23 września - dzień 14
Jakoś nam nie spieszno z opuszczeniem gościnnej wioski. Kończymy powoli śniadanie, wszystko to co zostało i coś ekstra dostajemy na drogę ale ... nic za darmo! Tomasz wymachiwał jeszcze przed wyjściem w góry fajnym nożem, takim fajnym, że wbił się on w pamięć Szefa, a Szef jak to Szef - lubi gadżety
Stwierdził, że będzie dobrze leżał w dłoni jego syna... Rambo, Rambo - podniecał się na jego widok !
No trudno, jakoś przeżyjemy - zostały nam przecież jeszcze Leathermany

Ruszamy dość późno, koło południa - czekamy bowiem pierwszych promieni słonka. Niestety przebijają się one przez ciężkie deszczowe chmury, co nie wróży nam nic dobrego. I jeszcze ten ziąb - 8-11*C, wiatr dopełniają czary goryczy.






Godzinę później dopada nas taka ulewa, że odechciewa nam się wszystkiego, no może poza jedzeniem. Dieta serowo-chlebowo-herbaciana nie należy do najwykwintniejszych
No, może gdyby ser nie był tak wściekle słony, a pieczywo takie... jakieś inne.
Lądujemy więc na stacji benzynowej, tankujemy motocykle, suszymy się, zjadamy rybkę na obiad, internet, ładowanie elektroniki itp. sprawy. Zegar pokazuje, że upłynęły już 2h - nam się wydaje, że najwyżej kwadrans.

Przestaje padać, wychodzi słońce! Trzeba to wykorzystać i dokręcić jeszcze kilka km. Ubieramy się szybko i startujemy.
50km później szukamy już miejsca do rozbicia namiotu, mimo, że godzina jeszcze młoda.
Sprawdziliśmy sobie na stacji pogodę i wiemy, że dalej nie ma się gdzie pchać - im bliżej granicy z Iranem, tym bardziej leje. Rano ma być piękna pogoda - trzeba to przetrzymać, przeczekać.
Zjeżdżamy w boczną drogę, z niej na podwyższenie na polu - tu nas nie zaleje. Namiot kończymy rozstawiać już w deszczu. Masakra!
Mapki:


Tymczasem rano:
Jakoś nam nie spieszno z opuszczeniem gościnnej wioski. Kończymy powoli śniadanie, wszystko to co zostało i coś ekstra dostajemy na drogę ale ... nic za darmo! Tomasz wymachiwał jeszcze przed wyjściem w góry fajnym nożem, takim fajnym, że wbił się on w pamięć Szefa, a Szef jak to Szef - lubi gadżety

Stwierdził, że będzie dobrze leżał w dłoni jego syna... Rambo, Rambo - podniecał się na jego widok !
No trudno, jakoś przeżyjemy - zostały nam przecież jeszcze Leathermany


Ruszamy dość późno, koło południa - czekamy bowiem pierwszych promieni słonka. Niestety przebijają się one przez ciężkie deszczowe chmury, co nie wróży nam nic dobrego. I jeszcze ten ziąb - 8-11*C, wiatr dopełniają czary goryczy.






Godzinę później dopada nas taka ulewa, że odechciewa nam się wszystkiego, no może poza jedzeniem. Dieta serowo-chlebowo-herbaciana nie należy do najwykwintniejszych

Lądujemy więc na stacji benzynowej, tankujemy motocykle, suszymy się, zjadamy rybkę na obiad, internet, ładowanie elektroniki itp. sprawy. Zegar pokazuje, że upłynęły już 2h - nam się wydaje, że najwyżej kwadrans.

Przestaje padać, wychodzi słońce! Trzeba to wykorzystać i dokręcić jeszcze kilka km. Ubieramy się szybko i startujemy.
50km później szukamy już miejsca do rozbicia namiotu, mimo, że godzina jeszcze młoda.
Sprawdziliśmy sobie na stacji pogodę i wiemy, że dalej nie ma się gdzie pchać - im bliżej granicy z Iranem, tym bardziej leje. Rano ma być piękna pogoda - trzeba to przetrzymać, przeczekać.
Zjeżdżamy w boczną drogę, z niej na podwyższenie na polu - tu nas nie zaleje. Namiot kończymy rozstawiać już w deszczu. Masakra!
Mapki:


Tymczasem rano:

Komentarz