkowo tłumnie.





                      Potem kolejno odwiedzamy ogrody Shiraz, szczególnego wrażenia na nas nie robią a obciążają tylko budżet naszych gospodarzy, którzy niestety ale tez muszą kupować dla nas po 7 biletów, nie udało się nigdy oszukać bileterów Mowy o tym, byśmy to my płacili oczywiście nie było...

                      I tak ogród za ogrodem, i kolejny ogród, i kolejny. Tak, Sara lubi ogrody





















                      Sara widząc, że nam się nudzi daje za wygraną. Ruszamy więc na stary bazar a po drodze zahaczymy jeszcze o twierdzę - stare więzienie:









                      Z zewnątrz robi na nas dość duże wrażenie (Karima Khana) , ale tylko na zewnątrz. Do środka nie wchodzimy by nie obciążać portfela Rezy, bo to on płaci A szkoda, w necie dziedziniec i reszta wyglądają po prostu świetnie!
                      Kiedyś twierdza ta była więzieniem, dziś można ją swobodnie zwiedzać.
                      Jeszcze pamiątkowa fota i ruszamy na bazar, powłóczyć się.





                      - - - Zaktualizowano - - -

                      Bazar jak to bazar... kolorowo, orientalnie ale o dziwo nie tłoczno, ba - PUSTO!




















                      I znów jesteśmy ciężarem dla portfela - a to soczek, a to to, a to tamto...







                      Obiad w fajnej knajpie - tu się upieram, że ja zapłacę. O mało nie dochodzi do awantury, pomóc mnie wypchnąć z kolejki do kasy, dla Rezy, pomaga nawet Sara. Odpuszczam... w sumie to również oddycham z ulgą, bo obiad kosztował dużo, bardzo dużo, na tyle dużo, że tym razem płaci Sara - wyciąga plastik i mówi "gościnność mojego taty nie zna granic" uśmiechając się przy tym szeroko, dając nam do zrozumienia , że to żaden kłopot, że ich na to stać. Oby!

                      Jedzenie przepyszne, lokalne napitki, sałatki, przystawki ale również coś europejskiego ale podane po irańsku - kurczak z ryżem. Pycha. I ten mleczny napój po wszystkim. Do dziś pamiętam te trzeszczące po nim kiszki
























                      Czas wracać do auta, powolutku trzeba się szykować do dalszej drogi, kupić bilety na nocny autobus. Nim jednak odwiozą nas na dworzec chcą pokazać nam jak pracują, głównie Reza, nasz kierowca.











                      Pakujemy się do auta i śmiejąc się zaliczamy min. jazdę pod prąd - nasz kierowca się zagapił Ubaw po pachy, normalnie aż nam łzy płyną Tylko matka wymierza mu kilka ciosów w przedramię by się chłopak opanował bo jeszcze nas pozabija
                      Powiem wam, że mają tam naprawdę wyrozumiałych kierowców! Ci, którzy jechali prawidłowo skwitowali to tak jak my - śmiechem. Zero klaksonów, stukania się palce w skroń itp. gestów. Wszyscy bawią się świetnie































                      Bilety kupione, na szczęście tym razem pozwolili nam już zapłacić
                      Żegnamy się serdecznie, wysłuchujemy jeszcze szeregu uwag by uważać, nie dać się naciągać, okraść i w ogóle jaki ten Teheran jest zły. Mamy też dawać znać z gór - jak nam idzie nasza eskapada w którą właśnie ruszamy.
                      Damavandzie - nadchodzimy! No dobra, nadjeżdżamy



                      http://www.przezswiat.eu

                      https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                      Komentarz


                        #56
                        Niedziela 29 września, dzień 19.

                        Budzimy się kilkadziesiąt kilometrów przed Teheranem. Narasta ruch a słonko podnosi się coraz wyżej. Na szczęście dziś niedziela i miasto wolne jest od gigantycznych korków - do dworce docieramy więc sprawnie i szybko gdzie bez zbędnych ceregieli szukamy najtańszej oferty na dojazd do podnóża góry Damavand.

                        35$ załatwia sprawę. Miły kierowca w czasie drogi pomaga nam załatwić kilka spraw: zakupy, doładowanie karty telefonicznej (pre-paid), załatwienie zezwolenia (50$).

                        Schodzi nam tak do południa. Trasa z Teheranu, długa na około 120km kończy się na wysokości około 2200m n.p.m. Dalej wiedzie już tylko droga górska niedostępna dla zwykłych osobowych aut. Tu wysiadamy, żegnamy się z kierowcą wymieniając jednocześnie numery telefonów. Umawiamy się na telefon za 3-4 dni i drogę powrotną do miasta, na dworzec.




                        Kierowca odjeżdża a my robimy przepakowanie plecaków, zbieramy to co nam niepotrzebne i około 100metrów od drogi chowamy to pod sterta kamieni pełni obaw czy aby będzie to wszystko na nas czekało.
                        Ruszamy!
                        Pogoda fantastyczna, idzie się dość dobrze choć ciężko. mamy zapas jedzenia na 4 dni, zgrzewkę wody, 2L Coli....
                        Tu zaczynam żałować, że nie jesteśmy na moto. Fajna dróżka dla naszych motocykli, a i sił byśmy mniej stracili na to żmudne miejscami podejście. By sobie to urozmaicić idę na skróty, Tomasz po szutrowo - kamienistej drodze. Efekt: i tak dochodzimy w obrany punkt w tym samym czasie. 300m przewyższenia za nami, uciekła godzina, może nawet więcej - słonko pali nadal. Chwilę później do LandRovera zgarnia nas przejeżdżający tą dziurawą górską ścieżką biznesmen ze swoim pomocnikiem. Po drodze zapinamy reduktor, niektóre zakręty robimy na trzy raz, na dwa razy co trzeci... przepaść akurat po stronie Tomasza, który jest przerażony - jego pierwsza przygoda z samochodem terenowym i to od razu w górach, do tego tak wysokich!
                        Do końca nie wiemy gdzie nas wiozą, ale mówią (oczywiście na migi) by się nie przejmować, że pokażą nam dobra drogę. Wysadzają nas na około 3700m a to oznacza, że ni mniej, ni więcej: zaoszczędzili nam z 4-5h drogi!






                        Zaoszczędzony czas daje nam szansę na dotarcie do bazy jeszcze dziś, rozbicie namiotu i wyjście na szczyt już jutro! Omawiamy więc scenariusz tego wszystkiego przy obiadku i po chwili ruszamy dalej, do bazy z której zazwyczaj ruszają chętni przygód i zaliczenia tegoż wierzchołka do swojego życiorysu. Także ruszamy i my, po wynik, po przygodę, po piękne pejzaże, po zachwyt. Jesteśmy także ciekawi jak spiszą się nasze organizmy na wysokości powyżej 5.000m n.p.m. W końcu w planach jeszcze Kazbek, jeszcze Elbrus...






                        Damavand (5610-5670m n.p.m. w zależności od źródeł) widziany z około 3900m n.p.m.



                        Widać już pierwszy z budynków schroniska położonego na wysokości około 4300m n.p.m.



                        Ostatni odpoczynek, przerwa na zdjęcia i po 45 minutach dobijamy do schroniska, gdzie podczas rozbijania namiotu musimy wylegitymować się permitem.







                        Kilka widoczków z drogi do schroniska, z drogi na przełaj, przez góry, bez szlaku, mapy, szliśmy po prostu wg wskazówek człowieka, który nas wywiózł tak wysoko:










                        Wieczorem dowiaduję się od Tomasza, który wizytował schronisko, że jutro na szczyt ruszamy wraz z 3 osobową ekipą z Polski. Krótka pogawędka w namiocie kończy ten dzień. Budziki ustawiamy na 5:00 AM i zasypiamy twardym snem.
                        http://www.przezswiat.eu

                        https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                        Komentarz


                          #57
                          Poniedziałek 30 września, dzień 20.

                          Jest to chyba pierwszy poranek na tym wyjeździe gdy nie trzeba nas było na siłę podnosić, by jeden mobilizował drugiego. Nie minął kwadrans a myśmy już byli po śniadaniu, kolejny kwadrans to dokładne przepakowanie, zabieramy ze sobą tylko najbardziej potrzebne rzeczy. Tomasz rezygnuje nawet z plecaka (około 2kg wagi), wkłada butelkę Coli za kurtkę. Decydujemy nie brać więcej płynów. Po kieszeniach upycha słodycze. Ja do plecaka foto wciskam kilka bananów, coś na "kanapki" a półlitrowa butelka wody ląduje w kieszeni kurtki. Ruszamy... jako ostatni

                          Mimo, że świeci piękne słonko, niebo niemal bezchmurne to jest przeraźliwie zimno a na domiar złego wiatr wieje prosto w twarz uniemożliwiając normalne oddychanie. Na szczęście tym razem przynajmniej o rękawicach nie zapomnieliśmy. U mnie to wyglądało tak: dwa kroki do góry i odwrót by zaczerpnąć powietrza... Niestety nie potrafię oddychać przez różnego rodzaju maski

                          Ekipy, które wystartowały przed nami coraz szybciej oddalają się od nas, a po śniadaniu które organizujemy sobie już po godzinie podejścia (stwierdzamy, że i tak zabraliśmy za dużo więc zamiast to nieść - to zjemy ) całkowicie giną nam z oczu. Ruszamy. Ja oczywiście cały czas cykam fotki, oszczędnie, bo nie zabrałem zapasowego akumulatora, ale jednak cykam. Zapasowe akumulatorki wziąłem tylko do nawigacji i bardzo dobrze, bo te, które były w urządzeniu jakoś dziwnie szybko się wyładowały. To pewnie efekt zimna.

                          Przez te moje postoje na zdjęcia, słabszą kondycję, krótsze nogi, plecak... zostaję sam. Jakoś się muszę usprawiedliwić... Tomasz tylko co kilkanaście minut zostawia mi na skałkach ciastka do zjedzenia ale potem tracę i jego z oczu. Zostaję sam. Praktycznie bez wody, bo moje pół litra wypiliśmy prawie całe do śniadania...











                          Nie było wyjścia, gdzieś na wysokości 4900 m n.p.m. odbijam w kierunku widocznego w oddali, nie będącego kompletnie po drodze lodowca. Cel: nabrać w butelkę trochę śniegu, lodu lub wody, która może będzie tam płynęła. Cała operacja zajmuje mi ponad godzinę ale pójście wyżej bez wody byłoby totalną głupotą. Tak wtedy myślałem, okazało się to błędem. Śnieg który nabrałem do butelki nie roztopił się nawet do rana!!! A butelkę trzymałem przy ciele !




                          Dzięki wizycie na brudnym co prawda lodowcu (śnieg wygrzebywałem gołymi rękoma spod spodu) miałem możliwość z dużo mniejszej odległości niż pozostali, poobserwować lodospad. Cudo!



                          Widoki w dół:







                          400m przed szczytem, a więc już sporo powyżej 5.000 m n.p.m. spotykam pierwsze schodzące ze szczytu osoby. Przekazują mi butelkę od Tomasza, opowiadają co tam dalej na trasie mnie czeka a ja słucham tego wszystkiego pijąc łapczywie. Cola na tej wysokości smakuje wybornie.

                          Godzina już nie młoda, sił brak... biję się z myślami czy iść dalej, czy jednak zawrócić, poczekać na kolegę i zejść bezpiecznie razem. Stoję na wypłaszczeniu smagany potężnymi uderzeniami wiatru. Wszędzie unosi się woń siarki, która w połączeniu z kompletnym wyczerpaniem, brakiem tlenu powoduje, że prawie wymiotuję. Siadam na chwilę gdzieś za kamieniem by chwilę odpocząć i przemyśleć. Rzut oka na zegarek przyczepiony do ramienia plecaka: -3*C. Wskazania wysokościomierza co prawda niedokładne ale pokazują, że zostało już naprawdę niewiele. Zaciskam zęby, wstaję i podejmuję wyzwanie. Chwilę później mijam się z Tomaszem, który daje mi wskazówki którędy iść, gdzie wieje odrobinę mniej. Do szczytu pozostało mi jakieś 45 minut. "Kop w dupę" na drogę pobudza mnie do działania. I jeszcze tylko na pożegnanie rzuca mi ostrzeżenie bym nie siedział tam za długo bo on prawie zemdlał ! 5.600 bez aklimatyzacji, zdobyte z marszu to nie są żarty. Ale ludzie tak wchodzą, więc i myśmy podjęli takie a nie inne wyzwanie.
                          Ruszam. Krok za krokiem, oddech za oddechem, miarowo, powoli, ale do góry, ale do celu....
                          Bo o marzenia trzeba walczyć!

                          cdn.
                          http://www.przezswiat.eu

                          https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                          Komentarz


                            #58
                            Siarka, wszędzie smród siarka i ten biały pył. O dziwo jest na tyle ciężki, położony w takich miejscach, że wiatr go nie unosi. Teraz, na kilkadziesiąt metrów przed szczytem dociera do mnie fakt, iż to białe coś na zdjęciach to nie zdmuchiwany przez wiatr śnieg a wyziewy siarki z krateru, bowiem Damavand to wulkan, wygasły ale jednak wulkan. Coś tam jednak się w nim jeszcze tli...





                            I tak oto, 30minut od spotkania z Tomaszem, marzenie się spełniło. Stoję na szczycie.
                            Bateria w kamerce sportowej wyładowuje się jako pierwsza, potem kończy się ta w zegarku...
                            Fotki robię więc z umiarem, zostawiając trochę energii na drogę powrotną.















                            W dół idzie się bardzo szybko, bardzo lekko. Wiatr wieje w plecy, oddycham więc z dużą łatwością. Jedyne co przeszkadza to luźne piarżysko pod nogami, osuwające się co chwila. Co kilka minut padam więc na plecy, wstaję, otrzepuję się i ruszam dalej. I tak co kilka minut aż do momentu gdzie zacznie się w końcu twarda skała. Nie mam nic do jedzenia, w butelce nadal lód...więc w zasadzie poza zdjęciami nie mam się po co zatrzymywać a im niżej słonko, tym ja częściej się zatrzymuję. Dochodzi nawet do tego, że po sprawdzeniu w nawigacji czy mam ślad do namiotu postanawiam zostać tu, na wysokości 4700m n.p.m. aż do zmroku i przy świetle z komórki wrócić do namiotu. Tak, z komórki, bowiem czołówki nie zabrałem, zakładając, że zmrok nas nie zastanie. Błąd !
                            Feeria barw, która zmienia się co chwilę. Kapitalnie spędzona godzina, w ciszy, w samotności, z marzeniami...


















                            Jako ,że w nawigacji ostatni komplet akumulatorków już zaczął dogorywać musiałem ją wyłączyć.
                            Ciemno! Co chwila potykam się o jakąś wystająca skałkę ale nie jest źle - idę po wydeptanej ścieżce w dół, co chwila rozchodzi się by po kilkunastu krokach znów spotkać się razem. takich "skrzyżowań, rozwidleń" mijam dziesiątki. Po kwadransie, może dwóch sprawdzam nawi i oczywiście idę nie na te światła co powinienem. Zamiast szukać słabego światełka schroniska ja, zupełnie nie myśląc podążam ku tym palących się w wiosce hen hen daleko. Ślad w nawigacji - doskonała sprawa! Obieram właściwy kurs i żwawo ruszam w dół.
                            Wyczerpany ale spełniony, gdzieś około 20:00 melduję się w namiocie. Tomasz już ułożony do snu czekał tylko na mój szczęśliwy powrót. Kilka minut później usypiamy. Z tego wszystkiego nawet nie zjadłem kolacji...


                            http://www.przezswiat.eu

                            https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                            Komentarz


                              #59
                              Wtorek 1 października 2013, dzień 21.

                              Pierwsze promyki słonka przenikają ciemny tropik namiotu. Budzę się. Mam jakieś dziwne parcie na zejście z tej góry, chyba zaczynam tęsknić za kanapą mojego EnJoy'a. Rzut oka z namiotu - bajka!



                              Przeciągam się głośno krzycząc, tak - to komenda powstań!
                              Wychylam czubek nosa na zewnątrz i brrrr zimno!
                              Za nim więc opuszczę swój cieplutki puchowy śpiworek zakładam na siebie ciepłą bieliznę, kurtkę, na głowie ląduje czapka a na dłoniach rękawiczki. Dopiero teraz można wyjść i spokojnie rozejrzeć się, bez ryzyka wyziębienia, przeziębienia czy choroby... a słonko przecież mocno świeci! Tak to właśnie wygląda na wysokości ponad 4200 m n.p.m.
                              Trzęsące się z zimna dłonie zamiast za szczoteczkę do zębów biorą się za body... lewa dłoń kręci regulując ogniskową, prawy palec wskazujący wyzwala migawkę :





                              Takie widoki nie zdarzają się często, utrwalam je więc, łapię póki słonko jest jeszcze nisko i rzuca piękne cienie.

                              Dzięki przejażdżce Landroverem przedwczoraj mamy jeden dzień zapasu w stosunku do tego, co planowaliśmy. Cieszy nas to niezmiernie i nie zamierzamy zmarnować tego na byczenie się na tej wysokości, choć... jest to dobry sposób na aklimatyzację przed Elbrusem i Kazbekiem. Zwijamy więc obóz wcześnie rano i ruszamy w dół, 500m niżej konsumujemy śniadanko, tam też dochodzą nas rodacy, którzy noc spędzili w schronisku. Dzielimy się z nimi zapasami wody, które co tu dużo mówić, obciążają nasze plecy



                              W sezonie na tych półkach skalnych roi się od namiotów a samo schronisko pęka w szwach. Pewnie sama góra przypomina zadeptane Tatry... Fajnie, że nam sę udało w tak małym gronie, w sumie w 7 osób.




                              Takim szlakiem podchodzi tu większość amatorów zaliczenia Damavandu, szlak jak widać bardzo prosty. Podejście do góry wygląda podobnie z tym, że nie ma tak wyraźnie wydeptanego szlaku, dużo trzeba się domyślać, kombinować.




                              Jeszcze tylko kilka ujęć i opuszczamy szlak, dalej schodzimy drogą, wąską, górską, miejscami kamienistą. To właśnie nią dociera tu zaopatrzenie a i co bogatsi turyści wwożeni są tu za dewizy. Kurs z miejsca gdzie wykupiliśmy pozwolenie kosztuje około 50$.
                              Poniżej widok z góry na ową dróżkę:



                              I pamiątkowe fotki z rodakami i kozami Jedni i drugie pozowali do zdjęć aż miło.











                              Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na zaliczony pięciotysięcznik, ostatnia chwila zadumy nad pięknem gór i ruszamy w dół.






                              Ruszamy w dół, powoli by zapamiętać szczegóły, by wiedzieć, gdzie ewentualnie można tu kiedyś pojeździć na moto, bowiem nie zamykamy sobie opcji powrotu w to piękne przecież miejsce jakim są góry w masywie Elburs.















                              Z kłopotami ale udaje nam się dodzwonić do naszego kierowcy, który jednak przyjedzie z opóźnieniem. Jak się później dowiemy miał raka oka, wcześniej był zawodowym taksówkarzem, teraz wozi turystów nieoficjalnie. Trzeba jednak przyznać, że jeśli traktuje tak wszystkich jak nas to... to będzie miał klientów! A jak? O tym w kolejnym odcinku

                              http://www.przezswiat.eu

                              https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                              Komentarz


                                #60
                                Na miejsce spotkania Tomasz dociera jako pierwszy, ja dochodzę 10 minut później. Z górki to Tomasz szedł na skróty, na azymut, ja natomiast drogą.
                                Zrzucam plecak i padam obok kolegi w kawałku cienia jaki rzuca tu znak drogowy... jedyny cień w całej okolicy - a smaży ostro! Do przyjazdu auta mamy godzinkę więc opróżniamy plecaki z prowiantu, pakujemy pozostawione wcześniej pod kamieniami rzeczy (nic nie zginęło).

                                Teraz słów kilka o naszym kierowcy: nie było stresu przy kręceniu materiału video, przy zdjęciach a troszkę tam biegaliśmy w koło niego, auta i ogólnie Zatrzymywał się na każdą prośbę, wiózł tam gdzie chcieliśmy, czekał – bez dodatkowych opłat. Po prostu standardowa cena za umówiony kurs z miejsca do miejsca. A po drodze było jeszcze zaproszenie na obiad, obiad, który wart był pewnie z 40% tego co zapłaciliśmy za kurs, a kolejne 10% tej kwoty zabraliśmy ze sobą w reklamówce – jako podarunek.


                                Co do obiadu...
                                Najpierw nasz kierowca upewnił się, czy zdążymy na nocny autobus do Tabriz, czyli miejsca, skąd będziemy już mogli lokalnym autobusem udać się w pobliże granic, piszę w pobliże bo do samego granicznego miasteczka transport publiczny nie dociera, tam będziemy skazani na TAXI ale ja nie o tym...

                                Pewni tego, że na nocny kurs zdążymy bez problemu przystajemy na propozycje wizyty w domu Paravaneh (żona) kierowcy i... no właśnie , zapomniałem jego imienia ;( Na 99% miał na imię Monsour.
                                Szeroka dwupasmowa drogą, tunelami, wjeżdżamy do stolicy Iranu - Teheranu. Teraz, gdy opadły już emocje związane z wyjazdem w góry mieliśmy czyste głowy i czas by przyjrzeć się drodze, miastu:







                                Zjeżdżamy więc z głównej 4 pasmowej drogi w osiedlowe uliczki, nieco wcześniej uzupełniając jeszcze zbiornik gazu CNG. Oprócz diesla to drugie w kolejności jeśli chodzi o popularność paliwo w Iranie. Większość TAXI śmiga właśnie na owym systemie instalacji gazowej. Zbiornik kosztował około 1$, dokładnie 0,75$ i aby go napełnić wszyscy musieli wysiąść z auta, musieliśmy otworzyć przednie szyby i bagażnik. Dystrybutorów do napełniania owego paliwa było… 8









                                Wąskimi uliczkami zajeżdżamy pod osiedle, w blokowisko. Niskie, 3-4 piętrowe budynki, bez windy. Zadbane, czyste, nie pomalowane sprajami, na chodnikach porządek – jesteśmy naprawdę miło zaskoczeni!
                                Nasz kierowca każe zabrać ze sobą tylko aparaty by zrobić sobie z nimi pamiątkowe zdjęcia, reszta może bezpiecznie zostać w aucie zaparkowanym na chodniku, tuż przed klatką schodową. Sama klatka , schody, podobnie jak całe miasto – czysta, przestronna, no po prostu niczym nie przypomina starych blokowisk z mojego małego miasteczka. Strasznie byłem ciekawy jak mieszkają Irańczycy, w zasadzie to Iranka i Irakijczyk bowiem takiej narodowości był nasz fiend.
                                Wchodzimy, za drzwiami przeżywam szok. Dywany, piękne meble, telewizor LCD, po europejsku urządzona kuchnia, na ścianach wiszą prace Parvaneh, która jak tłumaczy robi to już od kilku lat, ukończyła bowiem specjalistyczny kurs w tym kierunku.
                                Tylko łazienka była jakaś taka bliskowschodnia...










                                Zasiadamy do stołu. Oddycham z ulgą – kurczak Nie jadam praktycznie nic innego z mięs także moje doznania kulinarne z wyjazdów są mocno okrojone. Do tego ryż i mnogość przystawek. I lemoniada, której smak będziemy obaj pamiętali do końca życia. Obaj stwierdzamy, że to najlepszy napój jaki piliśmy w życiu. Paravaneh dorabia go jeszcze 2 razy a jej mąż po każdym kolejnym wypitym dzbanku był coraz bardziej zdziwiony, że butelka z Coca Colą stoi nietknięta Na koniec słodki deser, którego mimo że kocham słodycze (co widać ) nie miałem już gdzie zmieścić !



                                Po obiadku przyszedł czas na odpoczynek, bowiem tak objedzeni nie dalibyśmy rady dotoczyć się do auta. Były więc zdjęcia, rozmowy, telefony do dzieci naszych gospodarzy, co ciekawe nawet oglądaliśmy dokumentację medyczną choroby. Podziwialiśmy prace gospodyni - czekając tylko kiedy rozłoży kramik i nie będzie wypadało nic nie kupić.... to takie zboczenie po wczasach w Morocco Zamiast tego było mnóstwo serdeczności i … kolejne dolewki zimnej, cytrynowej lemoniady.







                                http://www.przezswiat.eu

                                https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu

                                Komentarz

                                Pracuję...
                                X